Historia

28 grudnia 1890 roku - Masakra nad Wounded Knee – ostatnie duże starcie zbrojne pomiędzy armią Stanów Zjednoczonych Ameryki a Indianami Wielkich Równin. Tak wyglądały wypadki w relacji W. Kalickiego:

Jak okiem sięgnąć, biało. Śnieg zdążył przyprószyć wigwamy Siuksów. Indianie rozstawili je wczoraj na żądanie amerykańskich kawalerzystów. To miejsce nazywa się Wounded Knee (Zranione Kolano). W obozowisku jest 230 kobiet i dzieci, mężczyzn zaś tylko 120. Każde wyjście z wigwamów przypomina im, że są kimś pomiędzy jeńcami a internowanymi. Obozowisko otoczone jest przez 7. Pułk Kawalerii USA, liczący niemal 500 żołnierzy. Kawalerzyści wycelowali w wigwamy 4 lekkie armaty Hotchkissa.

O 8.00 żołnierze wkraczają do obozu Siuksów. Żądają, by Indianie oddali broń palną. W wigwamach trwają gorączkowe narady. Szaman zwany Żółtym Ptakiem radzi, by nie poddawać się; kule kawalerzystów nie zrobią wojownikom Siuksów krzywdy, bo odbiją się od magicznych koszul. Indianie noszą uszyte przez ich kobiety wdzianka z materiału zrabowanego białym żołnierzom. Wierzą, że pokryte piórami orła i metalowymi ozdobami magiczne koszule odbiją każdą kulę skierowaną w pierś właściciela.

Niektórzy z Indian niechętnie, ale jednak oddają swoje strzelby.

2 żołnierzy podchodzi do Indianina trzymającego w rękach broń. Czarny Kojot jest głuchy, nie rozumie, co się do niego mówi. Gdy żołnierz zabiera mu jego nowiutki karabin, Czarny Kojot wyrywa go.

350 zabiedzonych, schorowanych Siuksów obozujących pod przymusem w Wounded Knee to niedobitki dumnego plemienia Dakota-Teton, zwanego też Lakota, panującego w drugiej połowie XVIII wieku nad wielkimi amerykańskimi nizinami między Missouri i Górami Skalistymi. W wieku następnym biali osadnicy systematycznie zajmowali ziemie Siuksów. Wielki wódz Czerwona Chmura, mądry, przenikliwy polityk, w 1865 roku doprowadził do zawarcia układu swego ludu z rządem Stanów Zjednoczonych. Waszyngton zagwarantował granice tzw. terytoriów indiańskich. Ale w 1871 roku poszukiwacze złota znaleźli na Czarnych Wzgórzach w Dakocie Południowej, świętej ziemi Siuksów, bajeczne pokłady złota. Tam gdzie dotąd w spokoju mieszkały duchy przodków, tysiące awanturników ryły złotodajne szyby, chlały w knajpach, kasynach i burdelach. Czerwona Chmura pojechał do Waszyngtonu, przemawiał przed Kongresem, rozmawiał z politykami. Na próżno. Biali nie mieli zamiaru dotrzymać układu. Zdesperowani Indianie ogłosili świętą wojnę. Przed 14 laty nad rzeką Little Big Horn dowodzeni przez Siedzącego Byka, wycięli w pień ekspedycyjny oddział gen. George’a Custera. Sam Custer stracił nie tylko życie, ale i skalp.

Nie mogąc pokonać Indian w otwartej walce, Amerykanie uciekli się do sprawdzonych metod – zawarli z nimi kolejne układy pokojowe, których nie dotrzymali. Rok po roku odbierali Siuksom kolejne prawa, kolejne ziemie, zabijali kolejnych niewygodnych wodzów.

Odpowiedzią bezbronnych, poniżonych Indian był taniec ducha. Szaman imieniem Wovoka ogłosił, że miał widzenie. Stara, zbrukana ziemia zostanie wkrótce zniszczona, a na nowej Indianie będą mogli żyć jak w czasach ich pradziadów. Apokalipsę starej ziemi zaś przeżyją tylko ci, którzy wykonywać będą taniec ducha i związane z nim ceremonie. Indiański mesjanizm Wovoki był ruchem pokojowym, ale gdy dotarł do Lakotów w Dakocie Południowej, szybko stał się dla nich podnietą do kolejnej świętej wojny z białymi. Urzędnicy federalni mieli w rezerwatach wielu szpiegów i dowiedzieli się o nowym ruchu. Miesiąc temu zakazali tańca ducha w rezerwacie Siuksów. Ale Indianie tańczyli nadal. Wezwano wojsko – słynny 7. Pułk Kawalerii USA, odtworzony po wycięciu go w pień pod Little Big Horn.

Wtedy wodzowie Krótki Byk i Siedzący Niedźwiedź powiedli swoich zwolenników w północno-zachodni narożnik rezerwatu Pine Ridge. Stamtąd wezwali do siebie Siedzącego Byka, legendarnego pogromcę Custera. Ale przed 2 tygodniami rannego w nogę Siedzącego Byka i jego 17-letniego syna zmasakrowali indiańscy renegaci, oficerowie rządowego Biura ds. Indian. Płk William F. Drum dowodzący oddziałami w forcie Yates odebrał 12 grudnia rozkaz gen. Milesa, by „zabezpieczyć osobę Siedzącego Byka”. Nazajutrz tuż przed świtem oddział 43 kolaborujących z białymi indiańskich policjantów otoczył zbudowaną z belek chatę Siedzącego Byka. Ubezpieczał go ukryty milę dalej szwadron rządowej kawalerii. Dowodzący oddziałem indiańskich policjantów por. Głowa Byka zastał wodza Siedzącego Byka śpiącego na podłodze chaty.

 – Jesteś moim więźniem. Musisz iść ze mną do Agencji – powiedział Głowa Byka, budząc sławnego wodza.

Siedzący Byk ziewnął i poprosił policjanta, by osiodłał mu konia – sam był przecież ranny.

Gdy obaj wyszli z chaty, przed wejściem oczekiwał ich już tłum blisko 200 indiańskich tancerzy duchów. Jeden z nich zawołał do Głowy Byka: „Myślisz, że go zabierzesz? Nie zrobisz tego!”.

Siedzący Byk zatrzymał się, ale Głowa Byka i jego pomocnik Czerwony Tomahawk popychali go w stronę osiodłanego konia. Jeden z tancerzy duchów, Złap Niedźwiedzia, odrzucił koc i wyciągnął strzelbę. Od razu strzelił i trafił Głowę Byka w bok. Wtedy Czerwony Tomahawk strzelił Siedzącemu Bykowi w głowę i zabił go na miejscu. Przbycie odwodu kawalerii zamieniło masakrę indiańskich policjantów w wybijanie do nogi tancerzy duchów.

Dowodzący wojskiem gen. Nelson Miles, weteran walk z Indianami, postanowił aresztować także wodza Lakotów Wielką Stopę, który ze swoimi zwolennikami żył gdzieś nad Rzeką Czejenów w Dakocie Południowej. Ale Wielka Stopa, mimo że ciężko chory na zapalenie płuc, ruszył ze swoimi ludźmi w drogę do Pine Ridge na spotkanie z innymi wodzami. Czuł się zagrożony przez armię i liczył na ich mediację w rozmowach z rządem federalnym. Wczoraj jednak grupa Wielkiej Stopy została przechwycona przez oddział kawalerzystów i doprowadzona do obozowiska 7. Pułku w Wounded Knee. Dowódca płk James W. Forsyth polecił im rozbić obóz pod flagą pokoju, a swoim oficerom wydał rozkaz rozbrojenia Indian nazajutrz wczesnym rankiem.

Karabin wyrywany Czarnemu Kojotowi przez 2 kawalerzystów wypala w powietrze. Obaj żołnierze nie namyślają się długo – spod pachy, z 2 kroków, strzelają do Indianina. Słysząc to, zaczynają strzelać żołnierze otaczający obozowisko. Ogień armat masakruje Indian. Mimo wszystko, ginąc, bronią się. Wielka Stopa, trafiony kilka razy, upada w śnieg. Podbiega doń córka, podnosi ojca. Wtedy oboje dostają kilka śmiertelnych postrzałów z najbliższej odległości. Na wielkim mrozie ciała sztywnieją niemal natychmiast. Wielka Stopa zamarza w pozycji, w jakiej dźwigała go ze śniegu córka.

Żołnierze strzelają z bliska do uciekających spod ognia mężczyzn, kobiet, dzieci. Po półgodzinie w śniegu leży 246 zabitych Lakotów. Kawalerzystów ginie 25, w większości od chaotycznego ognia swoich kolegów w mundurach. Kończy się ostatnia w Stanach Zjednoczonych walka z Indianami. Lekarz wojskowy dr Charles Eastman ogląda pobojowisko i siada nad notatnikiem: „To było straszne, potworne, niewiarygodne. Widziałem grupy leżących kobiet i dzieci, pomordowanych. Niektóre młode dziewczęta miały twarze zakryte szalami – myślę, że zrobiły to same, widząc zbliżających się z bronią żołnierzy i nie chcąc zaglądać śmierci w oczy. Daleko od obozu znalazłem dwoje maleńkich dzieci, jedno miało chyba roczek, dalej troje innych twarzami do ziemi, a około 30 jardów od nich leżała kobieta. Wszyscy byli zarąbani”.

7. Pułk Kawalerii wziął haniebny odwet za przegraną bitwę pod Little Big Horn

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

24 grudnia 1944 roku – dzień a w zasadzie noc tragiczna dla mieszkańców Łozowej – wsi położonej w ówczesnym powiecie tarnopolskim. Tej tragicznej nocy banderowcy z UPA zamordowali 130 jej mieszkańców. Oto relacja W. Kalickiego:

Dochodzi wieczór, ale we wsi Łozowa w powiecie tarnopolskim nikt nie myśli o spaniu. Dorośli mieszkańcy są zaniepokojeni, rozważają, co przyniesie najbliższa przyszłość. Prawdę mówiąc, mają powody nie do niepokoju, ale do strachu, wielkiego strachu.

Wszyscy już wiedzą przecież o masowej rzezi Polaków, zgotowanej przez ukraińskich nacjonalistów, wespół z ukraińskimi sąsiadami ofiar, latem zeszłego roku na Wołyniu. Nikt w Łozowej nie ma pojęcia, że półtora roku temu Ukraińcy wymordowali ponad 60 tys. polskich Wołyniaków, ale wszyscy dorośli mieszkańcy wiedzą, że napastnicy otaczali wtedy wołyńskie wsie i zabijali pospołu Polaków, ich ukraińskich małżonków – małżeństw mieszanych nie było tam wcale mało – a nawet rdzennych Ukraińców, nieskoligaconych z Polakami, którzy sprzeciwiali się tym straszliwym zbrodniom.

Krew Polaków leje się już nie tylko na Wołyniu, ale i po sąsiedzku. Późną jesienią, już po zbiorach, mordercy napadli na gospodarstwo Michała Snihura na kolonii koło pobliskiej wsi Stechnikowce – zabili jego żonę i 2 córki. Snihur ocalał, mało tego, widział twarze morderców. To byli jego znajomi spod Łozowej – Ukraińcy Wasyl Kłos i Bohdan Cybulski.

 – No, zaciukali obie Snihurowe, ale nas zostawią w spokoju, my nikomu nic nie zawiniliśmy – powtarzali wtedy ludzie w Łozowej. Nikt nie łączył tej zbrodni z ulotkami, jakie we wsi ktoś porozrzucał latem, zaraz po tym jak przeszedł front: „Lachy, wynoście się za Sian z naszej ziemi – inaczej czeka was śmierć”. „Sian” to ukraińska nazwa rzeki San.

Łozowianie nie wpadają w panikę, bo nie wierzą, że ktoś im zrobi krzywdę. We wsi, liczącej teraz, po wojnie, niemal 800 mieszkańców, w kilkunastu domach mieszkają rodziny ukraińskie, ale co trzecia rodzina polska jest spokrewniona z Ukraińcami. Tutejszym polskim chłopom nie sposób zrozumieć, że ukraińscy nacjonaliści mogą napaść na Łozową – przecież z ich rodakami Polacy żyją tu bez konfliktów. 4 dni temu prawosławni łamali się we wsi katolickim opłatkiem z polskimi krewnymi i przyjaciółmi – jak zawsze w Wigilię, od wielu już lat.

Mieszkańcy Łozowej czują się bezpiecznie także dlatego, że w ich wiosce stacjonuje oddział kilkudziesięciu uzbrojonych czerwonoarmistów. Sowieccy piechurzy mają niezłe rozeznanie w sytuacji, sami wiedzą, że pierścień Ukraińskiej Powstańczej Armii zaciska się wokół Łozowej, ale od paru dni zuchowato zagadują do gospodarzy, że miejscowym nic nie grozi, bo już oni w razie jakiegoś napadu popędzą banderowców precz.

Dlatego tutejsi, wbrew rozsądkowi, ignorują napad upowców, przed 4 dniami, w katolicką Wigilię, na odległą o 15 km od Łozowej wioskę Ihrowica, w której bestialsko wymordowali oni blisko 90 polskich mieszkańców.

Dlatego udają łozowianie, że nic nie wiedzą o pojawieniu się ostatnio w sąsiedzkich wioskach Stechnikowce i Dubowce w sumie ponad 100 obcych ludzi.

Dlatego we wsi nie zorganizowano samoobrony, choć w wielu chałupach gospodarze chowają poniemiecką broń i amunicję. Wielu z nich jednak nie potrafi porządnie strzelać.

Dlatego nikt nie reaguje, gdy dziś, parę razy, przejeżdża galopem przez Łozową Bohdan Cybulski. Jeździ konno między Szlachcińcami i Kurnikami, gdzie też od rana gromadzą się obcy. A przecież wszyscy tu wiedzą, kim jest Cybulski i co zrobił w domostwie Snihura.

I dlatego też nikt się nie przejmuje, gdy do Staszka Pączyka i jego brata Franka przychodzi Ukrainiec z nieodległych Kurnik, Piotr Chomicki, i ostrzega ich, że dziś Łozowa ma być napadnięta.

Nikt dziś ze wsi nie ucieka, tylko niektórzy z gospodarzy kładą się spać w ubraniach.

Jeśli nawet zasypiają, wieczorem budzi ich silny wybuch w odległym od wsi o 2 km lesie Czahary. Wszyscy zostają w domach, tylko niektórzy gospodarze czuwają na zewnątrz.

Dochodzi 23.00. Od południa, drogą od Szlachcińców, skrada się po cichu spora grupa ludzi. Zatrzymują się jakieś 200 m od pierwszych domostw Łozowej. Zza krzaków obserwuje ich kilku łozowskich Polaków, w tym 2 Józefów: Zarudzki i Cieśla. Patrzą, co się szykuje, ale alarmu, nie wiedzieć czemu, nie podnoszą.

Wieś śpi.

Banderowcy wdzierają się do domu Bronisława Mościpana na skraju Łozowej. Siekierami, nie wszczynając alarmu, mordują śpiące babcię i matkę Mościpana.

Noc już jest głęboka, gdy drogą od Kurnik zbliża się do wsi druga, jeszcze większa grupa Ukraińców.

Mieszkańców Łozowej zrywa z posłań bicie kościelnego dzwonu. Karol Mazurkiewicz orientuje się, że dzieje się coś złego, biegnie do kościoła i bije na alarm. Obudzeni Polacy próbują chować się na strychach, w oborach, nieliczni uciekają w mrok.

Gdy napastnicy od strony Kurnik dochodzą do skraju Łozowej, wystrzeliwują czerwoną rakietę. W odpowiedzi ci czający się od strony Szlachcińców wystrzeliwują rakietę zieloną. Obie grupy, w sumie dobrze ponad 600 napastników, wkraczają do wsi. Rzeź Łozowej zorganizowała sotnia Ukraińskiej Powstańczej Armii „Burłaky” pod dowództwem Iwana Szymczyszyna „Czornego”. Jej matecznikiem jest powiat skałacki. Przed wojną Szymczyszyn służył w Wojsku Polskim. W 1940 roku zbiegł spod okupacji sowieckiej do Niemiec, gdzie przeszedł szkolenie dywersyjne. W 1941 roku służył w niemieckim batalionie „Nachtigal”, który dokonał w Lwowskiem wielu masowych zbrodni na Żydach i Polakach.

Na czele napastników idą ostrzelani banderowcy z Wołynia i ze Skałatu. Niektórzy jadą konno. Oni mają broń. Z nimi idą też miejscowi, najczęściej bez karabinów, za to z siekierami, widłami, sierpami, młotkami. Trochę z tyłu jedzie kilkadziesiąt furmanek pełnych młodych ukraińskich kobiet z sąsiednich wsi – po pogromie mają zbierać i wywieźć łupy.

Niektórzy napastnicy, przede wszystkim ci z Wołynia, ze Skałatu, są zagubieni. Banderowscy organizatorzy pogromu – część z nich rozjeżdża się po mrokach napadniętej wsi konno – wskazują im chałupy. Kilku, kilkunastu bandytów wali kolbami i siekierami w drzwi, wybija okna, wrzeszczy, żeby mieszkańcy wyszli na zewnątrz. Rzecz jasna, nikt nie wychodzi. Wtedy napastnicy wyważają drzwi i w środku zaczyna się straszna rzeź.

Tych Ukraińców, którzy przyszli z sąsiednich wsi, nikt kierować nie musi. Sami napadają na bogatsze polskie domostwa – albo wybierają takie, z których mieszkańcami mieli kiedyś zatargi.

Przez wieś niesie się straszny krzyk ludzi szlachtowanych siekierami, tłuczonych na śmierć młotkami, dźganych widłami.

W środku wsi zbiega się kilkunastu gospodarzy i starszych chłopaków. Część z nich ma broń, pochowaną od czasu przejścia frontu. Kłócą się, co robić, jak się bronić. Nikt nie zdobywa się na to, by krzyknąć: „Ja tu dowodzę!”.

W końcu rozchodzą się, zdezorientowani, zrezygnowani, do swoich obejść. Tylko Adam Garbas i Antoni Drop, obaj uzbrojeni – Antek ma nawet ruską pepeszę – wściekli na nieporadność swych ziomków, ruszają w stronę obejść Jana i Antoniego Cieślów. Tam kwaterują sowieccy żołnierze. Obaj łozowianie nie wiedzą, że po pierwszych strzałach zakwaterowani we wsi czerwonoarmiści, którzy jeszcze za dnia butnie ogłaszali, że biorą tutejszych Polaków w opiekę, dali jak jeden mąż nogę do okopów wokół pobliskiego mostu. Stamtąd histerycznie strzelają na postrach – po próżnicy, bo ukraińscy napastnicy nie mają zamiaru atakować uzbrojonych żołnierzy. Garbas i Drop przed obejściem Cieślów dostrzegają żołnierza w sowieckim mundurze.

 – Towariszcz, we wsi banderowcy! – wołają.

Towariszcz mierzy do nich z mosina i rozkazuje:

 – Łożyś! Kładź się!

Garbas i Drop karnie kładą się na ziemi. Rzekomy sowiecki bojec, a naprawdę upowiec w mundurze czerwonoarmisty, morduje ich 2 strzałami w głowę.

Po prawdzie, banderowcy boją się jednak kogo bądź, byle tylko miał w ręku broń i strzelał.

Michał Snihur, któremu banderowcy na kolonii koło Stechnikowców zamordowali jesienią żonę i 2 córki, tej nocy śpi w Łozowej u swej siostry Ołenki. Snihur po zamordowaniu żony i córek zaopatrzył się w karabin. Teraz wychodzi przed dom i strzela do każdego cienia majaczącego w mroku. Bandyci omijają chałupę Ołenki z daleka.

Feliks Kłos i jego 2 sąsiedzi, Franciszek Stocki i Franciszek Dubiel, mają sowiecki karabin snajperski SWT i 2 mausery. Wychodzą przed domy i strzelają do Ukraińców. Niezbyt celnie, ale to wystarczy – napastnicy omijają ich obejścia. Do tej reduty przekrada się coraz więcej polskich rodzin – tu są naprawdę bezpieczne.

Niektórych łozowian ratuje zimna krew. Gdy mordercy dobijają się do chałupy Polki Pauliny Kanasowej, gospodyni zza zawartych drzwi przekonuje ich po ukraińsku, że jest Ukrainką, a jej 2 synów przed wojną siedziało w polskim obozie w Berezie Kartuskiej – jeden z nich zmarł w Berezie, drugi służy w UPA. Na szczęście napastnicy nie są miejscowi, nie znają Kanasów i ich nadzwyczajnego przywiązania do polskości. No i w zamęcie nocnej rzezi zapominają zapytać o hasło.

Dzisiejszej nocy tajne hasło „ćwiach” to przepustka do życia. Wcześniej banderowcy przekazali je swoim zaufanym rodakom w Łozowej. Kto go nie zna, dostaje kulę albo idzie pod siekierę, choćby był najczystszej krwi Ukraińcem. Hasła nie dostał – znaczy żyje za blisko z Polakami.

Władomirko Markowicz z Czernichowiec hasło, rzecz jasna, zna. Gdy mordercy wybijają już szyby w domu jego ciotki Anny Dubiel, w którym tej okropnej nocy jest także jego synowa Sabina, Wołodymirko wyłamuje się z szyków i w ostatniej chwili ratuje kobiety.

Wasyl Bałaban stoi w bramie obejścia swojej teściowej Nastki Anczurowskiej i powtarza „ćwiach” jak pacierz. Mordercy idą szukać innych ofiar.

Syn jednej z trzech sióstr Dropówien, Polek, zamężnej z Ukraińcem, ratuje ciocię Marię po mężu Zagrobelną. U drugiej cioci banderowcy mordują jej męża Tomasza Cieślę, a w obejściu wujka Dropa zarzynają jego żonę, 2 córki i 2-letnią wnuczkę.

Hasła nie zna żona Kiriłła Diaczuna, rodowita Ukrainka. Nie zna, więc choć błaga o życie, banderowcy mordują i ją, i jej synów – chłopca 15-letniego, jego o 8 lat młodszego braciszka i roczne niemowlę.

Dla banderowskich zbrodniarzy mieszane małżeństwo to nie ułaskawienie polskiego współmałżonka, ale wyrok śmierci na współmałżonka ukraińskiego. Bandyci dobijają się do drzwi Ukraińca Stefana Płaksa, ożenionego z Polką Anną Starycką.

Płaks nie otwiera.

 – Otwieraj, my od ciebie nic nie chcemy, przyszliśmy po nią – krzyczą napastnicy.

Gospodarz rozwiera drzwi, staje w progu.

 – Jak chcecie przejść, to po moim trupie – odpowiada dumnie.

Bandyci strzelają mu w czoło. W tym czasie jego żona szczęśliwie ukrywa się w gospodarstwie.

U nieobecnego w domu Pawła Kowala banderowcy zabijają matkę gospodarza, biją jego żonę, Ukrainkę. Katowana kobieta przewraca się tak zręcznie, że nakrywa ciałem małe dziecko. Dzięki temu mordercy nie zabiją go, chwytając za nóżki i rozbijając główkę o framugę – jak półroczne niemowlę w domu Władysława Makucha.

Osłaniająca swym ciałem dziecko Kowalowa widzi, że wśród ukraińskich kobiet plądrujących dom jest jej rodzona siostra.

Za mordercami postępują grupy rabusiów. Kobiety biorą ubrania i sprzęty kuchenne, mężczyźni wypędzają konie i bydło ze stajni i obór, szlachtują świniaki i tusze wrzucają na wozy. Bandyci nawołują się – zaraz podpalą wieś.

W nieodległych Szlachcińcach słychać najpierw nocne bicie w dzwon, potem strzały i straszliwe krzyki mordowanych. Na szlachcinieckiej stacji kolejowej dyżur tej nocy pełni Polak z Łozowej Władysław Kanas. Od razu pojmuje, co się dzieje, i dzwoni do zawiadowcy stacji w Zbarażu. Zawiadowca pędzi do dowódcy stojącego na stacji sowieckiego pociągu pancernego. Ten się ociąga – nie ma rozkazu. Dopiero na wieść, że banderowcy atakują też stacjonujących w Łozowej czerwonoarmistów, pociąg rusza, zaś ze Zborowa wymaszerowuje oddział sowieckiej piechoty. Starcza, że niedaleko Łozowy pancerka oddaje na wiwat parę strzałów armatnich i kilka serii z maksimów, by spanikowani ukraińscy napastnicy rzucili się do ucieczki ze wsi. Ale ścigać ich już Rosjanie nie mają zamiaru.

Wstaje świt. Przed chałupami i w obejściach leży 130 zamordowanych.

Nielicznych zabitych napastników nie widać – kamraci unieśli ich ze sobą.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

23 grudnia 1953 roku został rozstrzelany Ławrientij Beria radziecki działacz komunistyczny pochodzenia gruzińskiego, zbrodniarz komunistyczny, szef NKWD, który był w znacznym stopniu odpowiedzialny za „wielkie czystki” okresu stalinowskiego. Jeden z głównych wykonawców zbrodni stalinowskich. Bezpośrednio odpowiedzialny za mord polskich oficerów w Katyniu. Oto przebieg wypadków w ujęciu W. Kalickiego:

Były szef NKWD Ławrentij Pawłowicz Beria, aresztowany na Kremlu pół roku temu, może posmakować, jaki los wcześniej zgotował setkom tysięcy swych ofiar.

W stosunku do nich jest i tak w luksusowej sytuacji. Po aresztowaniu nie był torturowany ani bity. Najpierw osadzono go w więzieniu Lefortowo, ale wkrótce, ze względów bezpieczeństwa, został przewieziony do podziemnego bunkra sztabu dowództwa Moskiewskiego Okręgu Wojskowego przy ul. Komisariackiej, niedaleko od brzegu rzeki Moskwy. Uwięziono go tam w pojedynczej celi. Zajmuje się nim mjr Chiżniak, komendant sztabu obrony przeciwlotniczej Moskwy. Chiżniak osobiście odpowiada za bezpieczeństwo więźnia. Sam gotuje i zanosi mu jedzenie, co godzina wchodzi do celi i sprawdza, co się z Berią dzieje.

Za zgodą przełożonych Chiżniak dostarczył Berii papier i ołówek. W ciągu kilku dni po osadzeniu w bunkrze były szef NKWD napisał 3 listy do najwyższych władz partyjnych świadczące, że przeszedł w celi drogę większości swych dawnych ofiar – od szoku po aresztowaniu, przez nadzieję, że w gruncie rzeczy pobyt w celi to pomyłka, że wystarczy ogólna samokrytyka, by wyjść na wolność, po paraliżujący strach, gdy staje się jasne, że na końcu może być tylko egzekucja.

Żonę Berii Nino i 28-letniego syna Sergo najpierw zatrzymano w areszcie domowym w podmoskiewskiej daczy, potem osadzono w 2 różnych więzieniach, Lefortowie i Butyrkach.

Krótko po aresztowaniu Berii zaczęło się polowanie na jego współpracowników i protegowanych. Większości z nich polecono, wedle najlepszych wzorców z czasów beriowskiego NKWD, najpierw samodzielne opisanie zbrodni swojego pryncypała. Jeśli opisy te okazywały się nieprzydatne dla aktu oskarżenia Berii, ich autorzy trafiali do więzień. Ostatecznie wraz z Berią przed Kolegium Specjalne Sądu Najwyższego ZSRR trafili wysocy funkcjonariusze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych: Kobułow, Mierkułow, Dekanozow, Mieszkow, Włodzimirski, Goglidze.

Tydzień po aresztowaniu Berii odbyło się tajne plenum KC, na którym zwycięzcy – Malenkow, Chruszczow i Mołotow – przekonywali członków KC o konieczności uwięzienia go. Chcąc ratować skórę, do pogromców Berii dołączyli na plenum jego najbliżsi zausznicy – wszyscy zgodnie go potępili, dorzucając kolejne oskarżenia. Komitet Centralny jednogłośnie uchwalił rezolucję wzywającą do usunięcia Berii z partii i postawienia go przed sądem za przestępstwa kryminalne.

Sąd ten skomponowany został osobliwie. Przewodniczącym Kolegium Specjalnego Sądu Najwyższego ZSRR został marsz. Iwan Koniew, członkami zaś: dowódca Moskiewskiego Okręgu Wojskowego gen. Kirił Moskalenko, pierwszy zastępca ministra spraw wewnętrznych K. Łuniew, przewodniczący Wszechzwiązkowej Rady Związków Zawodowych Nikołaj Szwernik, przewodniczący Rady Związków Zawodowych Gruzińskiej SRR M. Kuczawa, pierwszy zastępca przewodniczącego Sądu Najwyższego ZSRR E. Zejdin, sekretarz komitetu partyjnego obwodu moskiewskiego N. Michajłow, przewodniczący sądu miejskiego w Moskwie L. Gromow. Nie jest to zatem ani trybunał wojskowy, w skład którego musieliby wchodzić oficerowie, ani właściwa instancja radzieckiego sądu cywilnego. Gen. Moskalenko brał aktywny udział w aresztowaniu Berii, potem nadzorował śledztwo, by w końcu go osądzić. Tylko 2 członkowie Kolegium Specjalnego są prawnikami.

Po tym jak podczas lipcowego plenum KC oskarżono Berię o szpiegostwo w latach 20. na rzecz burżuazyjnego gruzińskiego rządu musawatystów oraz o konsekwentną działalność kontrrewolucyjną, jest jasne, że wyrok może być tylko jeden – kara śmierci.

Przed tygodniem moskiewskie gazety nieoczekiwanie doniosły, że prokurator generalny ZSRR zakończył półroczne śledztwo i przekazał akt oskarżenia w sprawie Berii i jego 6 pomocników do Sądu Najwyższego. Zarzucono im m.in. współpracę z musawatystami, usiłowanie sparaliżowania systemu kołchozowego, sianie nienawiści wśród narodów ZSRR, udział w kontrrewolucyjnym spisku. O głównej winie oskarżonych, masowych represjach wobec obywateli ZSRR, oskarżenie milczało. W akcie wspomniano raptem o zamordowaniu Ordżonikidzego i czekisty Kiedrowa.

Beria i kompani osądzeni mieli być zgodnie z kodeksem postępowania karnego z 1934 roku, który w przypadkach „terroryzmu” wykluczał obecność na sali rozpraw oskarżonego i jego obrońców.

Proces trwał 6 dni.

Wczesnym popołudniem członkowie Kolegium Specjalnego zatwierdzają wyroki śmierci i opuszczają budynek sztabu Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. W 4 narożnikach rozległego wewnętrznego dziedzińca stoją czołgi w pełnej gotowości bojowej. Strzegą niewielkiego, niepozornego pagórka w rogu dziedzińca – wejścia do wielkiego schronu, w którym więziony jest Beria.

Z zewnątrz budynek sztabu chroniony jest przez zmotoryzowany pułk piechoty.

Gen. Moskalenko wzywa do siebie mjr. Chiżniaka. Rozkazuje mu pojechać do domu Berii na ul. Kaczałowa 28, róg Wspólnego Zaułka, i przywieźć dla niego nowy, świeży garnitur oraz czystą koszulę i bieliznę. Chiżniak zastaje tam jedynie opiekującą się domem kobietę. Przedstawia się, wyjaśnia, po co przyjechał. Kobieta daje mu elegancki czarny garnitur i komplet bielizny osobistej.

Chiżniak wraca do bunkra dowództwa obrony Moskwy.

Gen. Moskalenko rozkazuje mjr. Chiżniakowi przygotowanie drewnianej tarczy i metalowego kółka, do którego ma być przywiązany Beria. 2 stolarze zbijają z grubych desek prostokątną tarczę o wymiarach 2 na 3 m. Żołnierze pod kierunkiem Chiżniaka ustawiają ją w bunkrze. W jej środek wkręcają stalowe kółko.

Teraz kolejne polecenie szefa – trzeba natychmiast dostarczyć do bunkra płachtę brezentu i mocny sznurek.

Jest już dobrze po 19.00, gdy Chiżniak dostaje polecenie przebrania Berii w nową bieliznę i garnitur. Więzień domyśla się, że egzekucja jest już bliska. Chiżniak chowa stary szary garnitur. Po egzekucji ma go spalić. Rozkazy przełożonych są czytelne – po Berii nie powinna zostać żadna pamiątka związana z jego ostatnimi godzinami.

O 19.50 żołnierze prowadzą skutego Berię do głównej sali. Kat sowieckiej Rosji i połowy Europy trzyma się dobrze. Jest blady, nerwowy tik szarpie mu prawą połowę twarzy, ale poza tym całkowicie panuje nad sobą. Na sali są już gen. Moskalenko, jego I zastępca gen. Paweł Fiodorowicz Baticki, adiutanci obu generałów, kilku wyższych oficerów Moskiewskiego Okręgu Wojskowego i generalny prokurator ZSRR Rudenko. Przepisy wymagają obecności przy egzekucji lekarza, który powinien urzędowo potwierdzić zgon skazanego, ale żadnego medyka tu nie ma.

Chiżniak przywiązuje Berię do tarczy. Chce przewiązać mu oczy żołnierskim ręcznikiem.

 – Po co zawiązujesz?! Niech to widzi na własne oczy! – krzyczy gen. Baticki i występuje nieco przed stojącą w niewielkiej odległości grupkę oficerów. Wyciąga z kabury niemiecki trofiejny pistolet Parabellum i bez ceregieli strzela Berii prosto w twarz. Do martwego Berii po kolei strzelają z bliska pozostali oficerowie.

Chiżniak z pomocą żołnierzy zawija zwłoki w brezent, obwiązuje sznurkiem. Żołnierze wynoszą je z bunkra i ładują do samochodu, który odwozi je do krematorium.

Gen. Baticki spisuje jednozdaniową oficjalną notatkę o wykonaniu wyroku. Oprócz niego podpisują ją Rudenko i gen. Moskalenko.

Pół godziny później inna ekipa przystępuje do rozstrzeliwania reszty skazanych: Kobułowa, Mierkułowa, Dekanozowa, Mieszika, Włodzimirskiego i Goglidzego.

Ta egzekucja także bardziej przypomina mafijne porachunki niż wykonanie wyroku najwyższego sądu światowego mocarstwa. Do skazanych strzelają z pistoletów pierwszy zastępca ministra spraw wewnętrznych ZSRR Łuniew i zastępca głównego prokuratora wojskowego ZSRR Kitajew. Łuniew jako członek Kolegium Specjalnego Sądu Najwyższego najpierw 6 ludzi Berii skazał na śmierć, a potem osobiście rozstrzelał. Podczas tej egzekucji obecni są 3 generałowie, Getman, Bakieejew i Sopilnik, ale oni tylko przyglądają się rozstrzeliwaniu. Łuniew przed wojną był zaledwie naczelnikiem działu kadr w Ministerstwie Przemysłu Tekstylnego; po wojnie, podczas której jakimś cudem wywinął się od służby na froncie, został zastępcą działu kadr w moskiewskim komitecie partii komunistycznej. Tam zauważył go Malenkow i awansował na szefa działu administracyjnego. Po aresztowaniu Berii Malenkow przeforsował kandydaturę tego podrzędnego aparatczyka na stanowisko pierwszego ministra spraw wewnętrznych ZSRR, odpowiedzialnego za ochronę rządu. Teraz Łuniew z pistoletem w ręku spłaca dług wdzięczności.

Uczestnicy egzekucji spisują jeszcze jednozdaniowy protokół wykonania wyroku śmierci, który podpisuje lekarz.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

22 grudnia 1894 rok. Fałszywie oskarżono francuskiego oficera pochodzenia żydowskiego Alfreda Dreyfusa o zdradę stanu. Choć później go zrehabilitowano to jednak niesmak pozostał. W. Kalicki tak wspomina tamte mało chlubne wydarzenia:

Ktoś puka do drzwi. Przynosi 2 dokumenty. Robią one na sędziach piorunujące wrażenie

Przed bramą pałacu przy Cherche-Midi, w którym znajduje się paryski sąd wojskowy, stoi gęsty, podwójny szpaler żołnierzy uzbrojonych w karabiny z nasadzonymi bagnetami. Jest wczesne popołudnie, zimno, leje jak z cebra.

Na ulicy kłębią się tłumy paryżan. Nikt nie stoi, wszyscy pospiesznie maszerują w różne strony, zawracają i pędzą z powrotem. To skutek zakazu wystawania na ulicy Cherche-Midi obowiązującego dziś od godz. 13.00. Policjanci odpędzają przechodniów od wielkiej bramy gmachu sądu. Ok. 17.00 w pobliskiej kawiarni, w której zebrali się sprawozdawcy sądowi, rozchodzi się plotka, że rozprawa skończyła się i sąd wojskowy poszedł na finalną naradę. Tłumek dziennikarzy wypada z kafejki i biegnie w stronę bramy. Policjanci każą im odejść, ale reporterzy targują się. W końcu dostają zgodę na pozostanie, do czasu otwarcia bramy, między dwoma szpalerami wojska. Dziennikarze negocjują dalej i po półgodzinie dowiadują się, że na ogłoszenie wyroku mogą czekać na wewnętrznym dziedzińcu, przed schodami prowadzącymi do sali obrad.

Nagle rozlega się komenda: „Odsunąć wszystkich!”. Szerokimi kamiennymi schodami schodzi kordon gwardzistów, torując drogę oskarżonemu otoczonemu przez 4 żołnierzy. Kpt. Alfred Dreyfus, dość wysoki, szczupły, jest bardzo blady i wyraźnie garbi się. Przez dziedziniec eskorta przechodzi tak szybko, że zmusza Dreyfusa do biegu.

Wszystko zaczęło się przed 3 miesiącami. Francuska sprzątaczka w niemieckiej ambasadzie w Paryżu, niejaka pani Bastian, opłacana przez francuski kontrwywiad, znalazła w koszu na śmieci list napisany przez anonimowego francuskiego oficera. Autor oferował niemieckiemu attaché wojskowemu płk. Schwartzkoppenowi 5 tajnych dokumentów, w tym notatkę o hamulcu hydraulicznym do dział 120 mm i najnowszy podręcznik nauki strzelania dla artylerii polowej. Kontrwywiad, ukrywający się pod szyldem „Sekcji statystyki”, zacieśnił krąg podejrzanych do oficerów sztabu generalnego. Ale który z nich zdradził? Kontrwywiad dedukował: to musi być artylerzysta, bo sprzedaje głównie dokumenty dotyczące artylerii, i zarazem stażysta w sztabie generalnym, bo tylko stażyści mają dostęp do innych wydziałów sztabu. Winnego znajduje się szybko: kpt. Alfred Dreyfus. Oficer artylerii, stażysta w sztabie generalnym. Co go obciąża? Po pierwsze – Żyd. Żydzi to, jak każdemu uczciwemu oficerowi wiadomo, naturalni zdrajcy ojczyzny. Po wtóre – pochodzi z zajętej przez Niemcy Alzacji. Często jeździ tam do rodziny. Po trzecie – zna kilka języków obcych, w tym niemiecki. Po czwarte – jest zdolny, pracowity, zabiega o awans, ignoruje zaś typowe rozrywki oficerów sztabu: karty, wino i wieczorne gadanie o polityce.

No i dowód kluczowy – list znaleziony w koszu niemieckiego attaché. Wedle śledczych charakter pisma jego autora był identyczny z charakterem pisma Dreyfusa.

Prowadzący na początku śledztwo mjr du Paty de Clam wciskał Dreyfusowi do ręki rewolwer i usiłował zmusić go do samobójstwa. Dreyfus odtrącił broń, zapewniał, że jest niewinny. Eksperci grafolodzy w swych opiniach podzielili się – jedni za autora listu uważali Dreyfusa, inni twierdzili, że to niemożliwe. Ale francuscy dygnitarze wojskowi potrzebowali szybkiego sukcesu – Dreyfusa postawiono przed trybunałem wojskowym.

Rozprawa rozpoczęta przed 3 dniami była niebywałą farsą. Jej przebieg zaraz na początku został utajniony. Oskarżyciel stwierdził, że nie ma pojęcia, dlaczego kpt. Dreyfus miałby zdradzić, ale że zdradził, to rzecz pewna. Jedynym dowodem oskarżenia była kartka papieru znaleziona przez sprzątaczkę w niemieckiej ambasadzie. Ale 2 z 5 przesłuchiwanych ekspertów grafologii wykluczyli oskarżonego jako autora listu. Dreyfusa obciążali świadkowie oskarżenia, w większości oficerowie kontrwywiadu. Najważniejszy, mjr Henry z „Sekcji statystyki”, stwierdził, że od osoby zasługującej na zaufanie dowiedział się, iż jeden z oficerów sztabu generalnego jest szpiegiem. Wezwany przez adwokata do ujawnienia informatora, zasłonił się tajemnicą wojskową. Obecny na sali płk Picquart z kontrwywiadu wiedział, że tą „godną zaufania osobą” jest osobnik całkiem niewiarygodny, hiszpański dyplomata opłacany przez francuski wywiad, ale zataił to.

Jest sporo po 17.00. Trybunał naradza się. Wojskowi sędziowie mają spore wątpliwości co do winy Dreyfusa. Zanosi się na uniewinnienie oskarżonego. Wtem ktoś puka do drzwi. To mjr du Paty de Clam. Przynosi pismo od ministra wojny do przewodniczącego trybunału. Na kopercie dopisek: „Otworzyć w czasie narady sądu”. W środku 2 dokumenty, mające potwierdzić winę Dreyfusa. Pierwszy to przechwycony przez wywiad list attaché Schwartzkoppena, w którym pisze on o jakiejś „kanalii D.”, szpiegu, który zaczął żądać zbyt wiele. Schwartzkoppenowi chodzi o niemieckiego agenta Dubois, ale minister dołącza osobistą notatkę: „Fakty, o których wspomina ten list, mogą odnosić się do kapitana Dreyfusa”. Drugi dokument to przechwycona depesza włoskiego attaché w Paryżu Panizzardiego. Przechwycona i cynicznie sfałszowana przez francuski kontrwywiad tak, by świadczyła o winie Dreyfusa.

Dokumenty ministra robią na sędziach piorunujące wrażenie. Prezes trybunału płk Maurel stwierdza, że o ich istnieniu nie może się dowiedzieć ani oskarżony, ani jego adwokat. To niebywałe bezprawie, ale żaden z sędziów nie protestuje. Trybunał kończy obrady.

Na korytarzu żołnierze gwardii sprawdzają skrupulatnie przepustki i rewidują każdego wchodzącego. Woźny pojedynczo wpuszcza korespondentów na salę rozpraw, niedużą, na planie kwadratu, zastawioną ławeczkami i mnóstwem niskich drewnianych barierek. Na niewielkim podwyższeniu znajduje się nakryty zielonym suknem stół sędziowski. Na prawo – niewielka trybunka dla obrońcy. Po lewej – stół oskarżyciela i sekretarza trybunału. Między miejscami dla świadków a ławkami publiczności stoi szereg żołnierzy gwardii, dzierżących karabiny z bagnetami. Jedynymi ozdobami ponurej sali są wielki piec i ogromne płótno wiszące za stołem sędziowskim. Na czarnym tle wymalowano na nim Ukrzyżowanego.

Punktualnie o 19.00 drzwi sali narad otwierają się. Woźny wzywa donośnym głosem: „Baczność! Prezentuj broń!”. Wchodzą sędziowie. Pierwszy – prezes trybunału płk Maurel. Po jego prawej stronie zasiada płk. Echemann ze 154. Pułku Piechoty, po lewej – płk Florentin ze 113. Pułku. Dalej płk Patron z pułku 154., płk Gallet z 5. Pułku Strzelców Konnych, kpt Roche z 39. Pułku Piechoty i kpt Freysttveter z piechoty marynarki wojennej. Potem miejsca zajmują oskarżyciel, mjr Brisset, sekretarz Valecalle i jeden z najlepszych francuskich obrońców – mecenas Demange. W sali sądu jest bardzo duszno. Odczytanie werdyktu trybunału w zgodzie z przepisami następuje pod nieobecność oskarżonego. Płk Maurel donośnym głosem ogłasza: „Wyrok!”. Członkowie trybunału kłaniają się. Przewodniczący oznajmia, że trybunał wojenny, po zbadaniu sprawy przy drzwiach zamkniętych oraz po otrzymaniu od przewodniczącego pytania, czy kpt. Alfred Dreyfus winien jest sprzedania mocarstwu zagranicznemu, lub jego pełnomocnikom, dokumentów dotyczących obrony narodowej, jednogłośnie orzekł winę podsądnego. W zupełnej ciszy płk Maurel wylicza paragrafy, na mocy których zapadł wyrok. I to już wszystko. Dziennikarze pospiesznie wybiegają do swych redakcji. Nieliczni zatrzymują się na dziedzińcu. O 19.15 zaczyna się ceremonia odczytania wyroku oskarżonemu. Wedle tradycji winna odbyć się w obecności oddziału wojska. Podoficer ustawia pluton piechoty pod bronią, oficer dyżurny doprowadza kpt. Dreyfusa. Siąpi, nieliczne lampy gazowe słabo rozjaśniają zimowe ciemności. Sekretarz Valecalle odczytuje wyrok: degradacja i bezterminowe zesłanie do zamorskiej twierdzy. Dreyfus wysłuchuje wyroku w milczeniu i bez słowa pozwala się wyprowadzić do więzienia.

Na ulicy tłum rozchodzi się. Ktoś krzyczy: „Śmierć zdrajcy!”, ktoś zauważa: „Koniec sprawy”. Nikt nie przeczuwa, że to dopiero początek.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

21 grudnia 1927 roku – to dzień wielkiej straty dla kultury polskiej. Spłonęła rodowa siedziba Tarnowskich -zamek w Dzikowie (Dzików obecna dzielnica Tarnobrzega). Tarnowscy gromadzili w zamku wielkie zbiory dzieł sztuki, bibliotekę i archiwum. Część z tych zbiorów udało się uratować. W. Kalicki tak relacjonuje to wydarzenie:

Fala okropnych mrozów skuła Europę. W Rzymie śnieg sięga do kostek, a w Nicei i Cannes, niemal 1,5 m; palmy na nadbrzeżnych bulwarach uginają się pod białymi czapami. W Polsce wskutek potężnych mrozów Wisła, od Krakowa aż do Gdańska, skuta jest 20-centymetrową skorupą lodu, ale w Polsce południowej i centralnej za dnia odnotowano wczoraj w miarę znośne −23 stopnie Celsjusza.

W starych murach należącego do rodu hrabiów Tarnowskich zamku w Dzikowie pod Tarnobrzegiem jest straszliwie zimno i nie ma wody – rury wodociągowe zamarzły kilka dni temu.

Pan na Dzikowie hrabia Zdzisław Jan Tarnowski bawi akurat w swojej kamienicy w Krakowie, ale w zamku mieszka jego 90-letnia matka hrabina Zofia z Zamoyskich Tarnowska.

Po południu w piecu centralnego ogrzewania dzikowskiego zamku lądują kolejne łopaty węgla. Wszystko na nic. Lód nadal zatyka rury wodociągowe, szczególnie na nieogrzewanym strychu. Późnym wieczorem służba zaczyna rozgrzewać lampami benzynowymi zamarznięte rury. W końcu pracownicy pojmują, że tego dnia udrożnić się ich nie da, i idą spać.

Zaraz po północy służący obchodzi cały zamek. Niczego niepokojącego nie zauważa. Tymczasem w stropie strychu od kilku już godzin niepostrzeżenie tli się zaprószony podczas rozgrzewania rur ogień. Strop żarzy się jak torfowisko – nie widać płomieni ani nawet nie czuć dymu.

Zamek, skarbnica narodowej kultury, zasypia. Od czasu gdy w roku 1522 Jan Spytek Tarnowski z Wielowsi kupił Dzików od Andrzeja Ossolińskiego z Ossolina, ród Tarnowskich zbudował na miejscu starego dworu solidnie ufortyfikowany zamek i wypełnił go bajecznymi skarbami. W bibliotece jest ponad 30 tys. woluminów, w tym takie narodowe cymelia jak najstarszy druk krakowski z roku 1475, Statuty Łaskiego z 1506 roku, najrzadsze wydania Reja, Paprockiego, Orzechowskiego, prócz tego ponad 250 najstarszych druków polskich, zachowanych tylko w jednym, dzikowskim egzemplarzu. Większość kolekcji obrazów znajduje się teraz w domu hrabiego Tarnowskiego w Krakowie, ale w zamku pozostały imponujące zbiory archiwaliów, cennych mebli i narodowych pamiątek.

 – Panie profesorze, pali się! – woła służąca o 3.00 w nocy, budząc mieszkającego w zamku, wraz z rodziną, bibliotekarza Michała Marczaka. Niezależnie od pracy w zamku uczy on też w gimnazjum w odległym o 2 km Tarnobrzegu; stąd wszyscy w Dzikowie tytułują go profesorem.

Michał Marczak w jednej chwili odziewa się i biegnie do piętrowej sali biblioteki. Ogień niby jest jeszcze daleko – płoną strychy i dach zamku – ale lada chwila może ogarnąć wysoki strop sali. Profesor odnajduje klucze do 3-kondygnacyjnych szaf bibliotecznych, szamoce się z nimi, usiłując dopasować do zamków. Wokół niego zbierają się zamkowi służący. Bibliotekarz woła, by wyjmowali stare księgi i wynosili z zamku, ale większość służących ratuje to, co dla nich jest wartościowe – krzesła, lampy, nawet popielniczki. Na szczęście, usłyszawszy alarm, przybywają mieszkający w Dzikowie uczniowie Marczaka. Sprawnie wynoszą księgi wskazywane przez profesora.

Na schodach za głównym wejściem do sali bibliotecznej pojawia się ogień. Tamtędy przejść już nie sposób. Marczak kieruje uczniów, dźwigających wydobyte z szaf inkunabuły, do obu bocznych drzwi do biblioteki. Na dworze chłopcy rzucają drukowane skarby na zasypany śniegiem gazon.

Jakby mało było kłopotu z ogniem w głównych drzwiach, pod ciężarem wspinających się do górnych półek uczniów łamie się jedyna sosnowa drabinka biblioteczna. Gimnazjaliści czepiają się framug, otwartych drzwiczek bibliotecznych i wspinają do najwyższych kondygnacji, skąd zrzucają książki. Pod sufitem czuć, jak z każdą chwilą robi się coraz goręcej.

Do zamku zbiegają się z pomocą prawie wszyscy mieszkańcy Dzikowa. Prof. Wyrostek, zajmujący się w zamku opracowywaniem archiwum majątkowego, ratuje 90-letnią hrabinę Zofię Tarnowską. Wyrwana ze snu starsza pani straciła w dymie orientację i właśnie szła przez amfiladę pokoi ku głównemu źródłu pożaru.

Straż pożarna z Dzikowa zjawiła się po pierwszych alarmach, jednak wszystkie hydranty przeciwpożarowe pałacu są zamarznięte. Zdesperowani strażacy usiłują wnosić na piętro śnieg, ale to tylko pogarsza sytuację – ogień nie maleje, za to parkiety stają się niebezpiecznie śliskie.

Marczak ocenia, że jego uczniowie świetnie radzą sobie z ratowaniem książek, i na czele paru gimnazjalistów biegnie do swej pracowni, by ratować owoc 10-letniej pracy – katalogi zbiorów dzikowskich. Instruuje chłopców, jak mają wynosić karty katalogowe, po czym wraca do głównej sali bibliotecznej.

W zamku gaśnie światło. Salę biblioteczną rozświetlają jedynie buzujące pod zamkniętymi głównymi drzwiami płomienie oraz spadające za oknami żagwie. W ciemnościach cały czas ratuje książki 18 osób, w większości uczniowie, ale także oficer por. Mastalski oraz Alfred Freyer, 26-letni syn koniuszego dóbr dzikowskich. Freyer jest bożyszczem kibiców lekkiej atletyki, ośmiokrotnym mistrzem kraju na długich dystansach, z maratonem włącznie; 14 razy bił rekordy Polski, jest największą nadzieją na olimpijskie złoto.

W końcu pęka nadpalony od góry sufit biblioteki, podmuch spadającego stropu wyrzuca Marczaka do sąsiedniego pokoju. Gimnazjaliści Krasoń i Lewek cucą profesora i boczną klatką wyprowadzają na dwór. Z 18 pracujących w sali bibliotecznej osób tylko 6 wypełza spod płonących gruzów, 4 wyciągają jeszcze ich towarzysze. Młodszemu z braci Gilów tląca się belka przygniata nogi. Por. Mastalski usiłuje dźwignąć ją, ale to niemożliwe. Ktoś wpada na pomysł, by chłopcu odrąbać nogi i choć ratować mu życie, ale nigdzie nie można znaleźć siekiery. Gil woła, by go zostawić, by reszta uciekała z sali.

Po chwili płonące belki zasypują go, cichnie jego krzyk. Pod płonącymi gruzami ginie 8 osób, w tym Alfred Freyer, 3 uczniów gimnazjalnych – panna Kocznerówna, Gil i Mastalerczyk – córka nauczycielki, 3 robotników dóbr dzikowskich. Kilkoro rannych, w bardzo ciężkim stanie, zabiera do szpitala w Tarnobrzegu karetka.

10 minut po runięciu stropu w sali bibliotecznej wali się sufit w pokoju z katalogami. Michał Marczak próbuje jeszcze ratować bezcenne zamkowe archiwum i na czele kilkorga uczniów włamuje się do sali. Uczniowie bohatersko wynoszą z otoczonej płomieniami sali prastare rękopisy. Zabierają także rzeźbę Berniniego. Po chwili interweniuje jednak komendant policji – z dachu nad archiwum lecą już płonące deski. Jeszcze parę minut i cały zamek, ciągle pełen bezcennych skarbów i narodowych pamiątek, płonie jak stodoła.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 grudnia 1976 roku wolność odzyskał Władimir Bukowski, rosyjski pisarz i obrońca praw człowieka. Zgniłby pewnie w radzieckich więzieniach gdyby nie to, że sowieccy dysydenci chcieli uwolnić chilijskiego działacza komunistycznego Luisa Corvalana. W Kalicki opisuje jak doszło do tej wymiany:

Północ chyba już dawno minęła, a Władimir Bukowski ciągle nie może zasnąć. Leży na pryczy w celi moskiewskiego więzienia Lefortowo i rozpamiętuje zdarzenia minionego dnia.

Coś takiego nie przytrafiło się chyba żadnemu sowieckiemu więźniowi. A Bukowski na sowieckich więzieniach zna się jak mało kto. Już w 1959 roku 17-letniego Wołodię wyrzucono ze szkoły za udział w wydaniu rękopiśmiennego samizdatu. 4 lata później skazano go na 2 lata więzienia za próbę wydania zakazanej książki. Trafił wtedy przymusowo do szpitala psychiatrycznego. W 1965 roku, zaraz po wyjściu na wolność, przeprowadził demonstrację w obronie dysydentów Andrieja Siniawskiego i Julija Daniela; znów został uwięziony w szpitalu psychiatrycznym.

Po wyjściu na wolność natychmiast zorganizował protest w obronie innego dysydenta, Aleksandra Ginzburga. Za to trafił do obozu karnego. W 1971 roku, mimo protestów na Zachodzie, został skazany za działalność antysowiecką na 7 lat więzienia i 5 lat zsyłki. W sowieckich więzieniach i psychuszkach spędził w sumie 12 lat.

Poprzedniego dnia Bukowskiemu, siedzącemu w celi nr 10 specjalnego więzienia dla politycznych we Władymirze, nagle kazano zabrać wszystkie rzeczy i w towarzystwie oficerów KGB po cywilnemu wsadzono do mikrobusa. W kapciach.

 – Buty nie będą potrzebne – usłyszał od obstawy.

W czasie jazdy zastanawiał się, czy nie zostanie zastrzelony „podczas próby ucieczki”, ale dowieziono go całego i zdrowego do moskiewskiego więzienia Lefortowo. Tam odebrano mu więzienny drelich i wydano nowy garnitur. Wkładając marynarkę, Bukowski zauważył, że metka jest francuska.

Gdy mikrobus ze skutym kajdankami Bukowskim jechał do Moskwy, na drugiej stronie globu, w Chile, na lotnisku w Santiago, agenci tajnej policji usunęli wszystkich widzów z tarasu widokowego. Pod ich eskortą do rejsowego samolotu niemieckiej Lufthansy wsiadł z żoną Luis Corvalan, sekretarz generalny KC Komunistycznej Partii Chile – od zamachu stanu gen. Pinocheta więziony i torturowany.

Bukowski siedzi na pryczy, pali papierosa za papierosem. Ciągle nie może pojąć, o co chodzi w tym nagłym przewiezieniu go do Lefortowa, a potem w przymusowej zamianie więziennego waciaka na garnitur z francuską metką. Gdy zmęczony układa się wreszcie do snu, strażnik z hałasem uchyla klapę w drzwiach i woła:

 – Pobudka!

Bukowski rozmyślał całą noc.

Zaraz po śniadaniu strażnik komenderuje:

 – Zbierać się na spacerek!

Z oddziałowym idą do tzw. przejściówki, na oddział, gdzie przyjmuje się nowych więźniów. Po drodze Bukowski upomina się o jakieś palto, bo poprzedniego dnia zabrano mu więzienny waciak. Oddziałowy jest milutki niczym kelner:

 – Zaraz, zaraz, niech pan idzie ze mną, będzie paletko.

I rzeczywiście – w przejściówce leżą już na stole nowe palto i kapelusz. Więzień wkłada palto. Wtem oddziałowy doskakuje do niego, wykręca ręce do tyłu i zatrzaskuje na nich kajdanki. Bukowski instynktownie rzuca się w bok. To stary trik oprawców w sowieckich więzieniach. Zakładają więźniom amerykańskie automatyczne kajdanki, które przy każdym szarpnięciu zaciskają się mocniej, sprawiając straszliwy ból, a potem biją ofiarę. Ale tym razem nic z tego.

 – Spokojnie, spokojnie, tak trzeba – uspokaja oddziałowy. I nie bije. Z przymilnym uśmiechem wiąże na szyi Bukowskiego krawat, zapina na nim palto. W końcu wkłada mu na głowę kapelusz. Zadowolony, przygląda się swojemu dziełu:

 – Ot, jak elegancko.

Wystrojonego więźnia wyprowadza na dwór. Przed budynkiem czekają już mikrobus, którym Bukowski wczoraj przyjechał do Moskwy, i grupka kagebistów po cywilnemu. Bukowski nie ma pojęcia, że to nie są zwykli funkcjonariusze. Wczorajsze przewiezienie go z więzienia we Władymirze do moskiewskiego Lefortowa to pierwsza akcja nowo utworzonej jednostki do zadań specjalnych KGB – Alfa.

Kagebiści są uprzedzająco uprzejmi. Co rusz pytają, czy kajdanki nie uwierają: „Jak się zacisną, proszę powiedzieć”.

Po półtorej godziny jazdy mikrobus zatrzymuje się przy jakimś wielkim, ośnieżonym polu. To lotnisko wojskowe. Jest 9.00. Kagebiści nie pozwalają więźniowi wyjść, ale sami ciągle wyskakują na zewnątrz rozprostować nogi. Bukowski odnosi wrażenie, że na coś czekają. Wsiada jeden z eskortujących go oficerów.

 – No tak. Wsadzimy was do samolotu. Polecą z wami wasza matka, siostra, siostrzeniec – mówi.

Bukowski sam się sobie dziwi: ta szokująca nowina nie jest dla niego wstrząsem ani nawet zaskoczeniem. Tak jakby podświadomie się tego spodziewał. Wysiada. Oczy bolą od światła odbitego od śniegu. Po miesiącach spędzonych w ciemnej celi wzrok odzwyczaił się od normalnego oświetlenia. Z rękami skutymi na plecach niezdarnie wchodzi po trapie do pasażerskiego samolotu. W kabinie pasażerskiej nie ma żywego ducha. Bukowski siada w fotelu, obok sadowi się tuzin kagebistów obstawy. Prosi ich, by zdjęli mu kajdanki, ale naczelnik grupy odpowiada, że na razie nie wolno. Bukowski prosi o papierosa. Naczelnik jest łaskawy: „Dajcie mu zapalić”. Jeden z kagebistów wkłada więźniowi do ust papierosa, zapala. Potem co chwila wyjmuje papierosa i strząsa popiół.

Po papierosie – niespodzianka. Zdenerwowani oficerowie wyprowadzają Bukowskiego z powrotem na trap. Jego matka, węsząc jakiś podstęp, odmawia wejścia do samolotu, póki nie zobaczy syna. Więzień wraca z eskortą na tył samolotu. Na pokład kagebiści wprowadzają matkę, siostrę, wnoszą na noszach chorego siostrzeńca Miszę. Oficer siedzący po prawej ręce Bukowskiego zabawia go opowieściami o katastrofach lotniczych.

Po starcie w przedniej części kabiny wybucha dzika awantura. Matka Bukowskiego dowiedziała się jakoś, że syn jest nadal skuty.

 – Jesteście przestępcy, bandyci po prostu, nawet tu, w samolocie, się nad nim pastwicie! – krzyczy.

Naczelnik prosi ją, by się opanowała, w końcu dla świętego spokoju zgadza się, by mogła podejść do Władimira. Od niej Bukowski dowiaduje się, że mają być wymienieni w Szwajcarii na więzionego przez gen. Pinocheta chilijskiego komunistę Luisa Corvalana.

Od lat na Zachodzie protestowano w obronie Bukowskiego, na Wschodzie zaś – w obronie Corvalana. Wreszcie pomysł wymiany ich, zgłoszony przez sowieckich dysydentów z Komitetu Helsińskiego i Grupy Inicjatywnej Obrony Praw Człowieka, podchwyciła amerykańska administracja. Pinochet zgodził się od razu, Kreml zastanawiał się ponad pół roku.

Bukowski pyta kagebistę, jakim prawem jeszcze jest skuty. Przecież leci na wolność. Oficer krzywi się:

 – No dobrze, powiem wam. Nadal jesteście więźniem.

Bukowski nie daje się zbić z pantałyku. Nie po tylu latach składania protestów i skarg w sowieckich więzieniach.

 – A co zrobicie, gdy już przelecimy nad sowiecką granicą? Czy nad Austrią też będę więźniem? – pyta.

Stropiony oficer idzie do kabiny pilotów i przez radio konsultuje się z Moskwą. Wraca z decyzją: „Zdejmijcie mu kajdanki”. A więźnia surowo napomina, by się zachowywał właściwie. Kagebista rozkuwa Bukowskiego i pokazuje mu kajdanki: „Nawiasem mówiąc, są amerykańskie”.

20 minut później do kabiny wchodzi szef obstawy i uroczyście informuje Bukowskiego:

 – Przekroczyliśmy granicę sowiecką i mam obowiązek oświadczyć panu oficjalnie, że został pan wydalony z terytorium ZSRR.

 – Ma pan jakiś dekret, postanowienie? – pyta wydalony.

Oficer wyjaśnia, że niczego takiego nie ma. Bukowski dopytuje się, co w takim razie z jego wyrokiem. Czy pozostałych do odsiadki 6 lat zostało uchylonych? Nie, wyrok pozostaje w mocy, wyjaśnia oficer.

 – Zatem jestem więźniem na wakacjach? – pyta ironicznie Bukowski.

Oficer uśmiecha się kwaśno:

 – Niby tak. Otrzyma pan sowiecki paszport ważny na 5 lat. Nie zostaje pan pozbawiony obywatelstwa.

Bukowski pojmuje, że nawet na gruncie sowieckiego prawa wyekspediowanie go do Szwajcarii jest całkowitą samowolą, ale już tego nie komentuje.

Samolot zniża lot. Za chwilę wyląduje na lotnisku w Zurychu. Kagebiści z ożywieniem komentują ciągnące się po horyzont dzielnice willowe: „Co się dziwić, tu sami prywaciarze”.

Bukowski świetnie rozumie ich radosne podniecenie – po uwolnieniu go ruszą do szwajcarskich sklepów po świąteczne zakupy dla swoich żon i dzieci. Taka okazja w tym fachu nie przydarza się często.

Samolot ląduje, kołuje pod budynek lotniska. Nagle jak spod ziemi pojawiają się samochody pancerne, wybiegają szwajcarscy żołnierze. Kordon otacza maszynę Aerofłotu. Kagebiści są wściekli: „No tak, koniec. Nawet na lotnisko nie wyjdziesz”.

Podjeżdża karetka. Sanitariusze zabierają nosze z siostrzeńcem Miszą, siostrę Bukowskiego i odjeżdżają do szpitala. Teraz zaczyna się ostatnia odsłona wymiany więźniów. Sowieckie politbiuro przez pół roku starannie opracowywało każdy jej szczegół. Moskwie bardzo zależało na stworzeniu pozorów, że nie jest to wymiana, lecz niezależne, jednoczesne ich uwolnienie. Dlatego odrzuciła propozycję Amerykanów, by Bukowskiego i Corvalana wymienić na berlińskim moście Glienicke, tradycyjnym miejscu nocnych, amerykańsko-sowieckich wymian ujętych szpiegów i innych więźniów.

Bukowski z matką wychodzą z samolotu. Pod trap podjeżdża samochód sowieckiego ambasadora. W tym czasie do stojącego w oddali samolotu Lufthansy zbliża się samochód ambasadora chilijskiego. Corvalan z żoną wsiadają do niego. Teraz podjeżdża limuzyna ambasadora USA Daviesa. Corvalan z żoną przesiadają się z samochodu chilijskiego do amerykańskiego, a ten odwozi ich do samolotu, którym przyleciał Bukowski. Gdy drobna postać Corvalana niknie w drzwiach, Bukowski z matką przesiadają się do samochodu ambasadora Daviesa, który odwozi ich do budynku lotniska. Czeka tam już tłum dziennikarzy. Przed paroma kwadransami Corvalan odmówił udziału w konferencji prasowej. Powiedział tylko, że nie interesuje go żaden Bukowski, interesuje go tylko los Chile.

Na pierwsze pytanie Bukowski odpowiada w błyskach fleszów:

 – Cieszę się, że dwaj więźniowie odzyskali dziś wolność.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

17 grudnia 1903 roku – dzień, w którym bracia Wright zmienili świat. W swoim zestawieniu istotnych wydarzeń w historii świata W. Kalicki nie mógł pominąć tego wydarzenia:

Poranek nie jest przyjemny. Lodowaty wiatr z północy wieje z prędkością 12 m/s. Bracia Wilbur i Orville Wright budzą się skostniali w baraku na wydmach w pobliżu niewielkiej miejscowości Kitty Hawk w hrabstwie Dare w Karolinie Północnej. Stojące obok baraku wiadra z niezbędnym na wydmach zapasem wody dziś pełne są lodu. Stanowczo nie są to warunki do podjęcia pierwszego w dziejach ludzkości lotu machiną napędzaną silnikiem. Bracia Wright aż do 10.00 pozostają w prymitywnym living room swojego baraku. W metalowej beczułce po karbidzie rozpalają ognisko i starają się rozgrzać. Ale o 10.00 pogoda nie jest ani o jotę lepsza. Święta obiecali zaś spędzić w rodzinnym domu. Jeśli nie dziś, to próbę lotu podjąć będą mogli dopiero na wiosnę.

Bracia zastanawiają się nad warunkami lotu. W tak silnym wietrze ich samolot może zostać poderwany przez podmuch wysoko w górę, a wtedy upadek może się skończyć śmiercią. Ale z drugiej strony, pod silny wiatr maszyna powinna łatwiej wystartować, a i lądowanie pod wiatr na piaskach wydm, na płozach, powinno być łatwiejsze.

Bracia wywieszają znak – białą flagę – i ściągają w ten sposób umówioną pomoc, ratowników z pobliskiej stacji ratownictwa nadbrzeżnego: Kill Devil J. Danielsa, W. Dougha i A. Etheridge’a, a także W. Brinkleya z Manteo oraz Johnny’ego Moore’a, chłopaka pracującego na nieodległej farmie. Z ich pomocą ustawiają w odległości 100 kroków od baraku, pod wiatr, stalową szynę startową o długości 14 m. Szynę powlekają smarem. Potem z drewnianego hangaru wyciągają dzieło swego życia – samolot „Flyer I” (Lotnik I).

Wcześniej Wilbur i Orville utrzymywali się z rozmaitych zajęć. Wydawali tygodnik drukowany na własnoręcznie skonstruowanej prasie. Prowadzili warsztat naprawy rowerów. I czytali wszystko, co dotyczyło latania, zwłaszcza doniesienia o lotach szybowcowych Otto Lilienthala. W 1899 roku postanowili skonstruować maszynę cięższą od powietrza, która poleci napędzana własnym silnikiem. Najpierw przestudiowali wszystkie doniesienia o próbach lotów w Ameryce i w Europie. W następnym roku przenieśli się do Kitty Hawk. Wybrali to miejsce ze względu na wysokie wydmy, z których można było dokonywać lotów ślizgowych. Tam skonstruowali prymitywny szybowiec do badań i eksperymentalnych lotów. Pokrycie skrzydeł z satyny uszyła im żona zaprzyjaźnionego mieszkańca Kitty Hawk. Po skończonych lotach satynę lojalnie oddali właścicielce, która uszyła z niej sukienki dla swych córeczek.

Bracia Wright zawsze byli twardymi i honorowymi facetami. Mieszkali w Kitty Hawk w fatalnych warunkach, w namiocie zasypywanym piaskiem wydm, często przymierając głodem. Dopiero po roku postawili przy wydmie drewniany barak. Odmawiali przyjęcia pomocy finansowej od znajomych, a wszystkie pieniądze z warsztatu rowerowego wydawali na badania lotnicze. Krok po kroku odkrywali podstawowe prawa lotu i zachowania się konstrukcji lotniczych w powietrzu. Dla zbadania rozmaitych profili skrzydeł sami zbudowali z desek prototyp tunelu aerodynamicznego. Ma niecałe 2 m, napędzany jest starym wentylatorem z dołączonym doń silnikiem samochodowym. Wypróbowali w nim 200 modeli rozmaitych kształtów skrzydeł.

Kolejny szybowiec skonstruowali w zeszłym roku, uwzględniając wyniki prób modeli w swoim tunelu aerodynamicznym. Ale nowy model płatał im w powietrzu psikusy. Walcząc z jego narowami, w nocy 2 października 1902 roku odkryli, że do sterowania niezbędny jest pionowy ruchomy ogon połączony linkami z mechanizmem wichrującym skrzydła. Tej nocy wynaleźli uniwersalną zasadę sterowania maszynami powietrznymi.

Nie mieli jednak silnika. Rozesłali do producentów silników spalinowych na całym świecie listy z zapytaniem, czy mogą dostarczyć im silnik o mocy 9 KM, ważący nie więcej niż 82 kg, a przy tym niewywołujący wibracji. Nikt takiego silnika nie produkował.

Zbudowali go więc sami. Projekty części rysowali kredą na podłodze baraku. Na starej tokarce i wiertarce wytoczyli wał korbowy, blok i tłoki. W sześć tygodni skonstruowali silnik, który ważył założone 82 kg. Miał 12 KM.

Potrzebowali jeszcze śmigieł. I znów uratowała ich genialna intuicja. Po prostu założyli, że śmigło jest wirującym skrzydłem. Badania modeli śmigieł wystruganych z drewna w ich tunelu aerodynamicznym potwierdziły, że mieli rację. Do napędu śmigieł użyli łańcuchów rowerowych i kół zębatych z zapasów swego warsztatu. Umocowane z tyłu skrzydeł śmigła miały pchać samolot.

Pozostało już tylko zbudowanie dwupłatowca. Zaczęli od nazwy „Flyer I”. Budowali go przed sklepem rowerowym w rodzinnym Dayton. Analizowali każdy szczegół konstrukcji i sprawdzali na pomniejszonym modelu w swoim tunelu aerodynamicznym. Ażurową drewnianą konstrukcję skrzydeł znów oblekli muślinem – tym razem z obu stron, z góry i od spodu. Skrzydła usztywnili linkami naciągowymi. By mieć pewność, że nie zawiodą, wykosztowali się na najlepsze linki wielożyłowe firmy Roebling, takie same, jakich użyto do budowy mostu w Brooklynie. Silnik ulokowali poziomo, żeby zmniejszyć opór powietrza. Prawe skrzydło, na którym leży silnik, dla zachowania równowagi przedłużyli o 10 cm. Również dla zmniejszenia oporu powietrza pilot ma leżeć w specjalnym uchwycie na dolnym płacie.

Z powodu kłopotu ze stabilnością dodatkowo zastosowali wymyślone przez siebie małe skrzydełko, znajdujące się przed skrzydłami i pilotem.

Niedawno bracia zmontowali w swej małej bazie w Kitty Hawk przywiezionego w skrzyniach „Flyera I”. Podczas prób nieustannie coś się w ich machinie psuło. Wreszcie przed 3 dniami bracia rzucili monetę. Padło na starszego Wilbura. Za sterami zasiadł po raz pierwszy. Po odpaleniu silnika ściągnął stery zbyt mocno i „Foyer I” poderwał się w górę na 5 m, po czym zarył w piach, łamiąc sobie płozy. To nie był lot kontrolowany, lecz trwający tylko 3 s żabi skok.

Naprawa potrwała 2 dni.

Orville i Wilbur odpalają silnik. „Flyera I” trzyma na uwięzi mocna lina. Młodszy, Orville, zdejmuje melonik i wkłada skórzaną obcisłą czapeczkę z daszkiem. Pod szyją zapina ją na agrafkę. Bracia długo ściskają sobie ręce na pożegnanie. Orville wczołguje się na samolot i kładzie w uchwycie dla pilota. Reszta ekipy chóralnym okrzykiem dodaje mu odwagi. O 10.35 jeden z ratowników zwalnia cumę i „Flyer I” rusza po szynie. Pod wiatr leci tak wolno, że Wilbur, podtrzymujący prawe skrzydło, jest w stanie nadążyć, biegnąc obok maszyny. Na końcu szyny startowej „Flyer I” unosi się w powietrze. Jeden z ratowników robi w tym momencie zdjęcie. Samolot jest nadmiernie wrażliwy na ruchy sterem wysokości. Niemający wyczucia Orville ściąga ster zbyt nerwowo. Samolot w ciągu 12 s przelatuje dystans 100 kroków, uderza w wydmę i łagodnie zsuwa się po jej zboczu.

Bracia Wright i ich pomocnicy przenoszą ważącego 250 kg „Flyera I” z powrotem na szynę startową. Wszyscy co chwila chowają się do baraku, by choć trochę się ogrzać. O 11.20 Orville startuje. Wiatr jest trochę słabszy i choć lot trwa o sekundę krócej, samolot pomyślnie ląduje o 25 m dalej.

Po 20 minutach „Flyer I” jest gotowy do 3. lotu. Za sterami siada Wilbur i wyrównuje wynik brata z poprzedniego lotu. Nagły podmuch wiatru obraca „Flyera I”, który zawadza o wydmę prawym skrzydłem.

Dokładnie w południe Wilbur startuje do 4. dziś lotu. Tuż po starcie maszyną rzuca w powietrzu, ale po 30 m pilot wyrównuje lot. W ciągu 59 s Wilbur Wright przelatuje niespełna 300 m. Nagle w silniejszym podmuchu wiatru maszyna traci stabilność i uderza w wydmę. Straty nie są wielkie – raptem złamana przednia płoza. Ale kolejny podmuch wiatru podrywa samolot z piasku. Bracia Wright i ratownicy z Kill Devil przytrzymują dziób i ogon, wiatr przewraca jednak maszynę, która przygniata Danielsa. Jego obrażenia nie są groźne, poraniły go tylko łańcuchy napędowe, niestety motor „Flyera I” jest uszkodzony, łańcuchy powyginane, żebrowania kadłuba połamane. Naprawa potrwa wiele tygodni. Ale to bez znaczenia. Liczy się tylko fakt, że po raz pierwszy człowiek wzbił się w powietrze machiną napędzaną silnikiem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

16 grudnia 1922 roku ginie od kul zamachowca pierwszy prezydent II Rzeczypospolitej Gabriel Narutowicz. Wybory wygrał zaledwie tydzień temu. Pięć dni temu został zaprzysiężony a dwa dni przed śmiercią sam Józef Piłsudski przekazał mu władzę. W swojej krótkiej kadencji zdążył podjąć tylko jedną merytoryczną decyzję. Współcześnie bardzo narzekamy na poziom politycznej debaty. Mamy jednak szczęście, że nie żyjemy w realiach przedwojennej Warszawy. W. Kalicki przypomina nam dziś to wydarzenie:

Mimo mrozu i śniegu na ulicach prezydent Rzeczypospolitej Gabriel Narutowicz wyjeżdża późnym rankiem z Belwederu reprezentacyjnym, otwartym powozem. Ma na sobie ciepłe futro, niezbędne w tych okolicznościach. Towarzyszą mu szef kancelarii cywilnej Stanisław Car i adiutant por. Ignacy Sołtan.

6 dni, które upłynęły od wyboru prezydenta, to najgorszy czas w życiu Gabriela Narutowicza. Już w dniu wyboru endecja zorganizowała manifestację protestacyjną z udziałem gen. Józefa Hallera. 2 dni później, w dniu zaprzysiężenia prezydenta, narodowcy zorganizowali w Warszawie masowe zamieszki. Endeckie bojówki sprawdzały legitymacje idących do Sejmu posłów – tych z lewicy lżyły, biły i zawracały z drogi. Bojówkarze obrzucili jadącego do Sejmu prezydenta kulami śniegu i bryłkami zamarzniętego błota. Policja nie interweniowała nawet wtedy, gdy uzbrojeni pepeesowcy ruszyli swoim posłom na odsiecz i na pl. Trzech Krzyży starli się z także uzbrojonymi bojówkarzami prawicy. W strzelaninie zginął robotnik, zwolennik PPS, ranni byli po obu stronach. Zamieszki nie ukróciły kampanii prawicy przeciw prezydentowi. Czołowi publicyści: Antoni Sadzewicz w „Gazecie Warszawskiej”, Stanisław Stroński w „Rzeczpospolitej” i Władysław Rabski w „Kurierze Warszawskim”, pisali o Narutowiczu jako „żydowskim elekcie”, „zaporze” i „zawadzie”.

Powóz rusza w stronę rezydencji prymasa kard. Aleksandra Kakowskiego. Prezydent jedzie do prymasa z oficjalną rewizytą.

W czasie jazdy adiutant prezydenta por. Sołtan przypomina, że do otwarcia dorocznego Salonu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych pozostały niespełna 2 godziny. Kancelaria prezydenta otrzymała od Zachęty zaproszenie na otwarcie Salonu, ale Narutowicz dotąd nie zdecydował się, czy się tam pojawi. Prezydent także teraz waha się. W końcu pyta por. Sołtana, czy Józef Piłsudski, jako naczelnik państwa, bywał na otwarciu Salonów. Porucznik wyjaśnia, że bywał, choć nie było to regułą.

 – Wobec tego jedziemy do Zachęty! – decyduje Narutowicz.

Kurtuazyjna rozmowa z prymasem jest dość przyjemna, wizyta przeciąga się. O 11.55 prezydent żegna się z gospodarzem. Prezydencki powóz rusza w stronę pobliskiej Zachęty.

W jej hallu już od 11.30 publiczność czeka na otwarcie wystawy. Tuż przed 12.00 stojący na schodach artysta malarz i urzędnik Jan Skotnicki spostrzega wchodzącego do gmachu Eligiusza Niewiadomskiego. To barwna postać: malarz, krytyk sztuki, zagorzały zwolennik endecji. Carska ochrana w 1901 roku osadziła go na parę miesięcy w Cytadeli. Po wojnie zgłosił się do kontrwywiadu. Wszędzie węszył komunistyczne spiski, więc został zwolniony. Bił się jako ochotnik w wojnie bolszewickiej, krótko był wysokim urzędnikiem Ministerstwa Kultury. Niewiadomski jest ceniony jako artysta, krytyk, nawet jako ministerialny urzędnik, ale powszechnie nielubiany za oschłość, arogancję i porywczy charakter. Ma na koncie napaść i pobicie redaktora „Gazety Porannej” Przemysława Mączyńskiego.

Niewiadomski z charakterystyczną dla siebie bezceremonialnością przedziera się przez tłum eleganckich gości, przeciska przez grupę stojących przy schodach dyplomatów. Wchodzi na schody, wita się ze Skotnickim i pyta, na kogo wszyscy tak czekają. Skotnicki wyjaśnia, że wszyscy czekają na prezydenta.

Krótko po 12.00 Gabriel Narutowicz wysiada z powozu przed gmachem Zachęty. W westybulu wita się z prezesem Kozłowskim, premierem prof. Julianem Nowakiem, ministrem oświecenia publicznego prof. Kumanieckim.

Eligiusz Niewiadomski spogląda ze schodów na dół, uśmiecha się zjadliwie i pyta Skotnickiego: „To ten jest Narutowicz?”.

Skotnicki potwierdza i prosi go, by usunął się na bok, stoi bowiem obok wstęgi otwarcia, którą ma przeciąć prezydent.

Niewiadomski obchodzi wstęgę i szybkim krokiem idzie do sal wystawowych. Nikogo to nie dziwi, jest przecież jednym z pięciu członków komitetu organizacyjnego tej wystawy. Zresztą wcześniej wstęgę ominęło kilkunastu malarzy wystawiających obrazy na Salonie. Jest w zwyczaju Salonów, że artyści oczekują na publiczność przy swoich dziełach.

Prezydent Narutowicz dziękuje za powitanie. Prezes Zachęty przestrzega, że w salach wystawowych jest zimno. Narutowicz decyduje się nie zdejmować futra. Przecina wstęgę i na czele orszaku oficjeli wchodzi na wystawę. Po jego lewej ręce kroczy prezes Zachęty, po prawej – premier prof. Nowak i Jan Skotnicki. Z tyłu – poseł amerykański i szef protokołu dyplomatycznego Stefan Przeździecki. Prezes Kozłowski udziela wyjaśnień. W pewnej chwili zauważa, że równie dobrze przewodnikiem mógłby być premier Nowak, wybitny znawca malarstwa. W trakcie oglądania pierwszych obrazów do prezydenta podchodzi poseł angielski Max-Mueller. Przeprasza Narutowicza, że z powodu choroby nie mógł być obecny w Zamku Królewskim na uroczystości przedstawienia korpusu dyplomatycznego nowo wybranej głowie państwa. Max-Mueller składa prezydentowi gratulacje.

 – Dziękuję, ale raczej kondolencje mi się należą, panie pośle – odpowiada Narutowicz po angielsku, z wyraźną nutą melancholii.

Po obejrzeniu obrazów na pierwszej ścianie Narutowicz zwraca uwagę na płótno Bronisława Kopczyńskiego na ścianie przeciwległej. Przedstawia ono gmach Zachęty ze stojącym przed nim sznurem pojazdów. Narutowicz żartuje, że pewnie w tej chwili Zachęta wygląda tak jak na obrazie.

Prezydent przechodzi do następnego obrazu, Szronu Teodora Ziomka. Rozlegają się, jeden po drugim, 3 stłumione ni to detonacje, ni to trzaski. Skotnickiemu wydaje się, że dochodzą z sąsiedniej sali. Wspina się na palce i woła, by zamknąć drzwi. Kątem oka dostrzega, jak Narutowicz patrzy na niego ze zdumieniem, chwieje się i upada na podłogę. Tuż przed upadkiem prezydenta chwytają Skotnicki i Przeździecki, trochę amortyzują uderzenie ciała o parkiet. Narutowicz patrzy na nich gasnącym wzrokiem, w milczeniu.

Stojący parę kroków za Narutowiczem malarz Edward Okuń spostrzega, że do prezydenta strzelał z tyłu Eligiusz Niewiadomski. Chwyta zamachowca za rękę z małokalibrowym browningiem i odbiera mu broń. Niewiadomski nie stawia oporu.

Jan Skotnicki i Stefan Przeździecki pospiesznie przenoszą prezydenta na kanapę stojącą pod ścianą.

W sali rozlegają się rozdzierające szlochy pań. Poseł Max-Mueller mdleje. Nadbiegają 2 lekarze obecni wśród gości. Dr Śniegocki i dr Rostkowski, widząc, że nogi Narutowicza zwisają z kanapy, polecają przenieść go na podłogę. Jan Skotnicki zdejmuje z Narutowicza futro i podkłada nieprzytomnemu pod głowę. Gdy rozpina jego kamizelkę, dostrzega na koszuli 3 małe czerwone plamy.

Blady Niewiadomski stoi nieruchomo pośrodku sali. Adiutanci prezydenta odprowadzają go na kanapę, na której przed chwilą leżał ranny Narutowicz. Stają ciasno przy zamachowcu gotowi obezwładnić go przy próbie ucieczki, ale ten siedzi nieruchomo.

Przerażony premier Nowak ukradkiem ucieka z sali.

Na parterze wybucha panika. Tłum gości napiera na drzwi wejściowe. Portier zamyka je na klucz.

Brat malarza Stanisława Witkiewicza pyta zamachowca:

 – Jak mogłeś podnieść rękę na pierwszego obywatela Polski?

 – Za pieniądze żydowskie wybranego! – krzyczy Niewiadomski.

Głowę prezydenta podtrzymuje klęcząca na podłodze poetka Kazimiera Iłłakowiczówna. W czasie wojny była sanitariuszką, ale jej pomoc na nic się nie zdaje. Narutowicz kona. Obecny wśród zwiedzających ks. Malinowski udziela prezydentowi absolucji in articulo mortis.

Dr Łepkowski, zastępca szefa kancelarii cywilnej, rzuca się do telefonu, by wezwać pogotowie. Telefony nie działają. Widząc to, piłsudczyk Marian Zyndram-Kościałkowski, major WP, redaktor „Polski Zbrojnej”, wybiega do miasta w poszukiwaniu sprawnego telefonu. Przed Zachętą natyka się na tłumek zwolenników endecji, z gen. Józefem Hallerem na czele.

 – Krew ta spada na pańską głowę!!! – krzyczy Kościałkowski. Słyszy to spieszący do Zachęty komisarz policji i chce Kościałkowskiego aresztować. Ten jednak okazuje policjantowi gwarantującą nietykalność legitymację poselską i biegnie do gmachu sztabu generalnego.

Do sali, w której leżą zwłoki prezydenta, wchodzi wezwany po zamachu p.o. ministra spraw wewnętrznych Ludwik Darowski. Skotnicki pyta go, czy posłano już po marszałka Sejmu Macieja Rataja, który w tej sytuacji jest konstytucyjnym następcą prezydenta. Minister wyjaśnia, że posłano, ale marszałek będzie mógł objąć rządy jedynie na podstawie urzędowego aktu zgonu prezydenta.

Chwilę później przyjeżdża karetka pogotowia. Młody lekarz pogotowia spisuje akt zgonu. Urzędnicy państwowi obecni przy zmarłym uświadamiają sobie, że właśnie ma miejsce demonstracyjny pogrzeb robotnika zabitego przed pięcioma dniami w pepeesowskim pochodzie na pl. Trzech Krzyży. Wszyscy zdają sobie sprawę, że wiadomość o zamordowaniu prezydenta może sprowokować tłumy idące w kondukcie do wzięcia krwawego odwetu na endecji. Minister Darowski poleca przeciąć kable telefoniczne w Zachęcie, nadal nikogo nie wypuszczać z gmachu, zwłoki zaś dyskretnie wywieźć w karetce pogotowia. Nieoczekiwanie młody lekarz staje okoniem – regulamin pogotowia nie zezwala na przewóz zmarłych.

 – Ależ panie, to są zwłoki prezydenta Rzeczypospolitej! – mówi podniesionym tonem Skotnicki.

 – Przewożenia zwłok prezydenta regulamin też nie przewiduje – odpowiada uparty doktor.

 – Bałwan! – wrzeszczy Skotnicki. Adiutanci prezydenta rekwirują lekarzowi nosze, a jego samego przeganiają precz. Potem wzywają otwarte lando z Belwederu oraz reprezentacyjny szwadron szwoleżerów.

Ciało prezydenta przenoszą do landa ministrowie Darowski, Car i członkowie komitetu Zachęty. Tam okrywają je biało-czerwonym sztandarem. Lando w otoczeniu szwoleżerów jedzie wolno, pośród prószącego śniegu, do Belwederu. Przechodnie na Nowym Świecie i w Alejach Ujazdowskich zatrzymują się, zdejmują nakrycia głowy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

15 grudnia 1944 zaginięcie, a najprawdopodobniej śmierć Glenna Millera słynnego amerykańskiego muzyka jazzowego. Oto przebieg wypadków według W. Kalickiego:

Pogoda jest obrzydliwa: pada, mgła, nisko wiszące chmury, temperatura 1 stopień C. Jak to w Wielkiej Brytanii w grudniu. Na niewielkim lotnisku wojskowym Twinwood mechanicy kończą przygotowywać do lotu niewielki jednosilnikowy górnopłat UC-64 Norseman o numerze bocznym 44-70 285, należący do amerykańskich sił powietrznych. Samolot może zabrać na pokład 9 osób i jest używany przez amerykańskie lotnictwo jako maszyna łącznikowa, coś w rodzaju powietrznej taksówki. To dobra konstrukcja, ma jednak pewną wadę, dotkliwą zwłaszcza tu, w Europie, w zimie – nie ma instalacji przeciwoblodzeniowej.

Tego dnia norseman pilotowany przez chorążego lotnictwa Johnny’ego Morgana ma polecieć do niedawno wyzwolonego spod hitlerowskiej okupacji Paryża z zaledwie 2 pasażerami. Obaj są już na trawiastej płycie lotniska.

Płk Norman F. Baesell leci do Paryża na polecenie swojego zwierzchnika gen. Goodricha, by skombinować na święta parę skrzynek francuskiego szampana.

Drugi pasażer, szczupły mężczyzna w jasnych lotniczych spodniach, skórzanej kurtce pilotce i okularach, przyjechał wojskowym jeepem z odległej o kilka kilometrów XIX-wiecznej rezydencji Milton Ernest Hall, która od niespełna 2 lat wykorzystywana jest przez amerykańskie siły powietrzne w Wielkiej Brytanii jako hotel dla pilotów i lokalne centrum dowodzenia.

Przybyłym z Milton Ernest Hall pasażerem jest wybitny i szalenie popularny w Stanach muzyk jazzowy Glenn Miller.

Jest puzonistą, aranżerem, kompozytorem i liderem jazzowego Army Air Force Band. Cała Ameryka zna i kocha jego wielkie przeboje: Moonlight Serenade, Pennsylvania 6-5000, Chattanooga Choo Choo, A String of Pearls, Tuxedo Junction czy Little Brown Jug.

Sukces osiągnął Miller dopiero w 1939 roku, gdy miał 35 lat. Wcześniej szło mu kiepsko. Prawdę mówiąc, uchodził za urodzonego pechowca. Grywał już jako nastolatek (i już pod drugim imieniem Glenn, bo imienia Alton, wynalazku rodziców, nie cierpiał) – w wieku 11 lat za pieniądze zarobione na dojeniu krów kupił swój pierwszy puzon. Za młodu przewinął się przez sporo kapel, ale w żadnej nie zagrzał miejsca. Na studiach na Uniwersytecie Colorado w Boulder też nie, wylano go za brak postępów w nauce. Ale bo też Glenn skoncentrowany był na postępach w grze na puzonie i postępach w romansie z koleżanką z roku – urodziwą Helen Burger. No i w najważniejszych sprawach należyty postęp w końcu osiągnął. Z Helen ożenił się w 1928 roku.

Puzon też ostatecznie mu uległ. Po latach bezowocnego grania w zespołach innych liderów, po rozpadzie pierwszego własnego zespołu Glenn zrozumiał, że musi dorobić się oryginalnego, niepowtarzalnego dźwięku tego instrumentu. Ćwiczył i próbował miesiącami, aż wreszcie udoskonalił odkrywczy koncept, by klarnet grał linię melodyczną z saksofonem tenorowym, trzymającym tę samą nutę, podczas gdy trzy inne saksofony harmonizowały w graniu pojedynczej oktawy.

To było to. Wiosną 1938 roku, gdy jego kapela grała w kasynie w New Rochelle w Nowym Jorku, przyszło 1800 słuchaczy. Rok później tygodnik „The Time” napisał, że „w każdej z 300 tys. szaf grających w USA, w których jest od 12 do 24 płyt, dwie do sześciu, to płyty Glenna Millera”.

Płyta 1730702254 Tuxedo 1730702254 Junction sprzedała się w 115 tys. egzemplarzy. W 1939 roku Miller i jego band zagrali w Carnegie Hall, a w roku następnym Glenn zarobił bajeczną sumę 800 tys. dolarów. Na początku wojny Miller był bogaty, zagrał w filmach z Sonją Henie, był bożyszczem młodych Amerykanów, ale nie stracił poczucia humoru.

 „Inspiruje mnie patrzenie ze sceny na siedem tysięcy kołyszących się głów. Zwłaszcza że z każdego tysiąca zarobionego na biletach dostaję 600 dolców” – powiedział dziennikarzowi.

W 1942 roku Miller postanowił włączyć się do amerykańskiego wysiłku wojennego. Miał 38 lat i nie przyjęto go do armii. Poprosił brygadiera Charlesa Younga, by pozwolono mu poprowadzić jazzowy zespół grający dla żołnierzy na froncie. Przed 2 laty trafił do niewielkiej tanecznej kapeli sił powietrznych Rhythm-Aires. Był popularny, ale gdy zaczął przerabiać wojskowe marsze i inne szacowne militarne standardy na kawałki jazzowe, Amerykanie w mundurach oszaleli na jego punkcie. Na początku tego roku Miller dostał zgodę na skompletowanie 50-osobowego jazzowego Army Air Force Band, z którym do wczoraj zagrał dla amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Anglii ponad 800 koncertów.

Gdy zapadła decyzja o zorganizowaniu koncertu świątecznego w Paryżu, było oczywiste, że muzycy i ich sprzęt odlecą z najbliższego lotniska polowego. Wczoraj jazzmani zapakowali się do transportowych dakot i odlecieli do Francji. Miller postanowił, że poleci sam dzień później. Na szczęście trafił mu się lot płk. Baesella po szampana.

Na lotnisko odwozi Millera jego osobisty asystent Don Haynes. Miller jest zdenerwowany, bardzo nie lubi latać. A teraz dodatkowo niepokoi go fatalna pogoda. Johnny Morgan jest doświadczonym pilotem i niepokoje Millera zbywa: „Powinno być dobrze”. Jednak Miller nakręca się coraz bardziej. Dopytuje Morgana, czy aby na pewno samolot jest bezpieczny. Po chwili przypomina sobie o spadochronach.

 – Gdzie, do cholery, są spadochrony?! – krzyczy. To już za dużo dla wyluzowanego płk. Baesella.

 – Jakie to ma znaczenie? Chcesz żyć wiecznie, Miller? – odpowiada.

Muzyk uspokaja się trochę. Obaj pasażerowie wspinają się do kabiny i zajmują miejsca. Don Haynes, który do Francji ma lecieć dopiero jutro, macha ręką do Millera:

 – Szczęśliwego lądowania i powodzenia! Zobaczymy się jutro w Paryżu!

 – Dzięki, Haynes! Będziemy go potrzebować – odkrzykuje Miller.

Morgan dodaje gazu i norseman po krótkim rozbiegu podrywa się i szybko niknie we mgle.

Na dużej wysokości nad kanałem La Manche leci znad Francji w kierunku Wielkiej Brytanii formacja 138 brytyjskich bombowców Avro Lancaster. Wskutek trudnych warunków atmosferycznych odwołano ich rajd na Niemcy. Pilotom nie uśmiecha się jednak lądowanie z lukami pełnymi bomb. Akurat nad kanałem chmury i mgła się rozstępują i lotnicy mogą bezpiecznie zrzucić bomby do morza. Fred Shaw, bombardier, z ulgą zwalnia niebezpieczny ładunek. Zwłaszcza cieszy się, że pozbywa się z luku tzw. ciasteczka, ciężkiej bomby burzącej o wadze 4 tys. funtów. Shaw z nudów patrzy w ślad za opadającymi w wody kanału bombami. Nagle z przerażeniem dostrzega sylwetkę małego jednosilnikowego samolotu na minimalnej wysokości. Nie jest jednak w stanie mu się przyjrzeć – „ciasteczko” eksploduje po uderzeniu w fale. Słup wody podnosi się w górę i pochłania samolocik. Gdy opada, z góry widać tylko spienione morze. Po samolocie ani śladu.

Shaw mówi reszcie załogi przez interkom o tym, co widział. Wszyscy dochodzą do wniosku, że lepiej o sprawie milczeć, jeśli nie chce się mieć poważnych kłopotów.

W Paryżu na wojskowym lotnisku Amerykanie bez skutku czekają na przylot Millera i płk. Baesella. W obsłudze lotniska ciągle kołacze nadzieja, że norseman wylądował gdzieś awaryjnie. Z każdą godziną nadzieja ta jednak maleje.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

14 grudnia 1911 roku Roald Amundsen zdobył biegun południowy. Oto relacja W. Kalickiego:

4 mężczyzn budzi się w niezbyt wielkim spiczastym namiocie. Przez chwilę leżą jeszcze odrętwiali w grubych śpiworach. Potem jeden po drugim wysuwają się z ciepłych kokonów. Spali, nie zdejmując futrzanych kurt ani polarnych butów. Namiot wypełnia straszliwy smród. Od 2 miesięcy żaden z nich się nie mył. Każdy z nich cierpi na bolesne, ropiejące otarcia skóry na całym ciele, spowodowane przez zesztywniałą od brudu wełnianą bieliznę. Noszą ją, bez zmiany, pod wełnianą i futrzaną odzieżą wierzchnią. W czasie marszu mróz trzyma brud w ryzach, ale w nocy, rozgrzani w śpiworach, zaczynają potężnie śmierdzieć.

Towarzysze norweskiego odkrywcy Roalda Amundsena podczas wyprawy na wciąż dziewiczy biegun południowy muszą zapomnieć o higienie. Jedyny zabieg higieniczny, którego dokonują podczas tego marszu, to podstrzyganie bród. Tak zadecydował Amundsen. Zabrał nawet w drogę maszynkę fryzjerską. W długich brodach szybko rosną sople lodu powodujące bolesne naderwania włosów i zapalenia skóry. Krótki zarost zaś, niczym futro zwierząt, całkiem nieźle chroni twarze od odmrożeń.

Zabranie ciężkiej maszynki fryzjerskiej zamiast lekkich nożyczek to tylko jeden ze znaków, że w tej wyprawie władcą absolutnym jest 39-letni Amundsen.

Od młodzieńczych lat marzył o wielkich odkryciach na terenach polarnych. Najpierw pracował na pokładzie statku handlowego w Arktyce, potem zaciągnął się jako pierwszy oficer na „Belgicę”, pierwszy statek, który u schyłku zeszłego wieku przezimował w Arktyce. W 1903 roku Amundsen dokonał wyczynu, o którym marzyły pokolenia żeglarzy. Na malutkim, lecz krzepkim statku „Goya” z 6-osobową załogą przepłynął Przejście Północno-Zachodnie, przesmyk arktyczny łączący Europę z Azją na północ od kontynentu północnoamerykańskiego.

Wtedy wzrok Amundsena spoczął na niezdobytym dotąd biegunie północnym.

Amundsen wymusił na sławnym norweskim polarniku Fridtjöfie Nansenie wypożyczenie jego statku „Fram”, przystosowanego do dryfowania w lodach. Na „Framie” miał zbliżyć się do bieguna północnego tak dalece, jak tylko to możliwe, a resztę drogi przejść na nartach po stałym lodzie polarnym. Żywność i sprzęt miały pociągnąć eskimoskie psy na saniach.

Nieoczekiwanie jednak porucznik marynarki amerykańskiej Robert Peary i drugi Amerykanin Frederick Cook 7 kwietnia 1909 roku zdobyli biegun północny. Dla żądnego sławy Amundsena była to klęska. Także finansowa – aby sfinansować wyprawę na biegun północny, Norweg zaciągnął duże pożyczki i zastawił swój dom. Długi zamierzał oddać z dochodów z książek i odczytów po zdobyciu bieguna.

Amundsen w tajemnicy postanowił, że zamiast północnego zaatakuje biegun południowy. Dlatego też zaokrętował na „Frama” 100 grenlandzkich psów pociągowych, które – gdyby naprawdę zamierzał, tak jak ogłosił, płynąć wokół Afryki do Cieśniny Beringa, a stamtąd maszerować po lodzie na północ – łatwo można było kupić na Alasce albo na wschodnich krańcach Syberii.

W sierpniu 1909 roku norweska wyprawa pożeglowała na „Framie” na południe.

Amundsen postawił wszystko na jedną kartę. Nie bacząc, że w stronę Antarktydy płynie już z zamiarem zdobycia bieguna południowego brytyjska wyprawa Roberta Falcona Scotta, w tajemnicy przed Nansenem, przed norweskim parlamentem i rządem, także przed sponsorami, którzy jego wyprawę na biegun północny sfinansowali, skierował się w stronę Antarktydy. Kalkulował, że jeśli jako pierwszy zdobędzie biegun południowy, nikt nie będzie go pytał o nadużycie zaufania.

Załogę o zmianie celu wyprawy poinformował dopiero na Maderze.

Stamtąd też wysłał depeszę do Scotta z wiadomością, że staje z nim do rywalizacji o zdobycie bieguna południowego.

Na Antarktydzie Amundsen założył obóz w Zatoce Wielorybów, Scott zaś w zatoce McMurdo, po przeciwnej stronie Morza Rossa. Pierwsze miesiące obu ekspedycjom zajęło zakładanie coraz odleglejszych od nadmorskich obozowisk składów z zapasami żywności i nafty. Podczas jednej z tych wypraw Amundsen wpadł w panikę – porzucił swych zmęczonych towarzyszy i sam jako pierwszy wrócił do bazy. Nawet gdy odpoczął, nie ruszył po nich z powrotem. Gdy właściwie skazani na zagładę polarnicy nadludzkim wysiłkiem uratowali się i wypomnieli mu niegodne zachowanie, Amundsen zachował się jeszcze podlej – wyrzucił ich z grupy mającej szturmować biegun.

Tylko karność członków wyprawy i wielki autorytet Amundsena uratowały ekspedycję od buntu i rozpadu.

Rywalizacji ze Scottem Amundsen podporządkował wszystko, łącznie ze strategią marszu. Udało mu się wyruszyć z 3 doświadczonymi polarnikami: 40-letnim Helmerem Juliusem Hanssenem, 37-letnim Olafem Bjaalandem i 35-letnim Sverre Helge Hasselem – na 10 dni przez startem wyprawy brytyjskiej. Myśl o możliwości przegranej ze Scottem doprowadzała go na skraj paranoi. Norwegowie lepiej od Brytyjczyków jeździli na nartach, ich psy lepiej sprawdzały się od szetlandzkich kucyków Scotta. Motorowe sanie Brytyjczyków wszyscy znający jako tako Antarktydę uznawali za niewypał, ale Amundsen zakazał rozmów o nich. Na sam dźwięk słowa „motor” wpadał w szał, krzyczał, groził pobiciem.

4 wędrowcy na spirytusowym prymusie gotują czekoladę. Gorąca czekolada w namiocie to najwspanialsza chwila każdego dnia. Wszyscy są straszliwie zmęczeni, wygłodzeni, odwodnieni. Pragnienie doprowadza ich niemal do szaleństwa. Śnią o strumieniach pełnych wody, o górskich wodospadach, opowiadają sobie, jak smakuje woda z jeziora, a jak z rzeki. Za dzbanek ciepłej wody do picia każdy z nich oddałby wiele, bardzo wiele.

Po śniadaniu trzeba wyjść na zewnątrz, na trzydziestokilkustopniowy mróz. Dziś to straszliwa męka. Każdy z polarników ma na prawym policzku potężny, sączący się krwią i surowicą strup. Ostatnio przez 3 dni musieli maszerować w śniegowej burzy. Wiatr dął niezmiennie z prawej strony. Gnane wichurą płatki śniegu i drobinki lodu jak tarka ścięły skórę z ich prawych policzków.

Jeden z Norwegów otwiera konserwę i wydziela kilkunastu wychudzonym, słabym psom mikroskopijne porcje mięsa.

Teraz pora wypróżnić się. Na Antarktydzie to wielka sztuka. Wszyscy długo ćwiczyli siusianie i kucanie za potrzebą na 40-stopniowym mrozie, w podmuchach lodowatej wichury. Każdy ruch musi być precyzyjny, chwila nieuwagi może kosztować paskudne odmrożenia.

Czas ruszać. Biegun jest tuż-tuż.

Idą przez rozległą lodową równinę. 4 polarników powoli maszeruje obok sań, nerwowo pogania psy. Nikt nie chce dać po sobie poznać, jak bardzo jest zdenerwowany. A może Scott ich jednak wyprzedził? A jeśli za chwilę ujrzą brytyjską flagę, namiot i uśmiechniętych, triumfujących, przeklętych Anglików?

Nagle Amundsen zauważa, że jeden z psów z uwagą zaczyna węszyć w kierunku południa. Amundsen wpada w dziką wściekłość. Usiłuje uderzyć zwierzę kijkiem narciarskim, potem podbiega, kopie je i depcze.

Zmasakrowany pies nie przestaje. Teraz i inne psy zwracają nozdrza w tamtą stronę. Bjaaland podchodzi do zwierzęcia pobitego przez Amundsena, drapie je za uchem, odwraca jego łeb na północ, prosi:

 – Nie rób mi tego, nie rób.

Ale pies ciągle usiłuje wywęszyć coś na południu. Czyżby jednak…

Bjaaland wpada we wściekłość, wyzywa psa, wrzeszczy, że za to durne węszenie zatłucze na śmierć.

Norwegowie patrzą z napięciem w kierunku południa. Oczy mają zaczerwienione od wichru i ostrego światła. Co chwila któremuś wydaje się, że dostrzega ciemny punkt, ale to tylko złudzenie, tylko wzrok odmawia posłuszeństwa. Nie widać nic prócz idealnej błękitnawej bieli.

Ruszają dalej. Po godz. 13.00 graniczące z histerią napięcie powoli ustępuje. Z obliczeń Amundsena wynika, że idąc swoim normalnym tempem, powinni dotrzeć dziś na biegun ok. godz. 15.00. Już blisko, bliziutko i na szczęście nic nie zakłóca idealnej bieli równiny i ciszy przestworzy.

Co chwila spoglądają na przyrząd zamocowany na saniach wskazujący przebytą drogę. O 15.00 wszyscy jak jeden mąż krzyczą: „Stać!”.

To tu.

Są sami.

Pierwsi. Anglicy przyjdą po nich.

Patrzą wokół siebie oszołomieni, jakby przebudzeni z wielkiego snu. Bieguna nie ma, to tylko punkt na mapie. Nic, żadna zmarszczka, żaden ślad nie zakłócają idealnie równego obrusa śniegu.

W pierwszym odruchu rzucają się po przytroczoną do sań norweską flagę na drzewcu. We czterech, przeszkadzając sobie wzajem, wbijają ją w lód, umacniają linkami.

W milczeniu ściskają sobie dłonie. Przez chwilę jak dzieci lepią śnieżki i obrzucają się nimi, ale zaraz przestają. Tyle tygodni marzyli o tej chwili, a teraz nie potrafią się cieszyć. Z powagą informują siebie nawzajem, że wykonali kawał dobrej roboty. I tyle.

Z ulgą wracają do swych niezmiennych, rutynowych obowiązków. Rozbijają namiot, karmią psy, rozpalają prymus i gotują wieczorną gorącą czekoladę.

Amundsen oznajmia, że równinę wokół bieguna nazwał Równiną Króla Haakona VII. Potem zarządza wyjątkowy, świąteczny obiad – każdy dostanie dziś po malutkim kawałku podgrzanego foczego mięsa.

Rano wszyscy czterej rzucają się do pomiarów. Amundsen chodzi bardziej milczący niż zwykle. Wreszcie odkrywa karty. Nie można ryzykować, by ktokolwiek mógł im później zarzucić, że nie byli dokładnie na biegunie. Trzeba wyznaczyć jego położenie tak precyzyjnie, jak to tylko możliwe. Amundsen poleca 3 swoim podwładnym, by natychmiast ruszyli na nartach w 3 kierunkach. Nie wolno im zabrać ani śpiworów, ani namiotów, tylko przyrządy pomiarowe. Gdy oddalą się o 20 km, mają przeprowadzić pomiary, a potem obejść obóz wielkim łukiem. Wszystko po to by choć jeden z Norwegów na pewno okrążył obszar, na którym leży biegun.

Hanssen, Hassel i Bjaaland słuchają w milczeniu. Świetnie wiedzą, że jeśli zerwie się śnieżyca, zginą.

Ruszają bez pożegnań.

Co godzinę przeprowadzają pomiary. Gdy wracają, okazuje się, że w tym czasie Amundsen, drżącą ze zmęczenia ręką, napisał 2 listy. W pierwszym zawiadamia norweskiego króla Haakona VII o zdobyciu bieguna. Drugi list zaadresowany jest do Scotta. To wykalkulowana obelga, wręcz tortura dla angielskiego konkurenta. Amundsen z pozorną uprzejmością stwierdza, że w drodze powrotnej czyha nań wiele niebezpieczeństw i wszystko może się zdarzyć, więc na wszelki wypadek prosi Scotta, by zabrał list do Haakona i przekazał norweskiemu monarsze. Oczywiście Amundsenowi nie chodzi o przekazanie ostatnich słów najbliższym. Wtedy zaadresowałby przecież list do swego brata Leona, który wspiera go we wszystkich wyprawach. Ten list ma upokorzyć, skompromitować rywala, nad którym już przecież odniósł zwycięstwo. Jeśli Scott nie zabierze go, to straci twarz. Jeśli zabierze i odda Haakonowi, stanie się piewcą triumfu Amundsena.

Oba listy w skórzanym woreczku Amundsen kładzie w namiocie, który Norwegowie, odchodząc, pozostawią na biegunie.

Na koniec prawdziwe święto funduje kolegom Bjaaland. Z zakamarków swego futra wyciąga przemycone przez całą Antarktydę pudełko cygar. Wszyscy zaciągają się z rozkoszą. Dym wypełnia namiot wśród lodowych pustkowi.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 grudnia 1913 roku to finał najgłośniejszej kradzieży XX wieku. W tym właśnie dniu odzyskano Mona Lisę – najsłynniejszy obraz Leonarda da Vinci, a W. Kalicki opisuje to tak:

Dwaj eleganccy dżentelmeni w ciemnych garniturach siedzą w biurze znanego florenckiego antykwariatu Galleria d’Arte Antica e Moderna. Gościem właściciela szanowanego marszanda Alfreda Geriego jest prof. Giovanni Poggi, od niedawna dyrektor sławnej Galerii Uffizi. Mija 15.00. Z każdą minutą obaj panowie są coraz bardziej zdenerwowani. Mężczyzna, na którego czekają, poprzedniego dnia zapowiedział Geriemu, że zjawi się o 15.00 i pokaże mu najsłynniejszy obraz świata, Monę Lisę Leonarda da Vinci.

Niemal 2,5 roku temu, w poniedziałek 22 sierpnia 1911 roku, w paryskim Luwrze odkryto, że najsłynniejsze dzieło Leonarda zostało skradzione. Śledztwo wyjaśniło niewiele. Nieznany sprawca, doskonale orientujący się w obyczajach panujących w ponoć najlepiej strzeżonym spośród francuskich muzeów, po prostu zdjął obraz ze ściany, wyjął go z ram, sforsował boczne, nieużywane drzwi i wyniósł arcydzieło zawinięte w płótno. Kradzieżą pasjonowała się cała Europa. Francuska prasa prześcigała się w rzucaniu podejrzeń: raz bulwarówki donosiły, że złodzieje z pewnością byli Niemcami, innym razem, że kradzieży dokonano na zlecenie słynnego amerykańskiego milionera Johna Pierponta Morgana. Płótno Leonarda zniknęło bez śladu.

Przed niespełna 2 tygodniami do antykwariatu Alfreda Geriego nadszedł list podpisany przez jakiegoś Vincenza Leonardiego z propozycją sprzedaży Mony Lisy. Leonardi pytał w nim, ile florencki antykwariusz mógłby zapłacić za skradzione arcydzieło. Geri uznał, że list napisał ktoś umysłowo chory, ale na wszelki wypadek zasięgnął opinii prof. Poggiego. Ten doradził, by podtrzymać kontakt, i Geri odpisał na poste restante, że jeśli obraz jest autentyczny, gotów jest zapłacić każdą cenę. Tajemniczy Leonardi najpierw wezwał Geriego na rozmowę do Paryża, a gdy antykwariusz odmówił, nieoczekiwanie zaproponował w kolejnym liście, że osobiście zjawi się 10 grudnia w jego biurze. I rzeczywiście się zjawił. Niski, szczupły, ciemnowłosy mężczyzna z małym wąsikiem zażądał za Monę Lisę pół miliona franków. Geri zgodził się, ale pod warunkiem że nazajutrz obraz obejrzeć będzie mógł jego ekspert. Spotkanie wyznaczono na godz. 15.00.

Leonardi zjawia się w biurze antykwariatu spóźniony o kwadrans. Geri przedstawia mu prof. Poggiego. Po chwili 3 panowie udają się pieszo do zapuszczonego, taniego hoteliku Tripoli-Italia. To przystań robotników, drobnych handlarzy, nieudanych artystów i osobników utrzymujących się z niejasnych źródeł. Portier podejrzliwie taksuje zatem 2 eleganckich gości prowadzonych przez lokatora, którego stać było jedynie na wynajęcie najtańszego pokoiku – malutkiej klitki na mansardzie 3. piętra.

Pokój nr 20 jest zagracony. Rozmaite utensylia malarskie świadczą, że lokator jest związany ze sztuką. Leonardi wyciąga spod łóżka dużą płaską drewnianą skrzynię. Pomalowana jest białą olejną farbą i zamknięta na zwykłą kłódkę. Leonardi bez pośpiechu otwiera kłódkę: skrzynia pełna jest pomazanych palet, niezbyt czystych pędzli malarskich, tubek po farbach i werniksie, malarskich szablonów ze skóry, poplamionych olejnymi farbami gałganów. W tym kłębowisku tkwi owinięta poplamionym ubraniem roboczym mandolina. Leonardi wykłada zawartość skrzyni. Gdy oczom jego gości ukazuje się puste dno, obaj nagle czują, że nieznajomy Włoch nabił ich w butelkę. Ale nie – Leonardi manipuluje przy dnie walizki, unosi je i ze skrytki wyjmuje duży, płaski przedmiot owinięty miękkim czerwonym aksamitem. Bez słowa podaje go prof. Poggiemu. Dyrektor Galerii Uffizi rozwija aksamit i ukazuje się wyraźny kształt ramy starannie owiniętej w papier i oklejonej lnianymi taśmami. Teraz Poggi nie potrafi ukryć zdenerwowania. Ręce mu drżą, gdy przecina taśmy i odwija papier. Gdy obraz ukazuje się oczom Geriego i Poggiego, obaj wydają unisono bezwiedne okrzyki. To naprawdę wygląda na Monę Lisę! Goście oglądają odwrocie. Są tam wszystkie znaki, które powinny się znajdować na arcydziele Leonarda: pieczęć Luwru z koroną, burbońskimi liliami i inicjałami M.R. oznaczającymi muzea królewskie oraz numer katalogowy 316.

Ba, ale co teraz? Geri i Poggi nie ustalili zawczasu, jak mają się zachować, gdy tajemniczy Leonardi pokaże im prawdziwą Monę Lisę. Jeden fałszywy krok może wzbudzić u Leonardiego podejrzenia i skradzione arcydzieło zniknie. Więcej nawet, gdyby dziwny posiadacz obrazu nabrał wobec antykwariusza i dyrektora podejrzeń, ich życiu może zagrażać niebezpieczeństwo.

Pierwszy odzyskuje zimną krew prof. Poggi. Z udaną obojętnością proponuje – jakby było to coś najzupełniej oczywistego – że w tej sytuacji zabiera obraz do Uffizi, by tam przeprowadzić fachowe badania i ewentualnie potwierdzić autentyczność dzieła. Ku jego zdziwieniu Leonardi bez chwili wahania wyraża zgodę. Z powrotem zawija obraz w aksamit i uprzejmie proponuje, że oszczędzi im fatygi i sam odniesie Monę Lisę do Uffizi.

Wszystko idzie jak z płatka do chwili, gdy 3 panowie zjawiają się obok portierni na parterze. Czujny portier zatrzymuje ich i podejrzliwie dopytuje się, co tam dźwigają. Rad nierad, Leonardi rozwija aksamit i pokazuje Monę Lisę. Portier badawczo, podejrzliwie wpatruje się w płótno Leonarda. W końcu mówi: „Nie, ten obraz w hotelu nie wisiał. Możecie iść”.

W Galerii Uffizi Poggi i Geri odbierają obraz z rąk Leonardiego i obiecują mu, że nazajutrz po południu zjawią się u niego w hotelu z pieniędzmi. Leonardi, o dziwo, nie chce gwarancji ani pokwitowań.

Gdy tylko wychodzi z gmachu Uffizi, prof. Poggi zawiadamia policję i rezydującego w Rzymie generalnego dyrektora Komisji Sztuki i Starożytności Corrada Ricciego. Potem wraz z Alfredem Gerim uważnie ogląda obraz. Na szczęście nie widać uszkodzeń mechanicznych płótna, odprysków farby, śladów zanieczyszczeń, insektów ani grzybów.

Gdy obaj wybawcy Mony Lisy z ulgą stwierdzają, że obraz jest w doskonałym stanie, florencka policja puka do drzwi pokoju nr 20 w hotelu Tripoli-Italia. Jego lokator nie stawia oporu. Policjanci rewidują pokój, zabierają wszystkie przedmioty, które mogą łączyć się ze sprawą Mony Lisy. Natychmiast po aresztowaniu Leonardiego przesłuchuje osobiście prefekt florenckiej policji.

 – Naprawdę nazywam się Vincenzo Perugia – oznajmia zatrzymany. Jest malarzem, specjalizuje się w lakiernictwie. Próbował sił jako artysta, ale w końcu na życie zarabiał jako rzemieślnik. Przed 6 laty wyruszył z rodzinnej miejscowości Dumenza w świat za chlebem. W końcu, przed paru laty, trafił do Paryża.

Gdy prefekt pyta, jak obraz trafił w ręce ubogiego lakiernika, Perugia milknie na dłuższą chwilę. Ale w końcu przyznaje się: „No tak, ja jestem rzeczywiście tym, który go zrabował”. Wyjaśnia, że podczas pobytu w Paryżu zatrudnił się w Luwrze jako dekorator i często oglądał arcydzieło Leonarda.

 – Pewnego dnia, gdy stałem przed obrazem, obudziła się we mnie myśl, że zwrócenie Włochom tego arcydzieła byłoby pięknym czynem. Porwanie obrazu nie nastręczało większych trudności, gdyż w Luwrze nie było surowego nadzoru. Wystarczyło wybrać moment, gdy sala była pusta. Najpierw sprawdziłem, w jaki sposób obraz był umocowany, i stwierdziłem, że wystarczy jeden prosty chwyt, aby go zdjąć. Wkrótce powziąłem decyzję. Udałem się do Luwru, gdzie spotkałem przy pracy kilku zaprzyjaźnionych ze mną malarzy dekoratorów i przez pewien czas spokojnie z nimi rozmawiałem. Potem wykorzystałem dogodny moment, by się niepostrzeżenie oddalić, i wszedłem wprost do sali, w której wisiała Mona Lisa. Sala była pusta. W mig zdjąłem obraz ze ściany – opowiada z niejaką dumą przebieg kradzieży.

Prefekt indaguje Perugię o motywy rabunku. Złodziej ciągle wraca do sprawy włoskich arcydzieł, które per fas et nefas trafiły do paryskich muzeów, i użala się nad ograbieniem włoskich zbiorów. Opowiada, że najpierw planował ukraść kilka dzieł Mantegny, ale w końcu zdecydował się na płótno Leonarda.

 – Próby sprzedania obrazu były zbyt niebezpieczne i wkrótce przestałem o nich myśleć – zeznaje nieoczekiwanie. Ale już po chwili zaprzecza, że ukradł z chęci zysku. Próbę sprzedaży Geriemu skradzionego dzieła z tupetem nazywa wynagrodzeniem za niebezpieczeństwa podczas kradzieży. Ale ta chytra linia obrony odwołująca się do narodowych uczuć Włochów ma słaby punkt. W zarekwirowanych w hotelu Tripoli-Italia papierach złodzieja są notatki dowodzące, że już przed 3 laty, na wiele miesięcy przed kradzieżą, Perugia gromadził adresy bogatych amerykańskich, niemieckich i włoskich kolekcjonerów, którym zamierzał zaoferować obraz Leonarda. Na szczęście Mona Lisa była zbyt sławnym dziełem, by ktokolwiek zaryzykował jej kupno.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.