Historia

Zmiana organizacji ruchu drogowego nie jest sprawą prostą. Przekonali się o tym Szwedzi 3 września 1967 roku. W. Kalicki opisuje jak wyglądały przygotowania i samo wprowadzenie zmian:

Tej nocy ulice szwedzkich miast wyglądają jak wymarłe. W niedzielę od 1.00 obowiązuje zakaz poruszania się pojazdów prywatnych. Stoi 250 tys. samochodów osobowych. W Sztokholmie ruch wstrzymano już w sobotę o 10.00. Kursują jedynie autobusy, nieliczne taksówki, karetki pogotowia, patrole policyjne i wojskowe. W sobotę o 10.00 sztokholmskie tramwaje zjechały do remiz. Wielu mieszkańców żegnało je z łezką w oku. Wszystkie stołeczne tramwaje lada dzień pójdą na złom.

Dziś o północy w Szwecji zaczyna się Dagen H – dzień wprowadzenia na drogach ruchu prawostronnego (hoegertrafik to po szwedzku ruch prawostronny).

Ruch lewostronny obowiązuje w Szwecji od 2,5 wieku, ale przez pomyłkę. Król Karol XII, wielki wódz, który aż do klęski poniesionej w roku 1709 z wojskami rosyjskimi pod Połtawą trząsł północną i środkową Europą, w jednej z nielicznych chwil, gdy urzędował w swym gabinecie, a nie na polu walki, wydał rozporządzenie dotyczące mijania się 2 królewskich ambulansów pocztowych. Doradcy zarekomendowali monarsze wprowadzenie – jako bardziej logicznego – ruchu prawostronnego. Karol XII zgodził się z nimi, ale gdy już dyktował tekst rozporządzenia, po prostu pomylił się. Powiedział, że każdy z mijających się ambulansów musi zjechać na lewą stronę. Żaden z urzędników nie miał odwagi zwrócić ambitnemu i impulsywnemu władcy uwagi na tę pomyłkę. I tak już zostało.

Pierwszą próbę zmiany ruchu na prawostronny podjęto w roku 1718, tuż po śmierci Karola XII, podczas oblężenia norweskiej twierdzy granicznej Fredrikshald. Nic z tego nie wyszło. Konserwatywni Szwedzi przywiązali się do ruchu lewostronnego. Dopiero rozwój motoryzacji sprawił, że na drogach zrobiło się niebezpiecznie. Szwedzi produkowali samochody z kierownicą po prawej stronie, przystosowane do ruchu lewostronnego. Takie same importowano z Wielkiej Brytanii. Ale z innych krajów sprowadzano samochody z kierownicą po lewej stronie. Dziś znakomita większość pojazdów na szwedzkich drogach ma kierownice zainstalowane na europejską modłę. Pojazdy te są niebezpieczne, zwłaszcza przy szybkiej jeździe – kierowca siedzący po lewej stronie nie widzi drogi przed wyprzedzanym pojazdem.

Dodatkowym argumentem za zmianą jest wielka polityka. Za kilka miesięcy Szwecja będzie oficjalnie starać się o wejście do EWG. Europejskie instytucje nie kryją, że dopasowanie ruchu drogowego do europejskiego standardu jest jednym z istotnych kryteriów w ocenie kandydatury Sztokholmu.

Studia nad zmianą organizacji ruchu rozpoczęto już w roku 1927. Szwedom pomysł ten nie spodobał się. W 1955 roku zagłosowali w referendum za starym porządkiem. Ruch lewostronny chciało zachować aż 82,9 proc. głosujących. Za prawostronnym było tylko 15,5 proc. Kierowcy bali się siedzieć bliżej środka jezdni.

O wszystkim zdecydował jednak parlament. Przed 5 miesiącami uchwalił zmianę organizacji ruchu drogowego. Głosowała za nią miażdżąca większość posłów. Szczególnie skwapliwie popierali ją deputowani Szwedzkiej Partii Pracy. Rządzący od 35 lat socjaldemokraci ostatnio systematycznie tracą poparcie wyborców. Tymczasem kampania wyborcza rozpoczęła się przed 2 tygodniami. Premier Erlander i jego partyjni koledzy liczą, że sukces starannie przygotowanej zmiany ruchu drogowego uratuje notowania Partii Pracy. Szwedzi dowcipkują, że przed wyborami lewica ostro skręca w prawo.

Dzień H wymagał gigantycznych inwestycji. W całym kraju przebudowano ronda, wybudowano nowe przystanki autobusowe. W miastach trzeba było odwrócić układ ulic jednokierunkowych. Na każdym skrzyżowaniu zamontowano dodatkową sygnalizację świetlną i nowe znaki drogowe, które na razie owinięto pokrowcami z czarnej ceraty. Obok dotychczasowych żółtych linii na jezdniach i drogach pojawiły się nowe, białe. Państwowa Komisja Ruchu Prawostronnego zakupiła 1000 autobusów z drzwiami po prawej stronie, a w ponad 3,5 tys. autobusów drzwi przełożono z lewej na prawą burtę. Jest i jedno ułatwienie. Samochody z kierownicą po lewej stronie, fabrycznie wyposażone w asymetryczne światła mijania przystosowane do ruchu prawostronnego, muszą mieć reflektory zalepione paskami maskującymi. Dziś będzie je można zerwać.

Miliony koron wydano na akcję propagandową i informacyjną. Od kilku miesięcy kraj zalewają broszury i gadżety z literą H. Furorę robią damskie majtki z H na honorowym miejscu.

O 4.50 radio nadaje sygnał zmiany ruchu. Wszystkie pojazdy w Szwecji zatrzymują się, po czym powolutku zjeżdżają na prawą stronę i znów nieruchomieją. W radiu trwa odliczanie. Kierowcy wysiadają i zrywają z reflektorów taśmy maskujące.

Pracownicy służb drogowych wspomagani przez 10 300 policjantów i żołnierzy ściągają czarne ochraniacze z nowych znaków drogowych i zasłaniają znaki stare, lewostronne. Przy każdym przejściu dla pieszych w kraju stoi patrol przeszkolonych ochotników, który aż do nocy ma pilnować, by przechodnie wypatrywali zagrożenia na jezdni z właściwej strony. Do tej akcji zmobilizowano ponad 100 tys. osób.

Punktualnie o 5.00 radio daje sygnał: można jechać! Byle powoli. Dopuszczalną prędkość w miastach zmniejszono z dotychczasowych 50 km/h do 40 km/h.

W Sztokholmie i Helsingborgu zlikwidowano tramwaje – przełożenie torów na drugą stronę ulic kosztowałoby zbyt wiele. Władze miejskie Göteborga tramwaje postanowiły uratować. Na ulice ruszają tam osobliwe zestawy: do nielicznych przebudowanych wagonów z drzwiami po prawej stronie podczepiane są tyłem stare wagony, z drzwiami po lewej. I jakoś to jedzie.

O 15.00 w Sztokholmie włączają się do ruchu prywatne samochody. Jest ich dużo więcej, niż przewidywano – zwłaszcza młodzi kierowcy chcą od razu spróbować jechać po prawej.

Szwedzi jeżdżą po zmianie zadziwiająco bezpiecznie. Najczęstszym błędem kierowców jest odruchowe zjeżdżanie na lewy pas przy skręcie w lewo. Na szczęście ograniczenie prędkości do 40 km/h pozwala uniknąć groźnych wypadków. Do nocy policja odnotowuje jedynie kilkadziesiąt niegroźnych stłuczek. Przewidywanych przez malkontentów dziesiątek ofiar śmiertelnych – ani śladu.

Kierowcy zachodzą w głowę, dlaczego zmienił się znak „Uwaga na łosia”. Dotąd ten symbol Szwecji na znakach ostrzegawczych wkraczał na jezdnie z lewej strony. Teraz nadchodzi z prawej. Czyżby urzędnicy o zmianach organizacji ruchu zawiadomili także łosie?

Wieczorem wszystko się wyjaśnia. Producenci znaków drogowych skrupulatnie zrealizowali urzędową dyrektywę, by wszystkie znaki drogowe w nowej wersji były lustrzanym odbiciem starych znaków.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

2 września 31 p.n.e. rozegrała się jedna z największych bitew starożytnego świata w domowej wojnie pomiędzy Oktawianem Augustem a Markiem Antoniuszem – bitwa pod Akcjum. Przebieg tej bitwy przypomnimy za sprawą W. Kalickiego:

Wichura słabnie krótko po północy. Wzburzone od 4 dni Morze Jońskie wygładza się. To znak, że tego dnia 2 gigantyczne floty ruszą do decydującej bitwy. Jest jeszcze ciemno, gdy z namiotu w warownym obozie swych wojsk na wzgórzu Mikalitzi wychodzi Oktawian August. Natychmiast otaczają go oficerowie i niewielki orszak rusza w ciemnościach wąską ścieżką w stronę odległego o 2 km wybrzeża zatoki Gomaros, w której stacjonują główne siły floty Oktawiana. W ciemnościach grupka wojskowych wpada na greckiego wieśniaka prowadzącego osła. Spytany, kto zacz, chłop wyjaśnia, że nazywa się Eutychos, zaś jego osioł wabi się Nikon. Oktawian August, polityk zimny, wyrachowany, bezwzględny, jako nieodrodny Rzymianin we wszystkim jednak doszukuje się znaków od bóstw. Teraz wpada w świetny humor – wszak po grecku eutychos to szczęściarz, zaś nikon – zwycięzca. To dobra wróżba przed bitwą.

Na brzegu panuje gorączkowy ruch. Łodzie przewożą ostatnich żołnierzy piechoty z długiego drewnianego mola, zbudowanego przez marynarzy Oktawiana, na przeznaczone im okręty. W nocy na ponad 400 okrętów i statków załadowano niemal 40 tys. rzymskich żołnierzy. Oktawian także wsiada do niewielkiej łodzi i płynie w stronę stojącej u brzegu ogromnej floty. Podbudowany dobrą wróżbą, za jaką poczytuje spotkanie na ścieżce Eutychosa z Nikonem, z pasją przemawia do marynarzy i żołnierzy.

Choć starcie, które zacznie się już wkrótce, jest odsłoną wojny domowej pomiędzy Oktawianem i Markiem Antoniuszem, w której obu nieprzebierającym w środkach stronom chodzi tylko o władzę, Oktawian w swej mowie zwraca się do podwładnych jako do obrońców ojczyzny. Zawsze był zręcznym retorem. Swego przeciwnika Antoniusza nazywa opętanym przez czary królowej Egiptu Kleopatry człowiekiem, który przywiązanie dla prastarych republikańskich obyczajów złożył na ołtarzu interesów państwa swej kochanki. W ten sposób zmniejsza dyskomfort rzymskich żołnierzy – będą przecież walczyć nie ze swoimi braćmi, lecz z armią reprezentującą interesy obcego mocarstwa.

W prowadzonej od paru lat propagandowej kampanii pomówień i oszczerstw wobec Marka Antoniusza Oktawian nie cofał się przed żadnym kłamstwem, ale teraz akurat mówi prawdę. Obaj wodzowie ongiś byli bliscy wielkiemu Cezarowi. Antoniusz towarzyszył mu w kampaniach w Galii i w wojnie domowej z Pompejuszem. Młodziutkiego Oktawiana Cezar ustanowił swym spadkobiercą. Antoniusz próbował zająć w państwie rzymskim miejsce Cezara, ale nie miał na to dość sił. Podzielił się władzą z Oktawianem oraz Markiem Lepidusem. II triumwirat rządził terrorem i proskrypcjami, wyrokami śmierci wydawanymi bez sądu. Antoniuszowi w podziale stref wpływów przypadł Wschód. Tam rychło związał się z dawną kochanką Cezara królową Egiptu Kleopatrą. Co prawda, później, by umocnić triumwirat, ożenił się z Oktawią, siostrą Oktawiana, ale po powrocie na Wschód wrócił w ramiona Kleopatry, swej faktycznej żony. W dobiegającej z wolna czterdziestki królowej Egiptu, kobiecie fascynującej urodą, sztuką miłosną i przenikliwą inteligencją, zakochał się bez pamięci. Wielkimi kampaniami wojennymi i decyzjami politycznymi tworzył zręby potężnego imperium na Wschodzie, którego dziedzicem miałby zostać Cezarion, syn Kleopatry i Cezara.

Zakochany w królowej Antoniusz przed rokiem rozwiódł się z Oktawią. W Rzymie przewagę zdobył oczerniający go na wszelkie sposoby Oktawian. Na jego żądanie senat wypowiedział Kleopatrze wojnę. Dwie wielkie armie lądowe i potężne floty spotkały się na zachodnim wybrzeżu Grecji, koło przylądka Akcjum. Antoniuszowi przez cały czas lojalnie towarzyszy Kleopatra. To jej okręty są istotną częścią sił Antoniusza, to za jej pieniądze napływały z Egiptu żywność, zaopatrzenie i posiłki. Po kilku miesiącach podjazdowych starć i desantów Oktawian osaczył i zablokował, w Zatoce Ambrakijskiej i na jej brzegach, flotę oraz armię Antoniusza. Trzeba przystąpić do walnej bitwy.

Kleopatra wymogła na mężu, że starcie rozegra się na morzu. Więcej, przekonała go, że jego prawdziwym celem nie może być zwycięstwo, na które ich flota nie ma szans, lecz wyrwanie się z okrążenia, uratowanie okrętów i odbudowa floty w Egipcie. Armia lądowa Antoniusza ma się cofać do Azji na własną rękę.

Skoro świt Marek Antoniusz schodzi do łódki i płynie w stronę swej floty zakotwiczonej w Zatoce Ambrakijskiej. Nie wchodzi jednak na pokłady okrętów. Mija je na łódce, nieustannie przemawiając swym stentorowym głosem. Ma, niestety, trudniejsze zadanie – jego siły są o połowę mniej liczne od armady Oktawiana, liczą 230 okrętów, na które zaokrętowano nad ranem przeszło 20 tys. żołnierzy piechoty. Antoniusz nie bawi się, jak jego przeciwnik, w polityczne subtelności – to zresztą praktycznie niemożliwe w obliczu floty złożonej z okrętów rzymskich i egipskich, z egipskimi, rzymskimi i greckimi marynarzami, z żołnierzami rzymskimi oraz egzotycznymi sojusznikami z Azji i Afryki na pokładach. Antoniusz przemawia krótko, po żołniersku – wyłącznie o czekającej walce. „Zwyciężymy! Przeciwnik ma mniejsze, niższe okręty. Najważniejsze zadanie to za wszelką cenę wytrzymać pierwsze uderzenie falangi okrętów Oktawiana, zachować szyk”.

Pod koniec Marek Antoniusz napomina oficerów, by ostrożnie manewrowali przy wychodzeniu w morze przez wąskie, pełne niebezpiecznych mielizn gardło Zatoki Ambrakijskiej. Jego słowa pełne są siły, energii, wiary w zwycięstwo. Podbudowane nimi załogi żywo biorą się do przygotowań do wyjścia w morze.

Pierwsze zjawiają się płynące z odległej o kilkanaście kilometrów zatoki Gomaros forpoczty floty Oktawiana. Jak nakazuje sztuka wojenna, na wszystkich okrętach zdemontowano maszty i ożaglowanie, pozostawiając je na brzegu. Do boju okręty ruszają napędzane jedynie wiosłami. Uniezależnia je to od kaprysów wiatru i zapobiega pożarom. Nic nie płonie tak gwałtownie jak żagle, a okręty obu flot nafaszerowane są rozmaitymi urządzeniami zapalającymi, od pojemników z żarem, dyndających na długich wysięgnikach, po katapulty wyrzucające buchające ogniem pociski.

Marynarze Oktawiana są lepiej wyszkoleni i w lepszej kondycji fizycznej od załóg okrętów Antoniusza, dziesiątkowanych przez głód, choroby i uzupełnianych ludźmi przypadkowymi, nieznającymi się ani na żegludze, ani na wiosłowaniu. Okręty Oktawiana sprawnie ustawiają się na wprost wąskiego ujścia Zatoki Ambrakijskiej w długiej na kilka kilometrów tyralierze. Na jej lewym skrzydle dowodzi Marek Agrypa, znakomity dowódca, który opracował dla Oktawiana plan tej bitwy, na prawym zaś sam Oktawian.

Tymczasem flota Antoniusza zachowuje się tak, jakby nie zamierzała stanąć do walki. Na wszystkich okrętach stoją maszty i żagle. Oktawian dostrzega jednak na pokładach ciężkozbrojną piechotę i pojmuje, że przeciwnik czeka na pomyślne wiatry. Rzeczywiście, plan Antoniusza przewiduje wykorzystanie wiejącej z północnego zachodu, dość silnej bryzy, która w tym rejonie pojawia się codziennie między 14.00 a 15.00. Część jego floty ma związać walką armadę Oktawiana, większość zaś uderzyć w centrum, przerwać jej szyki, wypłynąć na pełne morze, tam złapać zbawczą bryzę i pożeglować na południe. Pościgu uciekinierzy nie muszą się obawiać, gdyż niemal wszystkie okręty Oktawiana złożyły swe maszty i żagle na plaży koło mola w zatoce Gomaros, a ich wioślarze nie są w stanie dopędzić okrętów płynących na żaglach z korzystnym wiatrem.

Antoniusz czeka więc na wiatr, Oktawian zaś na wypłynięcie floty Antoniusza.

O 11.00 na pokładach jednostek Antoniusza zaczyna się ruch. Jeden po drugim poruszane wiosłami okręty pojawiają się w wąskiej, liczącej niewiele ponad 2 km, gardzieli Zatoki Ambrakijskiej. Antoniusz wyprowadza swą flotę naprzeciw niewielkich tiburn, okrętów bojowych Oktawiana. Masywne jednostki floty Antoniusza powoli zajmują miejsca w ciasnym szyku. Nie mieszczą się w gardzieli Zatoki Ambrakijskiej i muszą ustawiać się w 2 liniach. Za nimi, w głębi zatoki, skrywa się eskadra egipskich okrętów Kleopatry. Ona sama jest na pokładzie królewskiej galery „Antonia”.

Antoniusz obejmuje dowództwo prawego skrzydła, naprzeciw najsilniejszej eskadry przeciwnika dowodzonej przez niebezpiecznego Marka Agrypę.

Oktawian nie ma zamiaru czekać, aż wróg spokojnie uformuje i uporządkuje swe szyki. Rozkazuje, by jego prawe skrzydło rzuciło się do pozorowanej ucieczki. Antoniusz połyka haczyk. Jego okręty wysuwają się w morze. Wtedy na znak Oktawiana jego lekkie tiburny sprawnie robią zwrot i nie łamiąc formacji, płyną naprzeciw jednostek przeciwnika. To prawdziwy majstersztyk. Ciężkie okręty Antoniusza nie są w stanie sprawnie zawrócić i obie floty uderzają na siebie. Najgroźniejszą bronią zwinnych, szybkich tiburn Oktawiana są wystające z dziobów tarany. Nawet jedno uderzenie w burtę wrogiej jednostki może doprowadzić do jej zatonięcia. Ale okręty Antoniusza mają burty wzmocnione grubymi drewnianymi belkami i potężnymi płatami blachy. Co gorsza, zanim tiburny oktawiańskie są w stanie zbliżyć się do ich burt, żołnierze Antoniusza z wysokich pokładów zasypują przeciwników setkami strzał, kamieni miotanych przez ciężkie katapulty i szczególnie niebezpiecznymi naczyniami z płonącą smołą. Przez chwilę może się wydawać, że szala zwycięstwa przechyla się na stronę Antoniusza, ale niezmordowany Agrypa, mimo morderczego ostrzału, nakazuje atakować w grupach po kilka tiburn. Jego okręty niczym ogary rzucają się na pojedyncze jednostki Antoniusza: jedne gruchocą im wiosła, inne próbują jednak wbijać tarany, po kilka razy w to samo miejsce burty, aż pękną osłony i jej drewniana konstrukcja. Łucznicy Antoniusza rozdzielają swe siły – muszą przecież razić parę tiburn jednocześnie. Ostrzał jest przez to dużo mniej skuteczny.

Jakby tego było mało, Agrypa zarządza manewr oskrzydlający. By mu zapobiec, okręty Antoniusza muszą wydłużać swą linię ku północy. Ich szyk staje się coraz rzadszy, aż wreszcie w centrum pęka. Po 2 godzinach heroicznych zmagań, w których żadna ze stron nie zdobywa miażdżącej przewagi, w centrum floty Antoniusza wybucha panika. W bitewnym zamieszaniu widać niewiele i części załóg zdaje się, iż wróg bezapelacyjnie zwycięża. Gdy jedne z okrętów Antoniusza zaciekle walczą, inne nieoczekiwanie podnoszą wiosła do góry na znak poddania się.

Kleopatra, uważnie obserwująca z tyłu zmagania floty męża, uznaje, że czas najwyższy przerwać blokadę i uciekać. W przerwie w szykach Antoniusza pojawia się niebiorąca dotychczas udziału w walce eskadra królowej Egiptu. Kilkadziesiąt jednostek Kleopatry w ciasnym szyku, jak taran, pędzi w lukę w formacjach Antoniusza. Egipskie okręty są wytrzymałe i szybkie, zaś ich załogi mają wielkie doświadczenie. Przerzedzone w tym miejscu okręty Oktawiana nie są w stanie ich zatrzymać. Eskadra Kleopatry, przepływając przez pole bitwy, podnosi już żagle. Na maszcie „Antonii” pojawia się królewski żagiel w kolorze purpury. Na ten widok walczące jeszcze rzymskie okręty Antoniusza pośpiesznie stawiają żagle i usiłują uciec z pola walki. Udaje się to zaledwie 50 jednostkom. Wśród nich jest flagowy okręt Antoniusza. Uciekinierzy gorączkowo spychają z pokładów do morza zawadzające podczas żeglugi drewniane wieże obronne. Pokiereszowany w walce okręt flagowy płynie wolno. Antoniusz poleca podpłynąć mniejszej, szybszej jednostce, zabiera z jej pokładu insygnia pretora i rusza w pościg za flotą żony. Kleopatra dostrzega z tyłu okręty floty jej męża. Wywiesza znak nakazujący zatrzymanie eskadry.

Antoniusz wchodzi na pokład „Antonii”. Nawet nie patrzy w stronę Kleopatry. Idzie na dziób, siada i obejmuje głowę rękoma. Milczy. Wie, że to koniec. Przegrał bitwę, stracił większość floty, stracił dobre imię, haniebnie porzucając swych walczących żołnierzy. Pozostawione na brzegu wojska lądowe bez wsparcia utraconej właśnie floty muszą przegrać.

Mija godzina. 100 ocalałych okrętów Kleopatry i Antoniusza ucieka na południe. Antoniusz bez słowa siedzi na dziobie „Antonii” i patrzy w fale. Nagle z tyłu pojawia się grupa tiburn. To pościg floty Oktawiana. Antoniusz budzi się z odrętwienia, każe formować szyk obronny. Tiburny dopadają uciekinierów, ale nie kwapią się do ataku. Jest ich za mało. Tylko jeden okręt płynie dalej, prosto na obronną linię Antoniusza. Na jego dziobie stoi samotnie młody dowódca, dzierżąc w dłoni włócznię. Poruszony tym widokiem Antoniusz także wychodzi na dziób i swym potężnym głosem pyta napastnika, kim jest. Ten odpowiada śmiało, że zwie się Eurykles, jest przywódcą buntu Spartan przeciw Antoniuszowi i szuka pomsty za wyrok śmierci wykonany na jego ojcu z rozkazu Antoniusza. Eurykles nie poznaje w swym rozmówcy Antoniusza. Uderza na jego dawny okręt flagowy, z którego niedawno Antoniusz uciekł na mniejszej jednostce. Gwałtownym atakiem Eurykles zdobywa go, a potem jeszcze jeden statek, wyładowany po brzegi kosztowną zastawą. Antoniusz nie ma zamiaru tracić czasu na walkę z szaleńczo odważnym Grekiem. Rozkazuje płynąć dalej.

Znów siada na dziobie i – nadal ignorując Kleopatrę – w milczeniu, aż do zmroku, patrzy na fale.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

1 września 1972 roku w Reykjaviku zakończył się szachowy „mecz stulecia” o mistrzostwo świata pomiędzy Amerykaninem Bobby Fischerem a Rosjaninem Borysem Spasskim. Jak potoczyła się ta rozgrywka przypomni nam dziś W. Kalicki:

O 12.50 w pokoju hotelowym niemieckiego arcymistrza szachowego Lothara Schmida, sędziego w 2. meczu o szachowe mistrzostwo świata, brzęczy telefon. Dzwoni radziecki arcymistrz szachowy, ciągle jeszcze mistrz świata, Borys Spasski. Matowym, zdradzającym ogromne zmęczenie głosem Spasski oficjalnie informuje Schmida, że nie pojawi się dziś na odłożonej od wczoraj partii. Sędzia jest zaskoczony. Rezygnacja Spasskiego oznacza, że mistrzem świata jest od tej chwili jego przeciwnik, Amerykanin Robert Fischer. Ale zwykle jeśli któryś z szachistów w meczach o mistrzostwo świata poddaje partię odłożoną z poprzedniego dnia, czyni to osobiście na sali. Skonsternowany Schmid dzwoni do holenderskiego arcymistrza Maxa Euwego, byłego mistrza świata, od 2 lat prezydenta Światowej Federacji Szachowej, nadzorującego mecz Fischer–Spasski, i pyta go, czy Spasski może prawomocnie złożyć rezygnację z gry przez telefon. Euwe potwierdza. Niezwykły mecz o mistrzostwo świata toczony przez niezwykłych kandydatów w niezwykłym miejscu kończy się w niezwykły sposób.

Główną atrakcją islandzkiego meczu gigantów jest Bobby Fischer. Od najmłodszych lat jego życie biegło krętym, osobliwym szlakiem. Nigdy nie poznał swego ojca. Matka Regina Fischer formalnie wpisała do świadectwa urodzenia syna nazwisko pewnego niemieckiego biofizyka. Pochodząca z rodziny polskich Żydów Regina zawsze była kobietą twardą, zaradną, inteligentną. I zawsze była w kłopotach finansowych. Na utrzymanie rodziny zarabiała jako scenograf teatralny, spawacz okrętowy w stoczni, pielęgniarka. Gdy Bobby miał 6 lat, przyniosła do domu szachy. Wspólnie uczyli się zasad gry. Szachy zawładnęły chłopcem. Dzięki staraniom matki trafił pod opiekę prezydenta Brooklyńskiego Klubu Szachowego, który traktował go jak syna (nie było w tym nic dziwnego, gdyż jego rodzony syn nie chciał grać w szachy). Namiętność Bobby’ego do szachów szybko przerodziła się w obsesję. Całe dni nie wychodził z domu; od rana do nocy grał sam ze sobą. Zaniepokojona matka zgłosiła się z nim na oddział psychiatrii dziecięcej Brooklyńskiego Szpitala Żydowskiego, ale lekarz odprawił ją z kwitkiem. Stwierdził, że dzieci miewają gorsze nałogi niż nieustanna gra w szachy.

W 1956 roku 13-letni Bobby, jako najmłodszy gracz w historii, został szachowym mistrzem USA juniorów.

Przepustką do sławy stało się zaproszenie szachowego wunderkinda do gry w prestiżowym Turnieju Rosenwalda. Wygrana przez Bobby’ego partia z Donaldem Byrne’em została okrzyknięta przez amerykańskich komentatorów szachowych grą stulecia.

14-letni Fischer grał jak bóg, ale poza stolikiem szachowym zachowywał się jak lichwiarz Ebenezer Scrooge z Opowieści wigilijnej. Za swe występy żądał pieniędzy, coraz więcej pieniędzy. Ani ich jednak nie wydawał na własne potrzeby, ani nie pomagał finansowo matce. On po prostu pieniądze chciał mieć, rozkoszował się ich posiadaniem, prestiżem i władzą, jaką dawało mu rosnące konto. Pieniądze były najlepszym lekiem na dręczące go poczucie, że otoczenie, ba, cały świat, niedocenia go, wręcz lekceważy.

Regina Fischer przez cały ten czas usiłowała pełnić funkcję menadżera swego syna. W 1957 roku napisała list do Nikity Chruszczowa, w którym prosiła szefa radzieckiej partii komunistycznej o zaproszenie Bobby’ego na Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów do Moskwy. Zaproszenie w końcu przyszło, ale za późno, by można było zeń skorzystać.

Jednak Kreml bynajmniej nie ignorował nastoletniej amerykańskiej gwiazdy. Gdy Bobby w wieku 15 lat zdobył mistrzostwo Stanów Zjednoczonych seniorów, radziecka federacja szachowa zaprosiła go, wraz z siostrą, do Moskwy. Chłopiec dostał od gospodarzy apartament w reprezentacyjnym hotelu Rossija, limuzynę z kierowcą i osobistego tłumacza. Szachy w Związku Radzieckim były sprawą śmiertelnie poważną: zorganizowanym państwowym przemysłem, jednym z fundamentów propagandy, oczkiem w głowie KGB. Radzieccy szachiści od czasu wojny bez przerwy zdobywali mistrzostwo świata. Kreml mógł głosić, że dominacja w tej wyszukanej intelektualnie grze jest najlepszym dowodem na wyższość ustroju komunistycznego.

Zapraszając Bobby’ego, elita radzieckich szachów chciała zorientować się, czy wunderkind mógłby zagrozić pozycji ich mistrzów. Wizyta skończyła się jednak katastrofą. Bobby zamiast grać, nieustannie domagał się pieniędzy i wyrażał zdziwienie, że radzieccy szachiści dają się wykorzystywać i grają za darmo. Kilka razy obraził swoich opiekunów i gospodarzy. W końcu wyjechał jak niepyszny, z jak najgorszą opinią o ZSRR.

W następnych latach systematycznie rosła siła gry Fischera i jego żądania finansowe. Oraz przekonanie, że światowymi szachami rządzi spiskowy układ radzieckich graczy i oficjeli.

Od połowy lat 60. finansowe żądania Fischera przekroczyły możliwości organizatorów turniejów. Bobby żądał ogromnych kwot już za samo pojawienie się na turnieju. Ale jego sława szachowego geniusza i kapryśnego, niedobrego chłopca przyciągała widzów i dodatkowych sponsorów, wykładających gotówkę wyłącznie na jego honoraria.

Fischer związał się w tym czasie ze Światowym Kościołem Boga, sektą założoną przez gazetowego grafika Herberta Armstronga. Guru sekty, który życie strawił na atrakcyjnym łamaniu gazetowych ogłoszeń, na stare lata zafundował swym zwolennikom religijny bigos, w którym wymieszał elementy judaizmu i chrześcijaństwa z restrykcyjnymi zasadami moralnymi. M.in. surowo zakazał uprawiania wszelkich gier planszowych.

Fischer brał z doktryny Armstronga to, co mu opowiadało. W szachy grał dalej aż miło, a obowiązkowy szabas obchodził tylko wtedy, gdy nie kolidowało to z dobrze płatnymi turniejami.

Równie elastycznie traktował amerykańskie prawo.

Gdy w 1965 roku zaproszono go na Turniej im. Capablanki do Hawany, Departament Stanu odmówił zezwolenia na wyjazd. Obowiązywała całkowita blokada Kuby. Fischer zagrał w turnieju, wysyłając swe posunięcia teleksem.

W ZSRR Borys Spasski był równie białym krukiem jak Fischer w Stanach Zjednoczonych. Jego ojciec rozwiódł się z matką w 1944 roku, gdy chłopiec miał 14 lat, ale Borys był nieodmiennie dumny z religijnego taty i dziadka popa, w 1916 roku wybranego do carskiej Dumy. Spasski co rusz przyprawiał radzieckich opiekunów politycznych o ból głowy. Pytany przez dziennikarzy, podkreślał, że jest patriotą rosyjskim. W 1970 roku na olimpiadzie szachowej w Niemczech Zachodnich ostentacyjnie witał się z każdym członkiem ekipy czechosłowackiej. Obserwatorzy potraktowali ten gest jako manifestację solidarności z narodem zniewolonym 2 lata wcześniej w wyniku radzieckiej inwazji. W rok później Spasski odmówił podpisania zbiorowego listu radzieckich sportowców w obronie amerykańskiej lewackiej aktywistki Angeli Davis. Na spotkaniu z robotnikami w Szachtach powiedział zaś, że wywodzi się z rodziny popów i gdyby nie udało mu się zostać mistrzem szachów, z przyjemnością zostałby popem.

Ale wszystko to radzieccy nadzorcy sportu musieli tolerować, bo mistrz świata Spasski nie miał sobie równych.

Aż do czasu meczu w Reykjaviku. Po protestach pretendującego do mistrzowskiego tytułu Fischera rozgrywkę przeniesiono z Moskwy do stolicy Islandii. Spasski przyjechał ze swą ekipą w zapowiedzianym terminie i zamieszkał w apartamencie prezydenckim reprezentacyjnego hotelu Saga. Do złoconych kurków nad wanną i srebrnej zastawy przyzwyczaił się błyskawicznie.

Miał czas rozkoszować się luksusem, bo Fischer w zapowiedzianym terminie nie zjawił się. Zaszył się w swoim mieszkaniu w Stanach, nie odbierał telefonów, nie wpuszczał nikogo. Za to jego prawnicy szaleli. Domagali się więcej i więcej pieniędzy. Gdy prócz udziału w zyskach z transmisji telewizyjnych zażądali udziału z wpływów za bilety, Islandczycy powiedzieli „nie!”. Wtedy prawnicy Fischera zaczęli naciskać, wręcz szantażować administrację w Waszyngtonie: dajcie pieniądze rządowe, bo gdy Fischer odwoła mecz, reputacja Stanów Zjednoczonych dozna uszczerbku. Biały Dom odmówił, ale nie mógł ignorować zaniepokojenia rządu islandzkiego, który w organizację meczu szachowego zainwestował duże pieniądze. Dla Islandczyków odwołanie gier o mistrzostwo świata byłoby poważnym problemem finansowym. A na Islandii Stany Zjednoczone mają kluczową bazę wojskową Kevlavik.

Sekretarz stanu Henry Kissinger zadzwonił do Fischera i poprosił go o start. Dał do zrozumienia, że walka o złamanie radzieckiego monopolu szachowego jest patriotycznym obowiązkiem Amerykanina. Brytyjski milioner dołożył ekstrapieniądze do puli nagród. Tego właśnie było trzeba Bobby’emu, by ruszyć do Reykjaviku.

Pierwszą grę 11 lipca wygrał Spasski. W następnej Rosjanin podwyższył wynik do 2:0. Ale w 5. starciu, 21 lipca, Fischer wyrównał i odtąd powoli, systematycznie powiększał przewagę. Gdy wczoraj zasiedli do 21. gry, Fischer prowadził 11,5:8,5 punkta. Do zdobycia tytułu mistrza świata brakowało mu 1 punktu.

Spasski zaczął białymi obronę sycylijską. Fischer odpowiedział rzadkim, nieoczekiwanym ruchem. Jego kolejne posunięcia tak zaskoczyły Spasskiego, że drżącą ręką rozlał na stoliku kawę i nie bacząc na odliczający jego czas zegar, zabrał się do jej wycierania.

Po 41. ruchu wyczerpany psychicznie Spasski tylko przez 6 minut zastanawiał się nad kolejnym posunięciem i poprosił o przerwę. Zaplanowany ruch zapisał na kartce papieru, którą sędzia Schmid zalakował w kopercie.

Fischer, eksperci, kibice mieli całą noc na zgadywanie posunięcia mistrza świata i kolejnych ruchów. Spasski i jego sekundanci wiedzieli, że ruch mistrza zapisany w kopercie to błąd. Mecz był przegrany.

Około 15.00 tłumy islandzkich kibiców zaczynają się schodzić do hali sportowej Laugardalsholl w Reykjaviku. Do rozpoczęcia meczu są jeszcze 2 godziny, ale kibice czują, że dziś jest przełomowy dzień w zmaganiach radzieckiego i amerykańskiego giganta szachów, i chcą zająć dobre miejsca na widowni. Wszyscy, nawet ci, którzy grają w szachy od święta, do późna w nocy analizowali pozycje na szachownicy zapisane wczoraj wieczorem, w chwili gdy Spasski poprosił o przerwę. Rzecz jasna, nikt nie ma pojęcia, jaki ruch mistrz świata zgłosił sędziemu na dziś. Większość kibiców jest zdania, że dzisiejsze dokończenie partii skończy się remisem.

W hotelu Saga fotoreporter Harry Benson z tygodnika „Life” wraca po lunchu do pokoju. Gdy przechodzi obok apartamentu zajmowanego przez Borysa Spasskiego, drzwi uchylają się i pojawia się w nich mistrz świata. Benson nie traci okazji. Przystaje i zaczyna pogawędkę. Wyraźnie zmęczony Spasski właśnie wychodzi na spacer, ale zatrzymuje się i rozmawia z Amerykaninem. Nieoczekiwanie wyjawia mu, że podjął decyzję rezygnacji z dalszej gry, oficjalnie przekazał ją sędziemu, a teraz po prostu idzie odetchnąć świeżym powietrzem.

Benson pędzi do swego pokoju, dzwoni do redakcji „Life”, potem do Fischera mieszkającego w amerykańskiej bazie wojskowej.

Amerykański arcymistrz jest oszołomiony. Zamiast cieszyć się ze zwycięstwa i zdobycia mistrzostwa świata, węszy jakiś proceduralny podstęp strony radzieckiej. Natychmiast dzwoni do sędziego Schmida i składa protest przeciw telefonicznej rezygnacji Spasskiego. Domaga się rezygnacji na piśmie. Schmid chwilę namyśla się, notuje coś na hotelowym bloczku i odpowiada, że tak czy siak, Fischer musi pojawić się w hali Laugarsdalsholl o ustalonej godzinie.

Ale amerykański szachista nie byłby sobą, gdyby się trochę nie spóźnił. Na widowni nikt nie ma pojęcia o zakulisowych rozstrzygnięciach. Wszyscy czekają na wielką dogrywkę. Nieobecność Spasskiego nie niepokoi kibiców – pewnie wreszcie mistrz świata postanowił zagrać kartą Fischera i sam spóźni się na rozpoczęcie pojedynku.

Wreszcie Fischer zjawia się na scenie. Zawsze ubrany starannie, w wyszukaną elegancją, w klasyczne garnitury, tym razem jest w czerwonej wymiętej marynarce.

Lothar Schmid wychodzi na przód sceny i wygłasza oświadczenie: „Panie i panowie, pan Spasski zrezygnował telefonicznie”.

Cisza, potem powściągliwy aplauz. Każdy z widzów zapłacił za bilet wstępu na dzisiejszą grę 5 dolarów. Słono. Nikt jednak nie oburza się, nie protestuje, że został nabity w butelkę. Za te 5 dolarów Islandczycy mogą sobie obejrzeć najwyżej czerwoną marynarkę nowego mistrza świata.

Schmid dyskretnie proponuje Fischerowi, by się ukłonił. Mistrz świata odmawia. Sztywno macha ręką i natychmiast bocznymi drzwiami wychodzi z hali. Na parkingu, obok islandzkich samochodów rządowych i samochodu amerykańskiego ambasadora stoi niepozorny żółto-czarny ford maverick pracownika ambasady USA Victora Jackovicha. Gdy tylko Fischer wsiada, Jackovich rusza pędem w stronę bazy Kevlavik.

Fischer nie odzywa się słowem. W bazie w milczeniu idzie do stołówki, zamawia wielki stek i szklankę mleka. Jackovich zauważa, że nowy mistrz świata dygoce z napięcia nerwowego. Po kolacji centrala łączy Fischera z Waszyngtonem. Prezydent Richard Nixon składa gratulacje nowemu mistrzowi świata.

W hotelu Saga Spasski nie unika dziennikarzy. Udziela kilku krótkich wywiadów. Co chwila powtarza w nich: „Chce mi się spać, tylko spać”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

31 sierpnia 1939 roku to czas niemieckich prowokacji w przededniu wojny z Polską. W. Kalicki przypomina nam dziś te wydarzenia:

O 16.00 szef SD, Służby Bezpieczeństwa SS Gruppenführer Reinhard Heydrich telefonuje ze swego biura w Berlinie do hotelu Haus Oberschlesien w Gliwicach. Telefon odbiera SS-Sturmbannführer Alfred Naujocks, jeden z najlepszych speców SD od sabotażu i dywersji.

 – Proszę o telefon – mówi tylko Heydrich.

Naujocks natychmiast oddzwania.

 – Babcia umarła – mówi Heydrich i rozłącza się.

To sygnał do rozpoczęcia wymyślonej przez Heydricha akcji dywersyjnej w przededniu ataku III Rzeszy na Polskę. Przebrani za polskich powstańców, mówiący po polsku esesmani mają zaatakować 3 obiekty na przygranicznym terytorium Niemiec: leśniczówkę w Byczynie, Urząd Celny w Stodołach i radiostację w Gliwicach. Operację tę zaakceptował Hitler, a Reichsführer SS Heinrich Himmler niedawno osobiście, incognito wizytował miejsce akcji w Stodołach.

Pierwotne plany przewidywały pozostawienie na miejscu prowokacji zabitych więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych jako rzekomo zastrzelonych w walce polskich napastników. Heydrich nazwał ich „konserwami”. Ostatecznie zdecydowano, że w budynku radiostacji w Gliwicach ma być zabita tylko jedna ofiara. Gestapo wytypowało na nią Franza Honioka, obywatela i mieszkańca Niemiec, ale sympatyka Polski. Honiok brał udział po stronie polskiej w III powstaniu śląskim. Do 1925 roku mieszkał w Polsce, ale z powodu biedy przeprowadził się do Niemiec.

Poprzedniego dnia został podstępnie, niemal bez świadków, aresztowany we wsi Łubie, w której mieszkał, i przewieziony do pojedynczej celi w więzieniu policyjnym w Gliwicach.

Ok. 18.00 przed gmachem prezydium policji w Gliwicach zatrzymuje się czarna limuzyna. Oprócz kierowcy siedzą w niej 3 mężczyźni – jeden w mundurze SS, pozostali dwaj po cywilnemu. Esesman wysiada i wchodzi do gmachu policji. Tam czeka na niego oficer SS. Obaj idą prosto do policyjnego punktu sanitarnego. Oficer SS nie przedstawia się szefowi punktu sanitarnego – po prostu żąda wydania białego kitla. Ani jednym słowem nie wyjaśnia, do czego kitla potrzebuje. Na korytarzu wręcza kitel drugiemu esesmanowi. Obaj przechodzą do przyległego więzienia policyjnego. Po drodze do esesmanów dołącza komisarz bytomskiej policji. Esesman wkłada lekarski kitel na mundur. Teraz wygląda jak sanitariusz. Rzekomy sanitariusz wchodzi z komisarzem policji do jednej z cel. Siedzi w niej drobny, niepozorny mężczyzna w tanim, zniszczonym już ubraniu. To Franz Honiok. Komisarz rzuca doń, że po osadzeniu w więzieniu, jeszcze przed rozpoczęciem śledztwa, musi zostać z powodów sanitarnych zaszczepiony.

Esesman w białym kitlu wyjmuje z kieszeni strzykawkę i jakąś ampułkę. Honiok bez protestu odwija rękaw koszuli. Po zastrzyku świat zaczyna mu wirować przed oczami. Narkotyk sprawia, że więzień traci kontakt z rzeczywistością. Komisarz policji zapina mu rękaw, potem bierze pod ramię i wyprowadza go na wewnętrzny dziedziniec więzienia. Stoją tam już 2 samochody. Przed chwilą podjechał nieoznakowany samochód policyjny. Sekretarz kryminalny Karl Nowak miał się stawić o tej porze przed więzieniem wraz z policyjnym kierowcą.

Inspektor prowadzi zupełnie oszołomionego Honioka do samochodu policyjnego. Sekretarz Nowak ma przesiąść się na tylne siedzenie. Komisarz wtłacza Honioka na miejsce obok kierowcy. Więźniowi opada głowa. Oddycha ciężko.

Oba samochody natychmiast odjeżdżają. Kierowca policyjny ma rozkaz trzymania się czarnej limuzyny SS.

Jest już po 19.00, gdy w pokoju nr 7 hotelu Haus Oberschlesien zbierają się esesmani grupy uderzeniowej. Naujocks wyjaśnia im, że mają upozorować atak polskich powstańców na budynek radiostacji w Gliwicach. Podczas napadu wolno porozumiewać się wyłącznie po polsku, wolno też po polsku kląć i przeklinać Niemców. Na koniec ma być odczytana na antenie, po polsku, antyniemiecka odezwa. Inna grupa podrzuci do radiostacji zwłoki człowieka, które mają udawać jednego z zabitych polskich napastników.

O 19.45 7 esesmanów Naujocksa opuszcza w cywilnych ubraniach Haus Oberschlesien. Przed hotelem czekają na nich 2 samochody osobowe. Kierowcą jednego z nich jest Fedor Jansch. Około 20.00 samochody zatrzymują się przed wejściem do budynku gliwickiej radiostacji. Przed radiostacją nie ma żadnej straży – na rozkaz SS została wcześniej usunięta. Naujocks zostawia 2 ludzi przed drzwiami wejściowymi i podaje im hasło oraz odzew dla grupy mającej dostarczyć „konserwę”, zabitego rzekomego polskiego powstańca. Reszta wchodzi do budynku.

Napastnicy przechodzą przez maszynownię i kierują się do oddzielonej 2 szklanymi ścianami sali nadawczej. Siedzą w niej główny telegrafista Nawroth, dyżurny maszynista Kotz, dozorca Foitzik, urzędnik pocztowy oraz dowódca warty policyjnej.

Foitzik dostrzega gości, wychodzi z sali nadawczej i pyta, czego sobie życzą. Przybysze wyciągają pistolety i krzyczą po polsku: „Ręce do góry!”.

Pierwszy podnosi ręce dowódca policyjnej warty, po nim pozostali pracownicy. Napastnicy, klnąc po polsku, przyniesionym ze sobą cienkim sznurkiem krępują im ręce na plecach. Pętle zakładają wiązanym na gołe szyje. Jedynie policjantowi podkładają pod sznurek kołnierz munduru. Skrępowanych pracowników radiostacji ludzie Naujocksa sprowadzają do piwnicy i tam każą ustawić się twarzami do ściany. Przy każdym ruchu sznurek mocniej wpija się im w szyje i dusi.

Jeden z napastników, doktor nauk technicznych, próbuje uruchomić mikrofon. Bez skutku. Naujocks rozkazuje przyprowadzić z piwnicy telegrafistę Nawrotha. Bity kolbą pistoletu Nawroth powtarza, że radiostacja w Gliwicach nie nadaje własnego programu, lecz transmituje program radiostacji wrocławskiej. Przygotowane tu audycje przesyłane są do silnej, regionalnej radiostacji we Wrocławiu i nadawane stamtąd. Gliwice mogą lokalnie emitować przez łącza urzędu telegraficznego jedynie to, co w tym samym czasie nadaje Wrocław.

To kompletna klapa przygotowanej pospiesznie, bez należytego rozpoznania, akcji. Naujocks wpada we wściekłość. Każe sprowadzić z piwnicy Kotza i Foitzika, ale ci, mimo bicia, powtarzają, że o technice stacji nie mają pojęcia.

Radiotechnik z grupy Naujocksa wpada jednak na pomysł, który może uratować całą operację. Wysokim masztom radiowym grozi podczas niepogody uderzenie pioruna. Dlatego buduje się je z drewna, a gdy zbliża się burza, przerywa się nadawanie audycji i uziemia maszt, a przez awaryjny mikrofon, tzw. mikrofon burzowy, słuchacze zawiadamiani są o przerwie w nadawaniu.

Esesmani Naujocksa rzucają się do szukania mikrofonu burzowego. Znajdują go w szafce z narzędziami. Technik Naujocksa odłącza od wzmacniacza przewód z emitowanym przez Wrocław programem i podłącza mikrofon burzowy.

 „Uwaga! Tu Gliwice! Radiostacja znajduje się w polskich rękach…” – jeden z napastników odczytuje po polsku prowokacyjny komunikat. Na rozkaz Naujocksa w tym czasie jego koledzy wykrzykują po polsku pogróżki pod adresem Niemców i strzelają w sufit. Słuchacze powinni odnieść wrażenie, że podczas wygłaszania komunikatu w radiostacji ciągle trwa walka z napastnikami.

Mieszkający nieopodal kierownik gliwickiej radiostacji z zawodowego przyzwyczajenia słucha wieczornej audycji. Gdy słyszy pierwsze słowa komunikatu o napadzie, nie zastanawiając się, w koszuli wybiega z domu. Po chwili z okrzykiem „Co tu się dzieje!?”, wpada do budynku radiostacji. Esesmani Naujocksa głupieją. Do diabła, kto to? Wreszcie jeden z napastników przystawia mu do piersi pistolet. Ale kierownik Klose nie traci rezonu. Pięknym sierpowym nokautuje grożącego mu bronią faceta i wybiega z budynku. Pędzi do swego domu i już po chwili wydzwania, gdzie się tylko da, z alarmem, że Polacy napadli na radiostację.

Zaskoczony esesman przed mikrofonem nagle kończy komunikat okrzykiem: „Niech żyje Polska!”.

Naujocks jest równie zszokowany jak jego podwładni, ale szybko wraca do siebie. Przytomnie zauważa, że przypadkowa interwencja nieznanego Niemca tylko uwiarygodni rzekomo polski napad. Całkiem zadowolony z takiego obrotu sprawy, zarządza odwrót.

Z czarnej limuzyny zaparkowanej na polnej drodze, z boku budynku radiostacji, 2 gestapowcy po cywilnemu niosą pod ramiona nieprzytomnego Franza Honioka. Podają hasło pilnującym drzwi ludziom Naujocksa i wchodzą do środka. Kładą Honioka na podłodze zaraz za drzwiami wejściowymi.

Naujocks opuszcza budynek jako ostatni. Wychodząc, strzela Honiokowi w głowę.

Zadowoleni napastnicy wracają samochodami do hotelu. Nie zdają sobie sprawy, że ich komunikatu nie retransmitowała radiostacja we Wrocławiu, więc zamiast ćwierci Europy słyszeć go mogli jedynie mieszkańcy okolic Gliwic. Mogli, ale nie słyszeli, bo w trakcie odczytywania nastąpiło zwarcie obwodu z mikrofonem burzowym. W eter poszły tylko pierwsze słowa o polskim napadzie.

Z hotelu rozentuzjazmowany Naujocks natychmiast dzwoni do Berlina, do SS-Gruppenführera Heydricha, który bezskutecznie nasłuchuje w radiu komunikatu napastników z Gliwic. „Wszystko przebiegło bez zarzutu, Herr Gruppenführer” – melduje Naujocks.

 „Pan kłamie! Ja cały czas czekałem!” – ryczy na to wściekły Heydrich.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś, za sprawą W. Kalickiego, przypomnimy tragiczną śmierć królowej Belgii, która nastąpiła 28 sierpnia 1935 roku:

Po śniadaniu w zajmowanej przez siebie na czas szwajcarskich wakacji willi Haslihorn w pobliżu Lucerny królewska para belgijska Leopold III i jego żona Astrid przechodzą z jadalni do garderoby wierzchniej. Jak zwykle oboje wyglądają olśniewająco. Szczupli, przystojni, eleganccy. Belgowie uwielbiają parę królewską, a zwłaszcza królową Astrid. I to od początku ich znajomości.

W 1926 roku następca tronu książę Leopold bawił na letnich wywczasach w alpejskim kurorcie Spa i poznał tam księżniczkę Astrid, trzecią córkę szwedzkiego księcia Karola i duńskiej księżniczki Ingeborgi. Od pierwszego wejrzenia zakochał się w pięknej księżniczce. W niczym nie przypominała młodych, rozpieszczonych, zblazowanych arystokratek, skoligaconych z europejskimi domami panującymi. Jej matka, księżniczka duńska, siostrzenica króla Szwecji Gustawa V, wychowała ją bardzo nowocześnie i w duchu demokratycznym. Astrid uczęszczała do zwykłej szkoły powszechnej w Sztokholmie. Potem skończyła szkoły gospodarstwa domowego i pielęgniarską. Na półroczne praktyki w sztokholmskim szpitalu codziennie o 5.30 jechała z pałacu na rowerze. Księżniczka zachwyciła belgijskiego następcę tronu, melomana znanego z pasji sportowych, nie tylko swym nieprzeciętnym oczytaniem, świetną znajomością muzyki klasycznej, ale i uprawianiem kilku dyscyplin sportu na poziomie niemal wyczynowym.

Jak na zwyczaje domów panujących, zaręczyny odbyły się w ekspresowym tempie, zaledwie parę miesięcy po poznaniu się księcia i księżniczki. Pobrali się w listopadzie 1926 roku w katedrze św. Guduli w Brukseli.

Rok po ślubie urodziła się córeczka Józefina Charlotta, a 3 lata później – upragniony następca tronu Baudouin Albert. W zeszłym roku na świat przyszedł drugi syn Leopolda i Astrid – Albert Felix. Teraz Astrid jest w ciąży po raz czwarty.

W lutym ubiegłego roku Belgią wstrząsnęła straszna wiadomość – powszechnie uwielbiany i szanowany król Albert I, ojciec Leopolda III, zginął pod skałą Grand Bon Dieu w belgijskich Ardenach. Znany z pasji alpinistycznych monarcha po południu w sobotę 17 lutego wyjechał sam, w sportowym samochodzie (automobilizm był jego drugą wielką sportową namiętnością), w stronę skał Marche-les-Dames. Gdy nieobecność Alberta I przedłużała się, wszczęto poszukiwania. Ze względu na wspinaczkową obsesję króla wiadomo było, że szukać trzeba w skałkach Ardenów. I rzeczywiście, o 2.00 znaleziono martwego Alberta I w stroju alpinisty, z głęboką raną głowy, pod arcytrudną 32-metrową skałą Grand Bon Dieu, na którą wspinał się bez należytej asekuracji.

Belgowie uwielbiali Alberta I za jego postawę podczas I wojny światowej. 2 sierpnia 1914 roku otrzymał on od niemieckiego cesarza Wilhelma II ultimatum, żądające przepuszczenia niemieckich wojsk przez terytorium neutralnej Belgii. Dla broniącej się przed Niemcami Francji byłaby to militarna katastrofa. Kajzer przypominał w ultimatum Albertowi I, że pochodzi on z niemieckiej dynastii Koburgów.

Dwie odpowiedzi Alberta na niemieckie naciski i szantaże przeszły do historii:

 „Koburg – tak, ale również Orleański, a nade wszystko Belgijski”.

 „Rządzę narodem, nie drogą”.

Gdy Niemcy zaatakowały Belgię, Albert I osobiście dowodził armią belgijską. W wielkiej bitwie nad rzeką Izerą jego wojska obroniły skrawek Belgii u ujścia Izery właśnie i utrzymały go do końca wojny. Dla Belgów Albert I był królem bohaterem.

Część tego uwielbienia poddanych spłynęła na starannie wychowywanego przez Alberta I następcę tronu i jego piękną, uroczą żonę – od roku króla Leopolda III i królową Astrid.

Leopold III i Astrid zostawiają 3 dzieci pod opieką bony. Dziś zamierzają wybrać się na wycieczkę samochodową tylko we dwoje. Na polecenie króla szofer przesiada się na tylne siedzenie limuzyny. Królowa zajmuje miejsce z przodu, obok kierowcy. W wycieczce królewskiej parze ma nie towarzyszyć żaden samochód. Oboje chcą zakosztować odrobiny prywatności.

Wyruszają o 10.00. Leopold III jedzie szybko. Uwielbia ostrą jazdę, szczególnie wąskimi, krętymi drogami. Tuż przed wioską Küssnacht Astrid na prośbę męża wyjmuje mapę okolic i rozkłada ją. Król pochyla się lekko w stronę żony, by popatrzeć na układ dróg na mapie. Usiłuje odczytać niewielkie napisy i nie zauważa, że samochód skręca z drogi. Szurgot szutru, samochód uderza o przydrożne drzewo. Huk, zgrzyt miażdżonej blachy.

Siła uderzenia jest tak potężna, że wyrzuca królową przez zbitą przednią szybę. Astrid uderza prawą skronią w pień i upada na trawę z rozbitą czaszką. Król, także wyrwany z fotela, leci bezwładnie aż pod następne przydrożne drzewo. Jest nieprzytomny. Szofera zatrzymują w samochodzie oparcia przednich foteli. Jest oszołomiony, nie wie, co się z nim dzieje.

Hałas uderzenia zwabia chłopów z Küssnacht. Kilku z nich cuci Leopolda III. Król wraca do przytomności, pyta, gdzie jest królowa. Gdy dowiaduje się, że pod drugim drzewem, z pomocą chłopów wstaje i podchodzi do rozbitego samochodu. Klęka przy żonie. Astrid jest nieprzytomna. Leopold III woła królową po imieniu, ale Astrid nie reaguje. Leopold bierze ją na ręce. Z wioski pośpiesznie maszeruje tutejszy proboszcz. Gdy dostrzega, że okropnie ranna w głowę kobieta nie daje znaków życia, czym prędzej udziela jej ostatniego namaszczenia. Gdy na miejsce wypadku dociera wreszcie lekarz z Lucerny, może już tylko stwierdzić zgon.

Na miejscu wypadku zjawia się policja z Lucerny. Karetka odwozi ciało Astrid do willi Haslihorn. Wczesnym popołudniem w przybranej kirem największej sali willi królewska służba układa zwłoki Astrid na łożu śmierci. Król klęczy przy nich aż do wieczora.

Po południu w willi zjawia się zawiadomiony o tragedii premier Belgii Paul van Zeeland. Królewski sekretarz baron Capelle wprowadza go do sali, w której modli się król. Premier uzgadnia z królem i jego sekretarzem treść oficjalnego komunikatu. Panowie ustalają też, że królewskie dzieci powinny jak najrychlej wrócić do Brukseli.

Kierowca i bona przewożą Józefinę i Alberta na dworzec kolejowy w Lucernie. Osierocone królewskie dzieci w asyście urzędników dworu dojeżdżają wieczorem do Brukseli. Nikt nie ma odwagi powiedzieć im, że ich matka nie żyje.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

27 sierpnia 1939 roku, tuż przez atakiem Niemiec na Polskę rozegrano w Warszawie mecz piłki nożnej. Jego bohaterem był zawodnik Ruchu Chorzów, który strzelał brami z uśmiechem na ustach. W. Kalicki tak wspomina tamten niezwykle emocjonujący mecz Polska – Węgry:

Na granicach nie ma spokoju. Tuż po północy niemiecki patrol koło Gorzenia ostrzeliwuje z karabinów polskie statki płynące na Wiśle. O 2.45 grupa niemieckich dywersantów wkracza do Szczygłowic w powiecie rybnickim. Po krótkiej strzelaninie z polską strażą graniczną obok fabryki Lignoza napastnicy wycofują się. O 2.30 granicę polską koło miejscowości Dziewierznia przekracza konno niemiecki artylerzysta. Polscy pogranicznicy otwierają ogień i zabijają intruza. O 4.45 nieznani sprawcy ostrzeliwują z niemieckiej strony granicy strażnicę KOP Czarne Beskidzkie. O 6.00 w powiecie mławskim niemieckie karabiny maszynowe ostrzeliwują pełniących służbę kaprala straży granicznej Feliksa Grabowskiego i strażnika Wojciecha Wiśniewskiego. Obaj giną na miejscu, 200 m w głębi polskiego terytorium.

Poranne dzienniki pełne są informacji o niemieckich prowokacjach granicznych z poprzedniego dnia. W ciągu 2 dni doliczono się 34 przypadków naruszenia polskiej granicy przez niemieckie samoloty.

W Warszawie od świtu tysiące mieszkańców kopią rowy przeciwlotnicze.

Ale dziś stolica żyje czymś innym niż prowokacje graniczne i spekulacje na temat wojny. Teraz najważniejsza jest piłka nożna. Po południu zacznie się mecz reprezentacji Polski z Węgrami.

Sytuacja międzynarodowa jest tak napięta, że węgierski trener Warty Poznań Fogl porzucił swych podopiecznych i pośpiesznie wyjechał z Polski. Węgierska federacja lekkoatletyczna odwołała zaplanowany na 3 września międzypaństwowy mecz kobiet z Polską w Bydgoszczy. Dzisiejszy mecz futbolowy Węgrzy też najchętniej by odwołali, ale polskie władze państwowe rzuciły na szalę swój autorytet i ostatecznie przekonały węgierski rząd, by piłkarska reprezentacja Madziarów przyjechała do Warszawy. To spotkanie ma być przede wszystkim manifestacją solidarności Budapesztu z zagrożoną agresją Hitlera Polską.

Węgrzy mieli i inne, prócz grożącej lada chwila wojny, powody, by uchylić się od konfrontacji z polskimi graczami. Drużyna wicemistrzów świata jest bez formy. Do ostatniej chwili ważył się start piłkarskiej gwiazdy reprezentacji Węgier, 26-letniego doktora prawa, napastnika Györgiego Sárosiego.

Wczoraj na Okęciu wylądował samolot z piłkarzami z Węgier. Ponieważ w maszynie było tylko 15 miejsc, trener József Takács i dr Sárosi przyjechali z Budapesztu pociągiem.

Polacy traktują mecz niesłychanie poważnie. Po sukcesach w mistrzostwach świata w 1938 roku, w których Polacy w słynnym meczu przegrali zaledwie 5:6 z Brazylią, zostało tylko wspomnienie. Drużyna biało-czerwonych mozolnie wydobywa się z kryzysu. W lipcu sprowadzono do Polski sławnego piłkarza londyńskiego Arsenalu, Szkota Alexa Jamesa. Przez 6 tygodni, do 11 sierpnia, uczył polskich graczy angielskiego systemu gry z 3 obrońcami.

Polacy ćwiczyli przed meczem na specjalnym obozie treningowym. Ale najważniejsze, że zagra Ernest Wilimowski.

Niski, brzydki, rudy Ślązak, zwany przez kibiców Ezi, jest czarodziejem piłki. Godzinami, codziennie ćwiczy na hałdach zwody i dryblingi. Na boisku potrafi z piłką u nogi mijać kilku rywali, bramkarza i dosłownie wpychać ją do siatki. Nie jest szybki, ale cudowną techniką ośmiesza wręcz przeciwników. Uwielbia strzelać z bliska, z pola karnego, Przy strzałach podkręca piłkę tak silnie jak nikt inny: bramkarze są bezradni. I wściekli, bo z twarzy rudzielca nie schodzi złośliwy uśmieszek.

21-letni król boisk jest też królem życia. Uwielbia bankiety i kobiety. Pije mocno, do utraty tchu. Przed 3 laty działacze piłkarscy oskarżyli go o przepicie premii za wygrany mecz z Wisłą. Nazajutrz jego Ruch przegrał z Cracowią 0:9. Podobno Ezi ledwo trzymał się na nogach. Zawieszono go, na igrzyska do Berlina nie pojechał. Polska drużyna niczego w Berlinie nie zwojowała. Po odwieszeniu zagrał w zeszłym roku w meczu z Brazylią na mistrzostwach świata, przegranym 5:6. Ezi strzelił wtedy 4 bramki. Ciągle jednak niechętni mu działacze piłkarscy publicznie oskarżają go o alkoholizm.

Na stadionie Wojska Polskiego przy Łazienkowskiej już o 16.00 niemal wszystkie miejsca są zajęte. Wielu kibiców siedzi po prostu na niewysokiej koronie stadionu.

Przed trybunami kierujący polską reprezentacją kapitan związkowy Józef Kałuża spotyka Istvána Pluhára, który w 1921 roku grał w reprezentacji Węgier w meczu z Polską. W drużynie biało-czerwonych wystąpił wtedy Kałuża. Był to pierwszy w historii występ polskiej reprezentacji narodowej. Teraz Pluhár ma komentować mecz dla radia węgierskiego. Kałuża serdecznie obejmuje się z Pluhárem. Rozmawiają dłuższą chwilę. Po niemiecku, bo to jedyny język obcy, który obaj znają.

Gdy Pluhár przechodzi do stanowiska komentatorskiego, okazuje się, że Niemcy, okupujący Czechosłowację, blokują przechodzący przez Pragę kabel, którym ma być przesyłana transmisja Istvána Pluhára. Polskie władze błyskawicznie podejmują decyzję: Polskie Radio przerywa normalny program i oddaje swoją częstotliwość komentatorowi. Węgrzy mogą słuchać relacji po węgiersku na falach Polskiego Radia.

Krótko przed 16.30 na murawę wbiegają obie drużyny. Polacy w białych strojach i czerwonych getrach, Węgrzy w wiśniowych koszulkach, białych szortach i zielonych getrach. Orkiestra gra hymny państwowe. 30 tys. widzów wstaje z miejsc i na całe gardło śpiewa Mazurka Dąbrowskiego. Wrażenie jest piorunujące.

Na środku boiska fiński sędzia Esko Pekkonen w obecności obu kapitanów rzuca monetę. Grę rozpoczynają Polacy. Tuż przy murawie uwija się ponad 20 fotoreporterów, co rusz błyskają flesze. Po paru minutach zdecydowaną przewagę uzyskują goście. Nie grają szybko, ale bardzo dobrze technicznie, swobodnie. Ich częste, krótkie, dokładne podania wyraźnie sprawiają kłopoty Polakom. W 14. minucie dr Sárosi precyzyjnie rozgrywa akcję z Gezą Toldim. Piłkę dostaje na polu karnym Gyula Zselengér i z kilku metrów pakuje ją do siatki Polaków. Bramkarz Krzyk jest bezradny.

Po strzale pierwszego gola Węgrzy nadal grają swoją piłkę. Zbliża się 30. minuta meczu. Piłkę dostaje Sándor Ádam i rusza do przodu prawym skrzydłem. Po pięknym rajdzie ogrywa tuż przy polu karnym bezradnego Edmunda Giemsę i strzela drugą bramkę.

Na trybunach cicho jak makiem zasiał. Kałuża przeprowadza zmianę. Za prawoskrzydłowego Polonii Henryka Jaźnickiego na murawę wchodzi Stanisław Baran. W polską drużynę wstępuje nowy duch. Kapitan Szczepaniak uspokaja, porządkuje grę obrony. Piątek i Dytko podrywają kolegów do ataku. Już 3 minuty po strzeleniu drugiej bramki przez Węgrów piłkę dostaje Wilimowski. Tym razem nie wjeżdża z nią, jak zwykle, na pole karne przeciwnika. Nieoczekiwanie uderza ją zza linii pola i… gol! Za to jak zawsze po strzeleniu bramki niepozorny rudzielec z odstającymi uszami szczerzy do pokonanego bramkarza zęby w krzywym, szyderczym uśmiechu.

Widownia szaleje z radości. Kontaktowa bramka uskrzydla Polaków. Grają coraz szybciej, coraz składniej. Coraz częściej są przy piłce w pobliżu bramki Węgrów.

Sędzia Pekkonen odgwizduje przerwę.

Po zmianie stron gospodarze jeszcze mocniej przyciskają Węgrów. Niewysoki pomocnik Edward Dytko przejmuje ciężar gry. Większość akcji ofensywnych Polaków zaczyna się od jego podań. W 64. minucie Wilimowski pięknym rajdem mija węgierskich obrońców i z szatańskim uśmiechem strzela z bliska – nie do obrony. Widownia jest w euforii.

9 minut później Ezi Wilimowski dostaje piłkę w głębi pola. Mija zwodem pomocnika Szalaya, przechodzi Turaya, ogrywa asekurującego go Kissa i już jest sam na sam z bramkarzem Ferencem Sziklaiem. W pełnym pędzie markuje strzał i mija węgierskiego bramkarza. Już, już ma wepchnąć piłkę do pustej bramki, gdy leżący Sziklai łapie go za nogę. Ezi wali się jak długi na murawę. Pekkonen odgwizduje karnego. Widzowie wrzeszczą wniebogłosy.

Piłkę ustawia Leonard Piątek. Na widowni narasta potężny ryk. Piątek patrzy na prawą rękę Sziklaia, podbiega i strzela silnie półgórną piłkę tuż obok lewego słupka. 3:2. Widownię ogarnia euforia. Dorośli skaczą jak dzieci, wymachują marynarkami.

Po dłuższej chwili stadion uspokaja się. Wilimowski leży na boisku. Koledzy znoszą go z murawy. Podbiega masażysta. Wreszcie Ezi podnosi się i utykając, wbiega na murawę. Wita go huragan braw. 2 minuty później ogrywa pomocnika i 2 obrońców, fantastycznym zwodem mija Sziklaia, wtacza piłkę do pustej bramki. I uśmiecha się.

Po utracie czwartej bramki Węgrzy przechodzą do defensywy. Polacy grają jak z nut, Wilimowski dwoi się i troi, ale Sziklai wyłapuje wszystkie strzały. Gwizdek Pekkonena. Koniec! Zwycięstwo!

Tłum młodych kibiców zbiega z trybun, wdziera się na boisko. Młodzież bierze na ramiona Wilimowskiego i kapitana drużyny Władysława Szczepaniaka, tryumfalnie odnosi ich do szatni.

Piłkarze węgierscy w swojej szatni siedzą w milczeniu. Żaden nawet nie sięga po przygotowane dla nich szklanki z herbatą, zimną wodą i przekrojone na pół cytryny. Wzburzony trener József Takács mówi polskiemu reporterowi: „Piłkarze nasi absolutnie nie chcą mówić na temat meczu. Są jednomyślni co do tego, że przegraliśmy niezasłużenie! Byliśmy drużyną lepszą i co najmniej należał nam się remis. Sędzia skrzywdził nas wyraźnie. Widział urojoną jedenastkę u nas, nie widział jednak rzutu karnego, który nam się należał”.

Potrójny kordon porządkowych otacza szatnię Polaków. Nie wpuszczają nikogo. Wreszcie piłkarze wychodzą. Nie mają zbyt wiele do powiedzenia, szybko wsiadają do taksówek. Ernestowi Wilimowskiemu taksówka ucieka sprzed nosa. Czekając na następną, Ezi woła do dziennikarza: „Panie redaktorze, jeśli chce pan dla mnie coś dobrego zrobić, to niech pan tak dosłownie napisze: Ernest Wilimowski pozdrawia wszystkich tych na Śląsku, którzy z takim uporem chcą z niego zrobić alkoholika i którzy starają się go za wszelką cenę wykończyć. Wilimowski tym właśnie wszystkim pokaże, jak się gra w piłkę. Pokaże to we wszystkich meczach reprezentacyjnych”.

Wychodzący ze stadionu kibice mówią, że będzie dobrze. Nie bardzo wiadomo, czy myślą o meczu z Bułgarią, za tydzień, 3 września, czy o grożącej wojnie.

Na oficjalnym bankiecie po meczu goście prawie nie jedzą i nie piją. Obawiają się, że niemiecki atak na Polskę może nastąpić w każdej chwili. Węgierscy działacze nie chcą nawet czekać na wypłatę przewidzianego w kontrakcie honorarium za mecz. Pośpiesznie wyjeżdżają z piłkarzami na Okęcie, by jak najszybciej wylecieć z Polski.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Jak dawniej świętowano dożynki? W. Kalicki przypomina te z 26 sierpnia 1928 roku:

Od świtu przez lasy w Spale maszerują tysiące chłopów w odświętnych ludowych strojach. Leśnymi duktami ciągną tradycyjne chłopskie wozy, załadowane sianem i wymyślnymi wieńcami uplecionymi z kłosów zbóż, kwiatów, z girlandami owoców. Większość wozów obsiadły gospodynie i wiejskie dziewczęta. Chociaż tyle odpoczną. Przed nimi dzień stania i tańcowania w coraz większym upale. A potem jeszcze nocna zabawa.

Zmierzający do pałacu chłopi mijają rozbite w lasach namioty, wozy, suszące się na sznurach gacie. Wielu włościan dojechało z odległych województw wcześniej i rozbiło obozowiska w okolicznych lasach. Pośród nich stoją eleganckie limuzyny i kabriolety, motocykle, a nawet rowery setek gości z Warszawy.

Prezydent Rzeczypospolitej Ignacy Mościcki zaprosił do swej rezydencji delegacje ludu z całego kraju na dożynki.

Mościcki pochodzi z rodziny ziemiańskiej. W młodości należał do Ligi Narodowej. Gdy studiował chemię na politechnice w Rydze, zorganizował wśród polskich studentów i polskich żołnierzy garnizonu ryskiego kółka oświatowe, które prócz pracy samokształceniowej prowadziły działalność spiskową, niepodległościową. Potem związał się z II Proletariatem, spadkobiercą tradycji socjalistycznych Wielkiego Proletariatu Ludwika Waryńskiego. W 1892 roku, w obawie przed aresztowaniem za przygotowywanie zamachu na generał-gubernatora warszawskiego Hurkę, wyjechał do Londynu. Tam pracował, studiował. I poznał Józefa Piłsudskiego.

Wydawało się, że spotkanie to nie będzie miało istotnych konsekwencji w życiu młodego inżyniera. Na emigracji Mościcki całkiem porzucił działalność polityczną i z całą energią zajął się pracą naukową. W ciągu 15 lat dokonał wielu znaczących okryć w dziedzinie elektrochemii i elektrofizyki. Opublikował blisko 60 prac naukowych, uzyskał liczne patenty. W środowiskach naukowych najwyżej ceniona jest opracowana przezeń w latach 1903–1904 przemysłowa metoda otrzymywania kwasu azotowego z powietrza poprzez syntezę tlenków azotu w łuku elektrycznym.

Na 2 lata przed I wojną światową Mościcki przeniósł się do Lwowa. Na politechnice został wykładowcą w katedrze elektrotechniki. Zainteresował się problemami technicznymi przemysłu naftowego w nieodległym zagłębiu borysowskim. Opracował metodę rozdzielania emulsji wodno-olejowych, metodę destylacji zachowawczej ropy naftowej i nową technologię wytwarzania gazoliny.

W II Rzeczypospolitej jego pasją stała się odbudowa zniszczonego podczas wojny i rozbudowa przemysłu chemicznego. Przyczynił się do uruchomienia zdewastowanych fabryk w Chorzowie i Jaworznie, a w 1922 roku został dyrektorem naczelnym chorzowskiej Państwowej Fabryki Związków Chemicznych.

Po zamachu majowym i po spacyfikowaniu przez zwycięskiego Józefa Piłsudskiego nastrojów w kraju rozpisane zostały wybory prezydenckie. Zgromadzenie Narodowe wybrało Piłsudskiego, ale Marszałek nieoczekiwanie zrezygnował z prezydentury i jako swojego kandydata wskazał Mościckiego.

Powszechnie ceniony, szanowany, zamożny, dobiegał Mościcki sześćdziesiątki, gdy jego uporządkowane życie zburzył, o północy 31 maja 1926 roku, telefon premiera Kazimierza Bartla. W imieniu Piłsudskiego Bartel proponował mu kandydowanie na prezydenta.

Po nieprzespanej nocy Mościcki zgodził się i jeszcze tego dnia, 1 czerwca 1926 roku, został wybrany przez Zgromadzenie Narodowe na prezydenta RP.

Zaraz po zaprzysiężeniu Rada Ministrów na żądanie Piłsudskiego przyjęła uchwałę radykalnie wzmacniającą uprawnienia prezydenta.

Formalne poszerzenie zakresu władzy głowy państwa wcale nie oznaczało więcej realnej władzy dla Mościckiego. Politykę w jego imieniu mieli prowadzić 2 zaufani ludzie Marszałka: Stanisław Car, mianowany na szefa kancelarii cywilnej prezydenta, i jego zastępca Kazimierz Świtalski.

Co zatem robić, naturalnie prócz celebrowania rautów i przyjmowania od obcych dyplomatów listów uwierzytelniających? Ignacy Mościcki w zeszłym roku zainicjował budowę wielkich, najnowocześniejszych w Europie zakładów syntezy azotowej w Tarnowie. I stworzył nową prezydencką tradycję – wielkie, ogólnopolskie dożynki w letniej rezydencji prezydentów RP w Spale.

Dożynki miały być takie, jakich świat jeszcze nie widział. I są. Na potrzeby dożynkowych uroczystości wzniesiono pośrodku spalskich lasów drewniany stadion mieszczący 30 tys. widzów. Niemal każdy powiat ma niepisany obowiązek przysłania delegacji chłopów w ludowych strojach.

O 8.00 dożynkowy stadion zaczyna się zapełniać, ale z lasów ciągle wychodzą tysiące chłopów. Nad tłumami powiewają flagi, kołyszą się transparenty z państwowotwórczymi napisami. Porządku pilnuje 500 strażaków w złotych paradnych hełmach.

Na honorowej trybunie pojawiają się goście prezydenta: marszałkowa Aleksandra Piłsudska, premier prof. Bartel, ministrowie, akredytowani w Warszawie dyplomaci, generalicja, z gen. Kazimierzem Sosnkowskim i gen. Stachiewiczem. Marszałka Piłsudskiego nie ma. Od tygodnia bawi na długim urlopie w Rumunii.

O 8.15 nadjeżdżają limuzyny. To prezydent Mościcki z żoną, ze świtą i w otoczeniu adiutantów. Grają fanfary. Ledwo Mościcki zajmuje miejsce w swoim fotelu, osobisty kapelan prezydenta ks. Bojanek przystępuje do celebrowania mszy. Ołtarz ustawiono na tle loży prezydenckiej.

Po mszy Mościcki ze świtą natychmiast jedzie z powrotem do prezydenckiego pałacu. Na ganku oczekuje na pochód dożynkowy. Chłopskie delegacje formują go na trakcie inowłodzkim przez prawie godzinę. Wreszcie są! Na czele maszeruje orkiestra strażacka z Tomaszowa, za nią kroczy starosta dożynek Jędrzej Cierniak. Potem konie ciągną symbole pracy rolnika: pług i bronę. Za nimi postępują 4 siewcy udający, że rzucają ziarno w glebę. Po tej pantomimie jedzie wielki chłopski wóz ze snopami wszystkich gatunków zbóż uprawianych w Polsce. Za wozem postępują dziewczęta z sierpami, żeńcy z kosami i wreszcie krąg włościan dźwiga wielki, oficjalny, ogólnopolski wieniec dożynkowy. Za nim, pod stosownymi szyldami, postępują delegacje organizacji rolniczych. Na końcu maszerują reprezentacje chłopstwa wszystkich ziem Rzeczypospolitej. Idą Mazurzy, krakowiacy, górale, Wołynianie. Od barwnych strojów łowiczan odbijają szare, jakby ziemią przybrudzone świtki Poleszuków.

Poznaniacy maszerują, grając na ustnych harmonijkach. Adiutanci meldują prezydentowi, że największa harmonijka ma 0,5 m długości, najmniejsza zaś – ledwie 2 cm. Prezydent kiwa głową z aprobatą. Adiutanci przekazują poznaniakom, że pan prezydent pochwalił małą harmonijkę.

W południe zaczyna się uroczysty obiad dla przedstawicieli władz i osobistych gości prezydenta. Na stadionie 30 tys. zgłodniałych chłopów czeka na jego koniec.

Po obiedzie goście honorowi prezydenta wychodzą na ganek, skąd obserwują inscenizację barwnego wesela krakowskiego. Inscenizacja kończy się przejazdem występujących na wozach. Gnają całym pędem, o mały włos nie łamią dyszli.

O 14.00 nadchodzą chmury, zaczyna siąpić. Chłopi na stadionie martwią się – czy pan prezydent zechce przybyć do nich w deszcz? Ale prezydent zjawia się. Pada coraz mocniej. Gdy dożynkowy starosta Cierniak zaczyna przemowę, jego słowa giną w łoskocie niebywale gwałtownej ulewy: „Najdostojniejszy nasz Gazdo i Wy, Nadobno i Kochana Gaździno!”. Przemowę kończy słowami: „Widzicie między kłoseckami i drobne serduszka, żebyście wiedzieli, że was kochają wszystkie polskie serca, boście strasznie dobrzy i dla ludzkiego biedowania niezmiernie miłosierni”. Ulewa uniemożliwia należyte odśpiewanie przyśpiewek. Przed rokiem śpiewano tu pani prezydentowej: „Świetna brunetka olśniewająca/ jakby różyczka rozkwitająca/ Niby słoneczko złote jaśnieje/ Pani Prezydentowa do nas się śmieje”.

Ach, ta okropna ulewa…

Zmoknięte delegacje składają dary i z trudem chrypią parę przyśpiewek o „Kochanym gaździe, kochanym prezydencie”. Krakowiacy ofiarowują Mościckiemu białą sukmanę i czapkę. Prezydent wkłada je. Chłopi wiwatują.

O 19.00 pod namiotami na dziedzińcu pałacyku rozpoczyna się obiad dla kierownictw chłopskich delegacji. Biesiaduje 500 wybrańców, w większości lokalnych urzędników, 29 tys. solidnie już głodnych chłopskich gości dożynek przygląda się temu, stojąc w strugach deszczu.

Góralska kapela rżnie i tańczy zbójnickiego.

Poznaniacy ofiarowują prezydentowi, pochwaloną przez niego, 2-centymetrową harmonijkę ustną.

Potem prezydent wygłasza mętne przemówienie, w którym ostrzega chłopów przez fantastami psującymi ich państwowotwórczą pracę. Na koniec przeprasza za ewentualne braki w organizacji dożynek i zapowiada, że przyszłoroczne święto będzie daleko bardziej imponujące.

Po kolacji starosta dożynek ogłasza, że z powodu ulewy całonocna uczta i zabawa dla wszystkich uczestników zostają odwołane. Można już wracać do domu. Na czczo.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

21 sierpnia 1968 to dzień interwencji państw Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Niechlubne karty historii naszego narodu, ale wymazać się ich nie da. Za sprawą W. Kalickiego przypomnijmy sobie tamte wydarzenia:

Wczoraj, 20 minut przed północą, gen. Florian Siwicki otrzymał ze sztabu sowieckiego marszałka Iwana Jakubowskiego zgodę na wydanie rozkazu polskiej 2. Armii do przekroczenia granicy z Czechosłowacją.

10 minut później ze strażnicy Wojsk Ochrony Pogranicza w Lubawce wyszło 9 polskich komandosów z Samodzielnego Batalionu Szturmowego. Na głowach mieli czerwone berety, w ręku karabinki szturmowe ze składanymi kolbami.

Tuż po północy komandosi, jako pierwsi polscy żołnierze, przekraczają granicę. Skradają się w ciemnościach w kierunku czeskiej strażnicy. Teren znają dobrze – 2 dni wcześniej dowodzący grupą szturmową por. Wróbel przeprowadził misję rozpoznawczą. Przebrany w mundur szeregowego, udawał brata dowódcy strażnicy WOP w Lubawce. Obaj poszli do czeskich kolegów pograniczników na piwo, pogadać o służbie. Szef polskiej strażnicy powiedział im, że brat dostał urlop w swojej jednostce i wpadł na parę dni. Czesi niczego nie podejrzewali, byli bardzo serdeczni – poczęstowali, oprowadzili po swojej placówce.

Polscy komandosi wbiegają do głównego pomieszczenia czeskiej strażnicy. Nikogo w niej nie ma, światło jest zgaszone. Przez chwilę myślą, że to zasadzka, ale nikt nie strzela. W sąsiednim pomieszczeniu słyszą jakiś głos. Por. Wróbel puka. Otwiera czeski pogranicznik. Polacy wpadają do pokoju, biorą czeskich kolegów pod lufy. Zszokowani Czesi odkładają broń. Plut. Chojnacki wywala drzwi do łazienki i aresztuje w kąpieli dowódcę strażnicy.

Napastnicy nadają przez radio sygnał, że granica jest otwarta. Skoty i czołgi z białymi pasami wymalowanymi na burtach wapnem rozrobionym z wodą, z numerami taktycznymi zasłoniętymi pokrowcami z brezentu, przetaczają się z chrzęstem obok czeskiej strażnicy. Długa kolumna wozów bojowych zmierza w kierunku Hradec Kralove.

Polska armia, wespół z oddziałami bułgarskimi, węgierskimi i NRD (choć jednostki wschodnioniemieckie nie przekraczają granicy), wspiera sowiecką interwencję, mającą spacyfikować odwilż w Czechosłowacji.

W Pradze destalinizacja zaczęła się późno, właściwie dopiero na początku tego roku. Wybrane w styczniu nowe kierownictwo partii, z Aleksandrem Dubczekiem na czele, zapoczątkowało reformy gospodarcze i polityczną liberalizację. Wkrótce gorączka odnowy ogarnęła znaczną część społeczeństwa. Praska Wiosna, ze słynnym manifestem 2000 słów, ze zniesieniem cenzury, z tworzącymi się nowymi partiami politycznymi, dla Kremla oznaczała utratę kontroli nad CSRS. Plany interwencji wojskowej sowieccy sztabowcy przygotowywali już od marca. Prącym do interwencji kremlowskim jastrzębiom basowali Władysław Gomułka i Walter Ulbricht. Kreml ostatecznie zdecydował się na inwazję dzisiejszej nocy, by uprzedzić rozpoczęcie obrad XIV Nadzwyczajnego Zjazdu KPCz. Zjazd najpewniej uprawomocniłby demokratyzację partii i politycznie utrudnił zbrojną interwencję.

Moskwa potrzebowała tylko pretekstu, który na arenie międzynarodowej usprawiedliwiłby inwazję. Dostała go przed 3 tygodniami, w trakcie spotkania kierownictw 6 partii komunistycznych w Bratysławie. Podczas redagowania wspólnego oświadczenia, po długich sporach, Rosjanie przeforsowali zdanie: „Poparcie, ochrona i umocnienie zdobyczy, które narody osiągnęły dzięki swym bohaterskim wysiłkom, ofiarnej pracy ludu każdego kraju, stanowią wspólny internacjonalistyczny obowiązek wszystkich krajów socjalistycznych”. Dla gospodarzy była to tylko mętna, rytualna nowomowa. Dla Kremla – jak się miało okazać – formalna, choć wstępna, zgoda kierownictwa czeskiego na interwencję wojskową.

Jeszcze ważniejszy pretekst sowieccy goście dostali w ubikacji Starego Ratusza w Bratysławie. Vasil Bilak potajemnie, nad pisuarem, przekazał Piotrowi Szelestowi list stalinowskiej grupy we władzach KPCz do kierownictwa sowieckiego z prośbą o „internacjonalistyczną pomoc”.

Od początku sierpnia Kreml, chcąc uśpić czujność Czechów i Słowaków, przyhamował napaści i kampanię propagandową. Przed 3 dniami nadeszła do Moskwy odpowiedź amerykańskiego prezydenta Lyndona Johnsona na list Leonida Breżniewa z zapytaniem, czy Waszyngton nadal w pełni uznaje ustalenia jałtańskie i poczdamskie. Johnson potwierdził, że odnośnie do Czechosłowacji i Rumunii uznaje Jałtę bez zastrzeżeń. Armia Radziecka mogła ruszać na Pragę.

Z inspiracji Kremla promoskiewska grupa w Prezydium KC KPCz zamierzała przeforsować wieczorem 20 sierpnia, tuż przed inwazją, odezwę władz czeskiej partii wzywającą ZSRR do udzielenia pomocy wojskowej. Ale stalinowscy spiskowcy działali bez głowy. Zapomnieli, że między czasem moskiewskim, wedle którego działali najeźdźcy, a czasem praskim są 2 godziny różnicy, i na dodatek dali się wciągnąć w dyskusję na temat materiałów na zjazd KPCz. Gdy rosyjscy komandosi o 23.00 znienacka opanowali praskie lotnisko w Rużynie, na którym zaraz zaczęły lądować ciężkie samoloty transportowe AN-12 z sowiecką piechotą, lekkimi czołgami i transporterami, spiskowcy ciągle jeszcze nie zdołali dojść do głosu. 20 minut przed północą prezydium KC KPCz dowiedziało się o wylądowaniu sowieckich spadochroniarzy. W tej sytuacji staliniści nie mieli szans – prezydium KC wydało odezwę potępiającą interwencję. Społeczeństwo, armię i organy bezpieczeństwa wezwano w odezwie do niestawiania czynnego oporu.

O północy w eterze rozlega się melodia Po ten kwiat czerwony. Rozpoczyna się operacja „Dunaj” – polskie dywizje pancerne 10. i 11. przekraczają granicę Czechosłowacji. Do interwencji skierowano w sumie 26 tys. polskich żołnierzy. Sowieckie siły inwazyjne liczą łącznie niemal 600 tys. Polacy zajmować mają część Czech północno-zachodnich. Po drodze – rozbrajać czeskie oddziały.

W ślad za czołgami do akcji wkraczają wopiści. Opanowują i rozbrajają 14 czeskich strażnic granicznych. Dowódca strażnicy w Mezimesti oświadcza Polakom, że postępują jak Niemcy w 1939 roku, ale składa broń. Nie obywa się jednak bez tragedii. Tuż za granicą, niedaleko Mezimesti, na wąskim mostku nad wąwozem, czeski policjant przebiega przed czołgiem z 42. Pułku. Kierowca nagle przyhamowuje, czołg rozbija barierkę i spada z mostu. Dowódca kpr. Kucharczyk ginie zmiażdżony, reszta załogi jest ranna.

Polscy komandosi opanowują lokalne nadajniki radiowe i unieruchamiają je.

O 2.00 Radio Praga nadaje odezwę KC KPCz wzywającą do niestawiania oporu. Nasłuch WP nagrywa ten komunikat o 2.15. W tej sytuacji o 2.30 w nocy gen. Siwicki zakazuje rozbrajania wojsk czechosłowackich.

Czesi są zaskoczeni inwazją. Nieliczni cywile nie rozumieją, co się dzieje, przyjaźnie machają do wozów bojowych przetaczających się nocą przez miasteczka.

W Pradze o 4.00 nad ranem sowieccy spadochroniarze 11. Dywizji Leningradzkiej docierają do budynku KC. KGB już wcześniej odkrył tajne wyjście z gmachu KC i kierownictwo czeskiej partii jest osaczone. Promoskiewscy funkcjonariusze bezpieki aresztują Dubczeka i innych członków władz KPCz.

O 5.40 na fali 220 m odzywa się nieznana dotąd radiostacja Wełtawa i ogłasza komunikat TASS w języku czeskim i słowackim o zwróceniu się władz czechosłowackich do 5 państw Układu Warszawskiego o udzielenie pomocy wojskowej. To operacja KGB. Rzekoma Wełtawa nadaje z terytorium NRD.

O 6.00 polskie czołgi są już ponad 60 km w głębi CSRS. Tempo marszu spada. Zaalarmowana komunikatami radiowymi ludność wychodzi na drogi i blokuje je. Cywilne ciężarówki i traktory wjeżdżają w środek kolumn wojska i spowalniają marsz. W górach Czesi ścinają drzewa i staczają głazy na wąskie drogi. Obok szos układają stosy opon i podpalają je. Blokuje to ruch cystern z paliwem. Najdotkliwsze jest jednak nieustanne przekręcanie drogowskazów, zrywanie tablic z nazwami miejscowości. Teraz mści się obsesja tajności – polscy dowódcy niższego szczebla nie otrzymali przed operacją map z naniesionymi marszrutami, lecz jedynie karteczki z nazwami miejscowości na trasie przemarszu.

W Nowym Jorku na wniosek m.in. USA, Wielkiej Brytanii, Francji zaczyna się nadzwyczajne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa. Delegat ZSRR wyjaśnia, że nie ma podstaw do debaty o sprawie Czechosłowacji, bo wojska radzieckie interweniowały na prośbę władz. Delegat USA nazywa to oczywistym kłamstwem. Prezydent Johnson składa oświadczenie, że inwazja na bezbronny kraj jest otwartym pogwałceniem karty Narodów Zjednoczonych.

Wieczorem Czechosłowacja jest zajęta przez wojska interwentów. Armia CSRS nie podejmuje obrony. Coraz mocniejszy jest za to spontaniczny ruch oporu ludności cywilnej. Nie poddaje się też czeska partia komunistyczna. Do Pragi zjeżdżają setki delegatów na nadzwyczajny, konspiracyjny XIV Zjazd KPCz.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

20 sierpnia 1940 roku dokonano zamachu na życie Lwa Trockiego, rewolucjonistę rosyjskiego. Wydarzenia wyglądały dramatycznie. W. Kalicki tak to wspomina:

Późnym rankiem, zaraz po śniadaniu, Lew Dawidowicz Trocki wychodzi z domu do ogrodu. Jak co dzień karmi swoje króliki. W otoczonym wysokim murem ogrodzie stoi kilku uzbrojonych po zęby ochroniarzy. Po drugiej stronie muru, na ulicy, willi strzeże 10 umundurowanych meksykańskich policjantów. Nieprzypadkowo sympatycy Trockiego nazywają jego willę przy Avenida Viena w Coyoacan, rezydencjonalnej dzielnicy stolicy Meksyku, małą twierdzą.

Jeden z przywódców rewolucji bolszewickiej, twórca Armii Czerwonej i pomysłodawca systemu sowieckich obozów koncentracyjnych, przegrał walkę o władzę ze Stalinem i w 1929 roku wyjechał z ZSRR na emigrację. Ani w Turcji, ani w Norwegii i we Francji nie udało mu się osiąść na stałe. Znany malarz meksykański Diego Rivera załatwił z zaprzyjaźnionym z nim prezydentem Meksyku Lazaro Cardenasem zgodę na przyjęcie Trockiego. Przez 2 lata Rivera i jego żona Frida Kahlo gościli w swym domu rodzinę Trockiego. Gościna skończyła się skandalem – Trocki zaczął romans z Kahlo. Na początku 1939 roku kupił niedaleko domu Rivery, także w dzielnicy Coyoacan, własny dom.

Wygnaniec nie miał złudzeń, że Stalin o nim zapomni. Willi strzegli uzbrojeni trockiści i meksykańscy policjanci.

Stalin nie zapomniał. Przed 3 miesiącami, świtem 23 maja, grupa kilkudziesięciu stalinowskich opryszków, chłopów i górników dowodzonych przez znanego malarza Davida Alfaro Siqueirosa, zaatakowała dom Trockiego. Napastnicy ostrzelali z pistoletów maszynowych willę i wrzucili do niej butelki z benzyną. Napad okazał się zupełną fuszerką: Trocki schował się pod tapczanem i nie został nawet draśnięty, zaś jego żona odniosła lekkie oparzenia. Po tym ataku ochrona willi została przez meksykańską policję wzmocniona. W oknach założono kraty, opancerzono drzwi, a w rogach ogrodu wybudowano niewielkie wieżyczki strażnicze.

Trocki kończy karmić króliki i sypie ziarno stadku kur. Ta hodowla to jedna z nielicznych jego rozrywek w małej twierdzy przy Avenida Viena. Inną są kaktusy. Gospodarz czasem wyjeżdża z ochroną w góry, w poszukiwaniu rzadkich okazów.

Choć to ranek, jest już bardzo ciepło. Zapowiada się kolejny upalny dzień.

Gospodarz wraca do willi, do swojego gabinetu. Siada do pracy przy ustawionym na środku pokoju, dużym, prostym, zawalonym papierami i bibelotami stole. Pracę przerywa mu wkrótce wizyta niezapowiedzianego gościa. Adwokat Rigalt, jeden z nielicznych ludzi, których Trocki darzy pełnym zaufaniem, pełni funkcję łącznika ze światem zewnętrznym. Dziś przybywa z niepokojącymi nowinami: meksykańscy zwolennicy Stalina, niewątpliwie na polecenie Moskwy, rozpoczęli w prasie zmasowaną kampanię oczerniającą Trockiego. Gość kładzie na stole plik gazet z artykułami dowodzącymi, że zamach bandy Siqueirosa w istocie rzeczy był prowokacją zorganizowaną przez samego Trockiego, by oczernić jego przeciwników politycznych, uczciwych komunistów-stalinowców.

Rozmowa nie trwa długo. Wzburzony Trocki z pasją zabiera się do pisania polemiki do meksykańskich gazet.

O 17.00 nierzucający się w oczy samochód osobowy parkuje przecznicę dalej od Avenida Viena. Wysiada z niego młody, przystojny mężczyzna. Mimo upału niesie przerzucony przez lewą rękę płaszcz. W samochodzie pozostają kobieta i mężczyzna w średnim wieku: Caridad Mercader, matka mężczyzny z płaszczem, Leonid Eitingon, jeden z najlepszych ekspertów NKWD od mokrej roboty poza granicami Związku Radzieckiego.

Urodziwa Caridad pochodzi z bardzo bogatej hiszpańskiej arystokracji. Jednym z jej przodków był hiszpański gubernator Kuby, zaś jej dziadek był ambasadorem króla Hiszpanii na dworze cara. Caridad jako żona hiszpańskiego magnata kolejowego opływała w luksusy, ale dostatnie salonowe życie znudziło ją. Z 4 dzieci uciekła od męża do Paryża. Na życie zarabiała tam robótkami na drutach. Po wybuchu wojny domowej w Hiszpanii wróciła do Barcelony i wstąpiła w szeregi anarchistów. Jej najstarszy syn zginął na froncie. Średni syn Ramon, po przeszkoleniu dywersyjnym, walczył na tyłach wojsk frankistowskich w grupie partyzanckiej. Ona sama podczas nalotu została ranna.

W Hiszpanii Caridad Mercader i jej syn poznali rezydenta NKWD płk. Leonida Eitingona, który występował tam jako gen. Kotow, doradca brygad międzynarodowych. Choć wytyczne zagranicznej służby NKWD zabraniały oficerom wywiadu romansowania ze swoimi agentami, słynący z erotycznych podbojów Eitingon szybko zaciągnął ją do łóżka. W 1938 roku Caridad i jej syn wyjechali do Paryża i tam formalnie zostali zwerbowani przez Eitingona, który skierował Ramona do infiltrowania środowiska trockistów. Romansowy enkawudzista zabójca Eitingon miał specyficzne poczucie humoru – Ramonowi nadał pseudonim „Matka”. Młody Mercader za pieniądze NKWD udawał bogatego przemysłowca, dla kaprysu wspierającego finansowo trockistów. W Paryżu Ramon poznał sympatyczkę ruchu trockistowskiego Sylvię Ageloff i błyskawicznie ją uwiódł. Nie było to trudne – bardzo przystojny, niezwykle inteligentny, władający kilkoma językami, wysportowany Mercader był w Paryżu obiektem westchnień wielu młodych lewicujących dam. O jego inteligencji świadczyło choćby uporczywe odmawianie Eitingonowi przedstawienia mu Sylvii – Ramon nie zapominał, że urokowi sowieckiego wywiadowcy nie oparła się jego matka.

W październiku 1939 roku, po upadku republiki hiszpańskiej, na polecenie NKWD Ramon Mercader przeniósł się do Nowego Jorku i jako Kanadyjczyk Frank Jackson założył na Brooklynie firmę eksportowo-importową. W ślad za nim przyjechała, nieświadoma prawdziwej roli Ramona, jego narzeczona Sylvia Ageloff. Później przeniósł się on do Meksyku i rozpoczął pracę w filii swej fikcyjnej firmy. Sylvia także pojechała do Meksyku. Została sekretarką Trockiego. Mercader często przyjeżdżał pod dom Trockiego i zabierał ją po pracy. Oswajał w ten sposób ochronę ze sobą.

Po spartaczonym napadzie bandy Siqueirosa Stalin osobiście dał zgodę na dokonanie zabójstwa przez jednego samotnego zamachowca. 5 dni po strzelaninie przy Avenida Viena Ramon Mercader pierwszy raz przekroczył próg małej twierdzy Trockiego. Starał się zrobić jak najlepsze wrażenie – 30-letniemu Estebanowi, synkowi Zinaidy, najstarszej córki Trockiego z jego pierwszego małżeństwa, podarował model samolotu. W ciągu 3 miesięcy od pierwszej wizyty Mercader odwiedził dom Trockiego jeszcze 11 razy. Ostatnio ochrona uznała go za zaufanego gościa i przestała rewidować przy wejściu.

Eitingon zrobił wszystko, by zamach się udał. Ściągnął do Meksyku matkę Ramona. Caridad najpierw przekonywała syna, by podjął się zabójstwa, teraz zaś towarzyszy mu w samochodzie, pilnując, by w ostatniej chwili nie zawiódł. Ramon ma w kieszeni rewolwer, nóż oraz list podyktowany przez Eitingona i opatrzony dzisiejszą datą. Tłumaczy w nim, że postanowił zabić Trockiego, gdyż ten rzekomo wielki rewolucjonista nie wiadomo za czyje pieniądze kupił dom w Coyoacan i dostatnio go wyposażył. Mało tego, Trocki namawiał go do misji terrorystycznej w Związku Radzieckim, a na dobitkę sprzeciwił się jego planom poślubienia Sylvii. Ten pokrętny elaborat ma na celu przekonanie śledczych, że zabójca działał samotnie, z powodów osobistych i że nic nie łączy go z sowieckimi tajnymi służbami. Ale to tylko ubezpieczenie na wypadek porażki – plan przewiduje, że Ramon zabije Trockiego po cichu, nie używając rewolweru, zdoła wyjść z willi, zanim ochrona podejmie pościg, i ucieknie samochodem z Eitingonem i Caridad.

Trocki wita Franka Jacksona, czyli Ramona Mercadera, w ogrodzie i prowadzi do gabinetu. Mercader wyjaśnia, że napisał artykuł krytykujący amerykańskich trockistów Schachtmana i Burnhama za ideologiczne odstępstwo, i prosi o naniesienie poprawek. Trocki siada do stołu, zachęca gościa, by usiadł po drugiej stronie blatu, i zaczyna czytać tekst. Mercader staje za plecami gospodarza, po jego lewej ręce. Wie, że przycisk alarmowy zamocowany jest z lewej strony blatu. Spod przewieszonego przez ramię płaszcza wyjmuje alpinistyczny czekan, którego używa podczas wypraw w góry. Trzonek wcześniej skrócił, by czekan można było łatwiej ukryć. Trocki kątem oka dostrzega za sobą gwałtowny ruch i szybko obraca się. Dzięki temu potężne uderzenie czekana trafia nie w czubek głowy, lecz nieco z boku. Trocki, straszliwie krzycząc, zasłania się przed kolejnymi ciosami. Mercader uderza go czekanem w twarz, ramię, bark, ale ciosy są słabe. Wreszcie Trocki wpija się zębami w jego rękę. Wpadają strażnicy, wyrywają napastnikowi czekan, obalają go na podłogę. Teraz oni biją i kopią Mercadera. Zakrwawiony Trocki woła: „Nie zabijać go! Musi powiedzieć, kto go przysłał”.

Ze szkoły wraca do domu mały Esteban. W jadalni dostrzega kilkunastu członków ochrony Trockiego, jego współpracowników i żonę Natalię Siedową. Chłopiec przekrada się do gabinetu: dziadek leży na dywanie, z głowy płynie mu krew.

Rana w czaszce zadana czekanem przez Mercadera ma 7 cm głębokości, ale Trocki, o dziwo, nie traci przytomności. Przychodzi dr Dutrem, lekarz, emigrant z Katalonii, przyjaciel Trockiego. Stwierdza z ulgą, że rana nie jest zbyt poważna. Później przyjeżdża ambulans meksykańskiego Zielonego Krzyża i zabiera rannego do szpitala Ruben Remero.

W nocy ranny śpi spokojnie, nad ranem następnego dnia czuje się całkiem dobrze. Prosi o dostarczenie danych statystycznych o francuskiej gospodarce. Po południu jego stan gwałtownie pogarsza się. Trocki umiera o 19.25.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Odpowiednia propaganda to szczególny oręż wszelkiej maści dyktatorów. Klasyczny przykład dyktatorskiej propagandy wspominamy dziś. Do wydarzenia doszło 19 sierpnia 1981, a W. Kalicki tak to wspomina:

Na liczącym niemal 80 m pokładzie startowym amerykańskiego lotniskowca atomowego USS „Nimitz” od świtu krzątają się dziesiątki żołnierzy obsługi lotniczej. Na mundurach mają kamizelki w jaskrawych kolorach, na głowach – wielkie hełmy i słuchawki chroniące uszy przed hałasem samolotowych silników.

Samoloty rozpędzane są na pokładzie przez parowe katapulty. Straszliwie ryczą silniki. Jeden po drugim myśliwce F-14A Tomcat odrywają się od pokładu i od razu ostro nabierają wysokości. Oba samoloty należą do dywizjonu VF-41 Black Aces stacjonującego na USS „Nimitz”. Samolot prowadzący z kodem taktycznym Fast Eagle 102 pilotują mjr Henry Martin Kleemann, przez kolegów nazywany „Hank”, i por. David J. Venlet. Skrzydłowy Fast Eagle 107 pilotowany jest przez por. Lawrence M. Muczynskiego „Music” i ppor. Jamesa Phillipa Andersona „Amosa”.

To nie będzie spokojna misja.

Płk Muammar Kaddafi, który w 1969 roku dokonał przewrotu wojskowego i przechwycił władzę w Libii, od początku zaprezentował się jako twardy przeciwnik Zachodu. Zlikwidował amerykańskie i brytyjskie bazy wojenne, znacjonalizował przemysł naftowy, wziął pod swoje skrzydła liczne ruchy narodowowyzwoleńcze i grupy terrorystyczne. W 1973 roku Kaddafi, niezgodnie z prawem międzynarodowym, ogłosił rozszerzenie strefy libijskich wód terytorialnych z 12 mil morskich do 300 mil. Libijski dyktator zaczął sobie rościć prawa do wód zatoki Wielka Syrta u wybrzeży Libii, rozciągającej się na 465 km ze wschodu na zachód i na 115 km z południa na północ. Na wodach Wielkiej Syrty od lat przeprowadzała wielkie manewry amerykańska VI Flota, operująca na Morzu Śródziemnym. Uzurpacja płk. Kaddafiego początkowo niczego nie zmieniła – Amerykanie nadal urządzali manewry na wodach zatoki. Dopiero po uwięzieniu amerykańskich zakładników w budynku ambasady w Teheranie prezydent Jimmy Carter zabronił VI Flocie prowadzenia ćwiczeń na wodach Wielkiej Syrty. Prezydent nie chciał drażnić Kaddafiego, który wspierał rewolucję islamską w Iranie.

Ale gdy prezydentem Stanów Zjednoczonych został Ronald Reagan, a zakładnicy w Teheranie zostali zwolnieni i wrócili do domu, marynarka wojenna poprosiła Waszyngton o zgodę na wznowienie manewrów na wodach Syrty. Przed 5 dniami zapadła decyzja przeprowadzenia ćwiczeń. Dowódca VI Floty adm. Bowden otrzymał instrukcję, że jego piloci w żadnym wypadku nie mogą niesprowokowani otworzyć ognia do samolotów libijskich.

Przedwczoraj potężna armada składająca się z 14 krążowników i niszczycieli oraz 2 lotniskowców, USS „Nimitz” i USS „Forrestal”, niosących w sumie 150 samolotów, wpłynęła na wody Wielkiej Syrty. W ciągu 2 dni ćwiczeń libijskie samoloty ponad 70 razy usiłowały przedostać się bezpośrednio nad lotniskowce i swoimi manewrami zakłócić amerykańskie ćwiczenia. Za każdym razem intruzi przechwytywani byli przez patrolujące myśliwce F-14A Tomcat, które nie używając ostrej amunicji, spychały Libijczyków w przestrzeń powietrzną nad Afryką.

Mija 7.00. Radar na lotniskowcu namierza 2 libijskie samoloty szturmowe produkcji radzieckiej Su-22M-2, które wystartowały z lotniska w byłej amerykańskiej bazie lotniczej Wheelus koło Trypolisu. Krótko po tym oba Su-22 pojawiają się na ekranie radaru samolotu rozpoznawczego Hawkeye, krążącego nad lotniskowcami na wysokości 21 km.

Libijskie szturmowce szybko zbliżają się do amerykańskich okrętów.

Kontrola przechwytywania lotniczego na pokładzie „Nimitza” poleca tomcatom ruszyć naprzeciw libijskim intruzom. Dwa tomcaty i dwa Su-22 lecą teraz wprost na siebie. Dzieli je 20 mil.

Tomcaty rozluźniają szyk, lecą w odległości 1600 m jeden od drugiego. Piloci są spokojni. Czeka ich jeszcze jedna procedura przechwycenia intruzów i zmuszenia gwałtownymi manewrami w powietrzu do powrotu na libijskie lotnisko.

Niespełna minutę później Kleeman melduje:

 – Mówi 102. Intruzi mają nas na swoim nosie, teraz 8 mil.

10 sekund później nadaje:

 – Mówi 102. Jesteśmy na wysokości 20 tys. stóp, 6 mil.

W eterze aż gęsto od meldunków, rozkazów, wskazówek pilotów obu tomcatów, pilotów innych maszyn znajdujących się w powietrzu, kontroli przechwytywania na USS „Nimitz”.

Amerykańscy piloci widzą już nadlatujących Libijczyków. Za kilka sekund miną się. Nagle jeden z Su-22 z minimalnej odległości 300 m odpala w ich stronę rakietę R-13 powietrze-powietrze. Dziwny to atak, bo radzieckiej konstrukcji R-13 jest naprowadzana na ciepło samolotowego silnika, więc raczej nie ma szans, by namierzyć i trafić cel nadlatujący z przodu.

Zwinne tomcaty gwałtownym manewrem uchylają się przed rakietą. Libijskie Su-22 przelatują tuż pod nimi.

 – Dwa Fittery strzelają w mojego dowódcę – nadaje „Music” Muczynski. W lotniczym kodzie NATO Fitter oznacza radzieckiego Su-22.

Zszokowany Kleeman coś bełkocze.

 – Tu 102, wystrzelono do nas – kończy.

W eterze rozpętuje się piekło. Kontrolerzy z „Nimitza” dopytują się, co się stało, piloci jakichś samolotów tłumaczą im, co usłyszeli od załóg zaatakowanych tomcatów.

Libijczycy zawracają w stronę Afryki i uciekają z maksymalną prędkością. Ale tomcaty są nie tylko zwrotniejsze od radzieckich szturmowców, ale i dużo szybsze. Amerykanie błyskawicznie siadają na ogonach napastników.

Przepisy amerykańskiego lotnictwa wojskowego dają każdemu pilotowi biorącemu udział w akcji bojowej, także w czasie pokoju, wolną rękę w sytuacji, gdy zostanie ostrzelany. Kleeman nie zastanawia się długo. Namierza skrzydłowego Su-22 i wystrzeliwuje rakietę Sidewinder. Trafia ona w tylną część kadłuba Su-22. Libijski samolot płonie jak pochodnia, ale pilot szczęśliwie katapultuje się. Po chwili w powietrzu rozwija się biała czasza spadochronu.

Ktoś pyta przez radio Kleemana:

 – Czy zestrzeliłeś jednego z nich?

 – To był czysty cel – odpowiada na luzie Kleeman.

 – Chcesz, żebym zestrzelił mojego gościa? – pyta „Music” Muczynski.

 – Potwierdzam, strzelaj, zestrzel go! – nawołuje Kleeman.

Samolot Muczynskiego jest już bardzo blisko Libijczyka. Tak blisko, że gdy jego sidewinder trafia ściganego Su-22, Muczynski musi wyrwać w górę, by nie zostać trafionym odłamkami libijskiego samolotu.

 – Fox 2 zabity przez Music. Fox 2 zabity – nadaje tryumfalnie.

 – Dorwałeś go? – pyta Kleeman.

 – Tak jest, zabiłem go – wyjaśnia „Music” Muczynski. I zaraz dodaje: – Fox 2 zabity, jego spadochron się nie otwiera, spada swobodnie.

Pół minuty później zupełnie zdezorientowane dowództwo USS „Nimitz” nadaje poniewczasie:

 „102, 107, macie pozwolenie na bronienie się, przekazuję z okrętu”.

Oba tomcaty podchodzą do lądowania na „Nimitzu”.

Godzinę później libijskie helikoptery ratunkowe nadlatują nad akwen, nad którym doszło do walki. Amerykańskie samoloty patrolowe krążą nieopodal, rejestrując przebieg akcji ratunkowej.

Wykorzystując zaabsorbowanie Amerykanów helikopterami, od strony Libii nadlatują z wielką prędkością 2 libijskie myśliwce Mig-25. Usiłują przeprowadzić symulowany atak na „Nimitza”, ale para patrolujących tomcatów przechwytuje je i agresywnymi manewrami zmusza do powrotu na południe. Gdy tomcaty przestają się nimi interesować, Libijczycy zawracają i próbują postraszyć lotniskowiec. Znów interweniują tomcaty, Libijczycy zawracają, a potem próbują nadlecieć nad „Nimitza”. Wreszcie kończą zabawę w kotka i myszkę, włączają dopalacze i zmykają na zachód.

Wieczorem libijska telewizja emituje wywiad z pilotem mjr. Khaledem Maeeną, który pilotował jeden z migów usiłujących przedostać się w pobliże „Nimitza”. Major oznajmia, że osobiście odpędził 6 bombowców F-14 amerykańskiej marynarki w stronę ich lotniskowca. Amerykańskie samoloty były w drodze, by zaatakować wiele libijskich miast, wyjawia Maeena. Potem major dziękuje płk. Kaddafiemu, a także ludowi Rosji, za zaopatrzenie go w samolot Mig-25, który pozwolił mu bronić ojczyzny przed samolotami amerykańskiego agresora poprzez zestrzelenie wszystkich 6, które próbowały wylądować i ukryć się na swoich lotniskowcach.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 sierpnia 1906 roku miał miejsce nieudany zamach bombowy na gubernatora Warszawy. W. Kalicki tak wspomina wydarzenia sprzed ponad wieku:

Porucznik lejbgwardii książę Gagarin wychodzi na balkon swojego warszawskiego apartamentu przy ul. Natolińskiej nr 12. Książę mieszka na pierwszym piętrze narożnej eleganckiej kamienicy na rogu Natolińskiej i Koszykowej. Na brukowanej kocimi łbami ulicy prawie nie ma przechodniów, tym chętniej więc książę Gagarin rzuca okiem na sąsiedni balkon. Siedzi tam na małym foteliku młoda, ładna blondynka w jasnej sukni. Panienka nie odwzajemnia spojrzenia oficera, wypatruje czegoś na pustej ulicy. W dole przejeżdża powóz otoczony eskortą 12 Kozaków. Panna znika i po chwili wraca. Na balustradzie książę dostrzega spore pudełko owinięte eleganckim żółtym papierem z takąż wstążeczką. Panna znów kryje się w mieszkaniu, więc książę wraca do swego salonu.

Elegancka panienka to Wanda Krahelska. Jej ojciec Aleksander jako młody chłopak poszedł z Krakowa do powstania styczniowego, do oddziału jazdy płk. Kurowskiego. Jako jeden z nielicznych przeżył starcie z Kozakami w Miechowie. Córki Aleksandra, Maria i Wanda, wychowane w poczuciu patriotycznego obowiązku, obrały w życiu odmienne drogi. Maria zaangażowała się w pracę oświatową dla ludu; Wanda trafiła do PPS.

Najpierw pełniła obowiązki „wielbłąda” – rozwoziła po kraju partyjną bibułę. Miesiąc temu jednak porzuciła pracę w tajnym kolportażu i zgłosiła się do działalności bojowej. Początkowo brała tylko udział w planowaniu i przygotowywaniu akcji. W czasie narad konsekwentnie sprzeciwiała się prowadzeniu przez Organizację Bojową akcji ekspropriacyjnych, czyli napadów na banki i kasy, celem zdobycia pieniędzy na potrzeby partii. Wedle niej to niebezpiecznie zbliżało działalność ideową do zwykłego bandytyzmu.

Pierwszą akcją bojową Wandy ma być zamach na carskiego generał-gubernatora Gieorgija Antonowicza Skałona. Dopóki premierem w Petersburgu był stosunkowo liberalny hrabia Sergiusz Witte, Skałon musiał w stosunku do rewolucjonistów i ludności cywilnej trzymać się ściśle przepisów rosyjskiego prawa. Gdy jednak na miejsce Wittego mianowany został znany z bezwzględności Piotr Stołypin, generał-gubernator mógł nad Wisłą pokazać, na co go stać. Najpierw ogłosił „stan wzmożonej ochrony”, potem „stan oblężenia”, w końcu „stan wojenny”. Dzięki temu mógł zastąpić sądownictwo cywilne sądami polowymi. To Skałon zarządził masowe wyprowadzenie carskiego wojska na ulice polskich miast, nieustanne rewizje na ulicach i w mieszkaniach, masowe aresztowania, przetrzymywanie aresztowanych bez sądu, egzekucje po parodiach procesów przed sądami polowymi.

OB PPS w końcu wydała na niego wyrok. Ale dopadnięcie generał-gubernatora nie jest proste. 2 zamachy bombowe spaliły na panewce, a Skałon wprowadził nadzwyczajne środki ostrożności; prawie nie opuszcza Belwederu.

Gdy wśród niemal 5 tys. bojowców PPS rozeszła się pocztą pantoflową wieść o przygotowaniach do trzeciego zamachu, chęć dokonania go zgłosiły setki konspiratorów. Władze bojówki PPS wybrały Krahelską. Młoda kobieta mniej zwraca uwagę szpicli ochrany.

Ciemnowłosa Wanda w blond peruce zjawiła się 1 sierpnia w narożnej kamienicy na Natolińskiej. W tym rejonie miasta mieszkają w większości Rosjanie. Wanda przedstawiła się administratorowi domu jako Antonina Iwanowna Kozłowska i dała do zrozumienia, że jest krewną znanego i wpływowego ordynata Zamoyskiego, a mieszkania szuka dla swej cioci. Zachowywała się stosownie do tak wysokich koligacji: szukała mieszkania z balkonem wychodzącym na Natolińską, na najbardziej prestiżowym, pierwszym piętrze, z wszelkimi wygodami, za to bez modnych lamp gazowych – mają przecież tak irytujące światło. I żeby jeszcze w podwórzu nie było żadnych psów, bo ich poranne szczekanie byłoby nie do wytrzymania.

Krahelska zapowiedziała administratorowi, że meble, naturalnie z fortepianem na czele, przyjadą wkrótce. Po wręczeniu bardzo wysokiego zadatku Wanda wprowadziła się na Natolińską. Sprowadziła ze sobą komplecik eleganckich mebelków, stos zeszytów z nutami i przybory malarskie. Wyposażenie to oraz zaliczka były sporą wyrwą w finansach Organizacji Bojowej.

W końcu „panna Kozłowska” przyjęła służbę. Pokojówkę i kucharkę rzekomo znalazła w kantorze pośrednictwa pracy. Naprawdę były to jej towarzyszki partyjne Albertyna Helbertówna i Zofia Owczarek. Wszystkie trzy posługiwały się sfałszowanymi paszportami na fikcyjne nazwiska. Wytworny sposób bycia eleganckiej „panny Kozłowskiej” sprawił, że administrator nie dostrzegł nic niepokojącego w odwlekaniu przez nią zameldowania się w policyjnym cyrkule.

Co więcej, przed 2 tygodniami nad wyraz urodziwa Zofia Owczarek – nie na darmo w konspiracji nazywano ją laleczką – wpadła w oko mieszkającemu parę domów dalej młodemu, przystojnemu urzędnikowi, a i sama nie pozostała obojętna na jego zaloty. No, samo życie, tak to z ładną kucharką zawsze bywa, komentowano w kamienicy.

Jedynie dozorca dziwił się, że panna z dobrego towarzystwa jest na „ty” z ledwo co przecież poznanymi służącymi, a one wołają na nią „Harna”.

3 zajęte swoimi sprawami panny w rzeczywistości czekały na przejazd pod balkonem ich mieszkania eleganckiego ekwipażu generał-gubernatora.

Zamach na Skałona mógł powieść się tylko pod warunkiem, że uda się go wywabić z Belwederu. Ale jak? Mieczysław Mańkowski, bojowiec PPS, weteran ruchu robotniczego, w 1886 roku skazany w wielkim procesie partii „Proletariat” na 16 lat katorgi, a przy tym przyjaciel i mentor Wandy Krahelskiej, znalazł sposób.

Przed paroma dniami postawny, przystojny pepeesowiec Michał Trzos, przebrany w mundur rosyjskiego oficera, podszedł do idącego, jak co dzień, z niemieckiego konsulatu przy ul. Jasnej 1 do klubu myśliwskiego przy ul. Erywańskiej, niemieckiego wicekonsula barona Gustawa Lerchenfelda. Na oczach przechodniów uderzył dyplomatę w twarz i krzyknął: „Wot tiebia, mać twoja, za interwenciju!”. Wyglądało na to, że na Lerchenfelda napadł jakiś oficer nacjonalista, mszcząc się za interwencję polityczną rządu kazjera w Petersburgu w interesie prowadzącej wojnę z Rosją Japonii. Trzos perfekcyjnie odegrał rolę butnego rosyjskiego oficera. Gdy chwilę po incydencie wskoczył do dorożki, wrzasnął na całe gardło na woźnicę: „Walaj, durak!”.

Jak przewidzieli bojowcy PPS, wicekonsul zameldował o incydencie Ministerstwu Spraw zagranicznych w Berlinie. Międzynarodowy skandal mogły zażegnać tylko przeprosiny najwyższego przedstawiciela carskiej władzy w Warszawie generał-gubernatora Skałona. Zgodnie z dyplomatycznym protokołem, przepraszający musiał złożyć osobistą wizytę przepraszanemu.

Baron Lerchenfeld mieszka na Natolińskiej, pod nr. 9. Za tą kamienicą, w stronę Nowowiejskiej, Natolińska jest zagrodzona z powodu robót kanalizacyjnych. Jeśli powóz Skałona wjedzie w ul. Natolińską, to tylko pod oknami mieszkania zajętego przez Krahelską i jej towarzyszki. Wyjechać może też tylko pod ich balkonem.

Przed paroma dniami kurier OB PPS dostarczył do mieszkania na Natolińskiej 4 bomby, 2 nafaszerowane dynamitem, 2 – melinitem. Wyprodukowano je ponad rok wcześniej w konspiracyjnym warszawskim laboratorium braci Mieczysława i Pawła Dąbkowskich. Materiały wybuchowe ofiarowali na potrzeby PPS górnicy Kopalni Kazimierz koło Strzemieszyc (samego dynamitu udało się im zaoszczędzić podczas prac pod ziemią ponad 650 kg). Mimo eksperymentowania, udoskonalania pocisków wytwórnia braci Dąbkowskich ciągle borykała się z niską skutecznością zapalników własnej konstrukcji. Często zawodzą podczas akcji, ale lepszych w konspiracji nie ma.

Wiadomość, że Skałon złoży dziś o 16.00 wizytę Lerchenfeldowi, Krahelska, Helbertowna i Owczarkówna dostały wczoraj wieczorem. Od rana porządkowały swoje rzeczy, paliły korespondencję i papiery, które mogłyby naprowadzić ochranę na ich ślad. Ta misja wygląda na samobójczą i wszystkie 3 panny o tym wiedzą, ale nie można przecież wykluczyć, że ucieczka po zamachu jednak się powiedzie.

Dwukonny powóz Skałona otoczony przez tuzin Kozaków na koniach, z karabinami na ramieniu, zatrzymuje się przed kamienicą nr 9. Generał-gubernator w asyście swego adiutanta rotmistrza gwardii barona Karla Kruedener-Struvego wchodzi do bramy.

Krahelska kładzie bombę dynamitową na balustradzie balkonu, drugą, melinitową, trzyma w dłoniach. Owczarkówna też bierze bombę. Skałon ze względów bezpieczeństwa nie zapowiedział swej wizyty i teraz nie zastaje Lerchenfeda w domu. Już po upływie 2 minut generał-gubernator w towarzystwie adiutanta wychodzi z bramy i wsiada do powozu, który bardzo wolno rusza w stronę Koszykowej.

Gdy powóz jest mniej więcej 10 kroków przed balkonem, Krahelska rzuca bombę trzymaną w dłoniach. Ważący 5 kg pocisk uderza z hukiem o bruk, ale nie eksploduje. Krahelska natychmiast rzuca bombę leżącą na balustradzie; równocześnie Owczarkówna ciska trzeci ładunek. Jadący konno tuż przy powozie Kozak Koźlikin dostrzega lecący wprost na niego przedmiot. Odruchowo zasłania się ręką. Bomba uderza go w przedramię, kaleczy je i odbita, leci w bok. 2–3 sekundy później eksploduje. Błysk i huk ogłuszają Kozaków z eskorty. Spłoszone konie ponoszą powóz, dym wypełnia ulicę. Ogłupiali Kozacy zeskakują z koni, z karabinami w rękach usiłują wedrzeć się do kamienic. Ale rozporządzenia policyjne nakazują dozorcom zamykanie bram po to, by demonstranci i rewolucjoniści nie mogli nigdzie znaleźć schronienia. Kozacy biją kolbami w odrzwia, mijają bezcenne minuty.

Krahelska zdejmuje blond perukę, przebiera się z jasnej sukni w skromne, ciemne ubranie. Jej towarzyszki także zmieniają sukienki. Schodzą na dół. Dozorca już otworzył bramę, ale Kozacy teraz miotają się po bruku i wypatrują czegoś na dachach. Któryś z nich krzyknął, że bomby rzucał z dachu brodaty mężczyzna.

3 dziewczyny, przez nikogo nieniepokojone, spokojnym krokiem dochodzą do alei Róż i wsiadają do dorożki.

Krahelska jest w kiepskim nastroju. Domyśla się, że Skałon przeżył. I rzeczywiście, ani generał-gubernator, ani baron Kruedener-Struve nawet nie został ranny. Skałon jedynie nie dosłyszy na jedno ucho. Rany odnieśli 2 Kozacy z eskorty i stojący przed kamienicą rewirowy.

Ale, co gorsza, dziewczęta nie mają pojęcia, że Krahelska, paląc swe listy, nie dopilnowała, by nie pozostawić żadnych śladów. Na Natolińskiej z każdą minutą przybywa żandarmów i żołnierzy. Wkrótce otaczają cały kwartał domów i zaczynają rewidować mieszkanie po mieszkaniu. W mieszkaniu „panny Kozłowskiej”, na podłodze przed drzwiami balkonu, znajdują ciężki pakunek. Oficerowie ostrożnie znoszą paczkę na dół, kładą na bruku i powoli rozwijają papier. Bomba!

Sędzia śledczy Blius znajduje w łazience kupkę popiołu, a pod nią niedopalony list. Odczytuje: „… ponieważ, zanim ten list otrzymasz, może się stać coś decydującego o moich losach…”, i odcyfrowuje fragment podpisu: „Krah…”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.