Historia

Rozpoczęte 23 października 1956 roku zbrojne powstanie ludności węgierskiej przeciwko reżimowi stalinowskiemu trwało do 10 listopada 1956 i zostało stłumione przez interwencję Armii Radzieckiej. Jego początek tak opisuje W. Kalicki:

Wczesnym rankiem mieszkańcy Budapesztu wyrywają sobie z rąk partyjny dziennik „Szabad Nep”. Dziś centralny organ Węgierskiej Partii Pracujących publikuje przemówienie nowego I sekretarza PZPR Władysława Gomułki wygłoszone przed trzema dniami na VIII Plenum KC PZPR. Gomułka zapowiedział w nim likwidację bezprawia okresu stalinowskiego i ogłosił program polskiej drogi do socjalizmu. Od wczoraj Polska i Gomułka są w Budapeszcie na ustach wszystkich.

Październikowa odwilż w Warszawie wyraźnie wyprzedza odwilż na Węgrzech. Od lata na wszystkich węgierskich uczelniach powstawały opozycyjne kluby dyskusyjne. W ostatnich dniach madziarska prasa, sprzyjająca odwilży, publikuje kolejne listy postulatów studentów domagających się już nie tylko destalinizacji, ale wręcz zmiany systemu.

Idolem burzących się studentów jest były premier Imre Nagy, który w węgierskiej partii reprezentuje linię podobną do linii Gomułki. W zeszłym roku wskutek intryg stalinowskiego I sekretarza WPP Matyasa Rakosiego pozbawiono Nagya wszelkich stanowisk i wyrzucono go z partii. Przed 3 miesiącami nowy przywódca partii Ernoe Geroe, też zatwardziały stalinista, przystał jedynie na przywrócenie Nagyemu legitymacji partyjnej.

Na wczorajszych wiecach na wyższych uczelniach Budapesztu młodzież postanowiła zorganizować dziś demonstrację pod pomnikiem gen. Bema. To ma być znak solidarności z polskimi reformami, ale znak szczególny: Polak Józef Bem w 1849 roku poprowadził Węgrów do zwycięskich bitew z wojskami Habsburgów i rosyjskiego cara.

Władze zakazały demonstracji, ale studenci nie mają zamiaru odwoływać wiecu.

Rankiem do Budapesztu przyjeżdża znad Balatonu Imre Nagy. Przywódca partyjnej opozycji, mimo narastającego napięcia w stolicy, ostatnie 2 dni spędził błogo na winobraniach nad Balatonem.

Dziś także wraca z urlopu szef stołecznej milicji płk Sandor Kopacsi. Czeka na niego wezwanie na odprawę do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Minister Piros, zatwardziały stalinista, żąda od płk. Kopacsiego wyjaśnień, co zamierza zrobić milicja, gdy demonstracja, mimo zakazu, rozpocznie się. Kopacsi tłumaczy, że przed wojną policja wyposażona była w ciężkie pałki, dysponowała też silnymi formacjami konnymi do rozpraszania tłumów. Socjalistyczna milicja nie ma sprzętu do zwalczania demonstracji – ma jedynie broń palną. W razie najmniejszego zamieszania padną strzały i zabici.

Płk Kopacsi domaga się, by kryzys rozwiązały metodami politycznymi władze partii. O dziwo, wiceministrowie biorą stronę szefa budapeszteńskiej policji. Wściekły minister telefonuje do I sekretarza Geroe. Dowiaduje się, że biuro polityczne jednak uchwaliło zniesienie zakazu demonstracji. Informację tę właśnie podało radio.

Studenci maszerują w stronę pomnika Bema bulwarem naddunajskim. Większość z nich udekorowana jest czerwono-biało-zielonymi kokardkami, w barwach narodowych. Nad kolumną powiewa mnóstwo transparentów: „Chcemy stypendiów, z których można wyżyć!”, „Język rosyjski nie jako język obowiązkowy!”, „Zdemokratyzować partię!”, „Imre Nagy do władzy!”, „Solidarność z polskim narodem!”, „Rosjanie do Rosji!”.

Gdy studenci dochodzą do koszar szkoły oficerskiej, stojący w oknach kursanci, przyszli oficerowie komunistycznej armii, biją brawo. Nad koszarami powiewa wielka flaga w węgierskich barwach narodowych z wielką dziurą w środku. Oficerowie wycięli emblemat ludowej republiki, osobiście zaprojektowany, wedle sowieckiego wzorca, przez szefa partii Rakosiego. Z każdą minutą przybywa na fasadach domów narodowych flag z dziurą po wyciętym komunistycznym emblemacie.

Płk Kopacsi wraca do komendy policji. Tam otrzymuje meldunek z posterunku przy miejskim parku, że pod wielkim pomnikiem Stalina na pl. Bohaterów samorzutnie zebrał się tłum i usiłuje zdemolować monument. Kopacsi dzwoni na ten posterunek. Jego dowódca młodziutki por. Kiss melduje, że dysponuje 25 policjantami, a tłum wokół pomnika liczy ok. 100 tys. ludzi. Kopacsi pyta go protekcjonalnie: „Chyba nie macie zamiaru rozpędzać 25 ludźmi stutysięcznego tłumu?”.

Ale porucznik melduje dziarsko, że ma 40 karabinów. Czeka tylko na rozkaz, by zacząć strzelać. Płk Kopacsi z trudem przekonuje go, by dał sobie spokój i został na posterunku.

25-metrowy Stalin z brązu jest ciężkim orzechem do zgryzienia. Robotnicy przywożą z pobliskich fabryk sprzęt spawalniczy i mozolnie, przez godzinę, odcinają mu nogi nad butami. Wreszcie ciężarówki napinają kilka grubych lin zarzuconych na szyję. Wielka statua powoli, majestatycznie wali się na ziemię i rozpada na kawałki.

Po obaleniu pomnika Stalina demonstranci idą pod gmach parlamentu. Docierają tam także studenci spod pomnika Bema. Tłum potężnieje z każdą minutą.

Na dachach domów w pobliżu parlamentu pojawiają się funkcjonariusze służby bezpieczeństwa AVH, zwani awoszami. Uzbrojeni są w pistolety maszynowe.

200 tys. Węgrów skanduje: „Nagy, Nagy!”. Imre Nagy tymczasem w swoim domu budzi się z popołudniowej drzemki i kontynuuje polityczne rozmowy ze swoimi zwolennikami. Z placu przed gmachem parlamentu przyjeżdża delegacja studentów. Ale Nagy za nic nie chce jechać na wiec. Obawia się tłumów; wolałby negocjować zmiany w zaciszu partyjnych gabinetów.

Tuż przed 20.00 Biuro Polityczne wzywa Nagya, by pojechał przed parlament i opanował sytuację.

Nagy pisze krótkie wystąpienie. Potem czyta je w gabinecie swoim przyjaciołom. Wszyscy są rozczarowani: tekst jest pełen partyjnej nowomowy, mętny, pusty. Na poprawki nie ma czasu – czeka samochód. O 21.00 Nagy pojawia się w oknie na głównym piętrze budynku parlamentu. Przed nim morze głów. Postanawia improwizować.

 – Towarzysze! – zaczyna.

Odpowiedzią są ogłuszające gwizdy i skandowanie: „Nie jesteśmy towarzyszami!”.

Nagy poprawia się:

 – Mili młodzi przyjaciele!

Odpowiadają mu okrzyki „Tu jest cały Budapeszt! Tu jest naród!”.

Nagy nie potrafi porwać wielosettysięcznego tłumu. Gdy mówi o demokratycznej dyskusji w partii, o dalszym rozwoju, przerywają mu protesty.

Na koniec rozlegają się gwizdy, ale w końcu tłum rozchodzi się do domów.

Na placu przed teatrem także demonstrują nieprzebrane tłumy. Nieoczekiwanie otwierają do nich ogień ukryci na dachach funkcjonariusze bezpieki. Przerażeni cywile chowają się po bramach. Chwilę potem przez plac przejeżdża kolumna ciężarówek z rekrutami z prowincji. Demonstranci zatrzymują je, proszą o karabiny do obrony przed awoszami. Prości żołnierze nie zastanawiają się długo – oddają cywilom 30 karabinów i drugie tyle pistoletów maszynowych, wszystko, co mają. Za moment cywile odpowiadają ogniem na ostrzał funkcjonariuszy bezpieki.

Przed gmachem radia rozgrywają się podobne sceny. I tu demonstranci, ostrzelani znienacka przez ukrytych na dachach awoszy, zdobywają broń i odpowiadają ogniem.

Po zmroku 2 doborowe oddziały wojska, wysłane na pomoc funkcjonariuszom bezpieki, przechodzą na stronę cywilów. Żołnierze ramię w ramię z uzbrojonymi demonstrantami szturmują gmach radia. Policjanci, wysłani na pomoc strażnikom oblężonym w budynku radia, szybko zostają zawróceni przez swego dowódcę do koszar – jeszcze chwila i przejdą na stronę tłumu, który mieli powstrzymać i rozpędzić.

Źródło: Polska Times

O północy na ulicach i placach, jak grzyby po deszczu, rosną barykady. Obsadzają je pospołu uzbrojeni cywile i żołnierze. Wszyscy radośnie podnieceni, wszyscy mówią o wolności. Zaczyna się powstanie.

W gmachu KC tymczasem trwają obrady. Stalinowscy wyjadacze pod wodzą Geroe przeprowadzają chytry manewr. Wybierają Imre Nagya do politbiura, odwołują twardogłowego premiera Hegedusa i premierostwo powierzają Nagyemu.

Tyle tylko że Nagya stalinowcy w praktyce uwięzili w areszcie domowym: nie może brać udziału w obradach, nie może opuścić gmachu, nie może przyjmować nikogo z zewnątrz.

Partyjny beton obradujący w KC nie czuje się zagrożony buntem społeczeństwa ani jawnym poparciem części wojska i policji dla powstańców. Zaufani towarzysze już wiedzą, że stalinowskie kierownictwo wezwało na pomoc sowieckie wojska.

O 1.30 mieszkańców południowo-zachodniej części Budy podrywa na nogi potężny huk. Do Budapesztu wtaczają się najcięższe czołgi JS-2 sowieckiej armii rozlokowanej nad Balatonem, raptem godzinę drogi od stolicy. Dziesiątki, setki maszyn jadą w długich kolumnach. Załogi w środku, zatrzaśnięte włazy. Od czasu do czasu przejeżdżają seriami karabinów maszynowych po fasadach domów.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

22 października 1930 roku miała miejsce jedna z największych katastrof w historii górnictwa. W opisie W. Kalickiego wyglądało to następująco:

Od świtu nad miejscowością Alsdorf pod Akwizgranem krążą małe jednosilnikowe samoloty. Z pokładu jednego z nich przedstawiciele władz usiłują ocenić rozmiar katastrofy. Pozostałe maszyny zostały wynajęte przez redakcje największych niemieckich dzienników.

Z lotu ptaka rejon wokół Kopalni „Anna II” wygląda jak po ciężkim bombardowaniu. Poskręcane stalowe konstrukcje leżą w gruzach kopalnianych budynków. W otaczającej „Annę” górniczej kolonii mieszkalnej położone najbliżej szybu ulice zasypane są metrową warstwą gruzu. To pozostałość po 20 domach górników, które eksplozja zdmuchnęła z powierzchni ziemi. Domy stojące nawet w odległości 300 m od szybu nie mają dachów. Zerwał je podmuch. Na gruzach krzątają się setki strażaków, ratowników górniczych, lekarzy, zmobilizowanych doraźnie robotników. Otacza ich kilkusetosobowy tłum, w większości kobiet i dzieci. Do rozległego rumowiska nieustannie podjeżdżają karetki pogotowia i ciężarówki ze sprzętem ratowniczym.

Rankiem poprzedniego dnia, jak zwykle, 667 górników dziennej szychty zjechało do kopalni. Tuż po 7.00 rozległ się potworny huk. Ci z pracowników, którzy znajdowali się na obrzeżach kopalni, usłyszeli, jak łoskot wybuchu przechodzi w kaskadę podziemnych grzmotów. Z szybu „Wilhelm” strzelił w niebo gigantyczny słup ognia i dymu. Szyb i gmach kopalni, w którym mieściły się biura, dosłownie wyleciały w powietrze. Kilka innych budynków biurowych i magazynów siła eksplozji zdmuchnęła z powierzchni ziemi. Po chwili na Alsdorf spadły kawałki murów, wielkie belki stalowe i drewniane, ławica cegieł i dachówek.

Niecałe pół godziny po eksplozji zrujnowany teren kopalni został otoczony przez kordon policjantów. Rodziny górników, które natychmiast przybiegły pod kopalnię, ze zgrozą obserwowały sanitariuszy zbierających okaleczone zwłoki i szczątki zabitych rozrzucone przez eksplozję w odległości nawet 250 m od szybu. Ekipy strażaków usiłowały stłumić pożar szalejący w szybie.

Początkowo nikt nie potrafił odpowiedzieć na 3 najważniejsze pytania: ilu ludzi zginęło, ilu ocalałych górników pozostaje odciętych pod ziemią i co się tu właściwie stało?

Część górników, w chwili eksplozji znajdujących się w korytarzach położonych dalej od szybu „Wilhelm”, przeżyła katastrofę i przedostała się do sztolni sąsiednich szybów. Po usunięciu uszkodzeń urządzeń wyciągowych, szczęśliwcy ci wyjechali na powierzchnię.

O 14.15 urząd górniczy w Bonn poinformował, że spod gruzów szybu „Wilhelm” wydobyto 45 zabitych i ok. 100 rannych, zaś wszystkich 400 odciętych pod ziemią górników sprowadzono już na powierzchnię. Nie była to prawda. Komunikat miał uspokoić nastroje w tłumach otaczających ruiny kopalni. Zwłoki ofiar wydobywano ze zgliszcz aż do zmroku, gdy przerwano akcję ratowniczą.

Boński urząd górniczy zasugerował, że przyczyną katastrofy była zapewne eksplozja dynamitu zgromadzonego w kopalnianym magazynie materiałów wybuchowych, znajdującym się 252 m pod ziemią, obok szybu „Wilhelm”. Wedle różnych wersji w chwili wybuchu znajdować się w nim miało 2000 lub nawet 5000 kg dynamitu. Prowadzący śledztwo znaleźli w przewodach wentylacyjnych kopalni gazy pochodzące z eksplozji materiałów wybuchowych.

Nad ranem komisja rządowa, nadzorująca akcję ratowniczą i śledztwo w sprawie katastrofy, sporządza prowizoryczny bilans strat. Do tej pory doliczono się 243 zabitych. W szpitalach w samych Alsdorf, w Akwizgranie i ok. leży ok. 90 rannych. W szpitalach w Bardenbergu znajduje się 35 ofiar poparzonych tak bardzo, że nikt nie potrafi ich rozpoznać. Z szacunkowych wyliczeń wynika, że odciętych pod ziemią powinno być jeszcze co najmniej 100 górników.

Wszyscy mają nadzieję, że przynajmniej część z nich żyje.

Późnym rankiem zdarza się cud. Choć siła eksplozji była tak wielka, że wybiła szyby i zerwała kable telefoniczne w całym Alsdorf, ocalał jeden z kabli łączących poziom 460 kopalni z powierzchnią. Ranny, zatruty gazami górnik dzwoni z dna „Anny II” i błaga o pomoc.

70 górników z nocnej zmiany zjeżdża pod ziemię w sąsiedniej kopalni „Anna I”. Do tej akcji wybrano najlepszych, doświadczonych pracowników. Na dole odblokowują zaślepione korytarze i przedostają się na teren „Anny II”. Mają ominąć zawały i gruzowiska, które blokują dostęp ratownikom opuszczanym przez szyby „Anny I”. Posuwają się jednak bardzo powoli. Nieoczekiwanie niższe korytarze zaczyna zalewać woda. Odpompowanie jej idzie niesporo, gdyż prawie wszystkie urządzenia kopalniane są zniszczone.

Ratownicy ze zdwojoną energią wyrywają gruz z zawałów, stawiają prowizoryczne stemple. Niestety, w kolejnych sztolniach znajdują tylko zwłoki. Najpierw 6, w następnej sztolni – 10. Wywożą je taczkami i wózkami, służącymi do transportu urobku.

W południe jednak spod gruzów ratownicy wyciągają 4 górników. Są zatruci gazami, nieprzytomni, ale żyją.

Nadzieja wstępuje w tłum od 30 godzin czekający na wiadomości o losie górników. Resztki nadziei tracą natomiast bliscy kopalnianych urzędników. W momencie katastrofy w budynku zarządu kopalni, przylegającym do szybu, odbywało się posiedzenie rady kopalni. Po południu ratownicy stwierdzają, że pod gruzami budynku zarządu nie ma żywych. To znaczy, że zginęło 30 członków rady kopalni i co najmniej drugie tyle kopalnianych oficjalistów.

Eksperci rządowej komisji śledczej badają rumowisko skał w miejscu, gdzie znajdował się podziemny skład materiałów wybuchowych. Podejrzewają, że jeden z górników strzałowych, przygotowujących ładunki do kruszenia skał, nieostrożnie spowodował detonację zapalnika, która zainicjowała eksplozję 5 t dynamitu.

Po południu ratownicy dokonują na dole zaskakującego odkrycia. Drzwi i zapory oddzielające od siebie poszczególne części kopalni podczas katastrofy zostały wyłamane nie od wewnątrz, od strony szybu „Wilhelm” i wielkiego składu dynamitu, lecz od zewnątrz. Komisja śledcza zastanawia się, czy jednak katastrofa nie zaczęła się od wybuchu metanu albo pyłu węglowego. Dopiero ten wybuch miałby spowodować eksplozję magazynu dynamitu, która dokończyła dzieła zniszczenia w podziemiach kopalni i obróciła w perzynę zabudowę na powierzchni.

Niektórzy z ekspertów w rozmowie z dziennikarzami sugerują, że zniszczenia są tak wielkie, iż być może stuprocentowe ustalenie przyczyn katastrofy będzie niemożliwe.

Pewne są dwie rzeczy.

To jedna z największych katastrof w dziejach górnictwa.

Niewątpliwą winę za rozmiary tragedii ponosi kierownictwo kopalni. Zmagazynowanie w jednej podziemnej komorze aż 5 t dynamitu było sprzeczne z górniczymi przepisami bezpieczeństwa i ze zdrowym rozsądkiem. Co gorsza, duży zbiornik z wybuchowym benzolem znajdował się w piwnicy budynku biurowego. Eksplozja benzolu spowodowała dodatkowe zniszczenia i pożary na powierzchni.

Zmęczeni ratownicy opowiadają, że korytarze 460 m pod ziemią wyglądają jak przedsionek piekła.

Ale przedsionek piekła naprawdę wygląda dużo bardziej elegancko: to stół nakryty zielonym suknem, za nim członkowie komisji wyborczej w odświętnych garniturach, na honorowym miejscu urna wyborcza. Przed pięcioma tygodniami NSDAP Adolfa Hitlera powiększyła swój stan posiadania w Reichstagu z 12 miejsc do 107 i stała się drugą co do wielkości partią w Niemczech.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

21 października 1963 zginął ostatni żołnierz polskiego podziemia Józef Franczak ps „Lalek”. Był solą w oku komunistycznej władzy. W. Kalicki tak opisuje dzień jego śmierci:

Tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa w Lublinie Stanisław Mazur „Michał” o 8.30 telefonuje do swojego oficera prowadzącego porucznika SB Kazimierza Mikołajczuka. Chce się natychmiast z nim spotkać. Gdy godzinę później „Michał” zjawia się w jednym z mieszkań operacyjnych lubelskiej SB o kryptonimie „Weranda”, czekają tam nań zastępca komendanta wojewódzkiego SB ppłk Bolesław Dudek i naczelnik Wydziału III lubelskiego SB ppłk Świta. Chcą osobiście wysłuchać wyjaśnień „Michała” z wczorajszej akcji. Nieudanej akcji. Lubelscy esbecy mieli zabić ostatniego partyzanta z czasów II wojny światowej, akowca, który nie złożył broni przez 18 powojennych lat.

Józek Franczak, syn gospodarza z Kozic Górnych na Lubelszczyźnie, po ukończeniu szkoły powszechnej wstąpił na ochotnika do Podoficerskiej Szkoły Żandarmerii w Grudziądzu. W roku 1939 służył w żandarmerii na Wołyniu. Po 17 września Sowieci aresztowali go w Równem. Pędzony przez funkcjonariuszy NKWD w kolumnie jeńców, oficerów WP i żandarmów, zdołał uciec. Podczas czerpania wody ze studni wykorzystał chwilę nieuwagi eskorty i błyskawicznie zdjął mundur. W koszuli i gaciach wyglądał na wiejskiego obdartusa. Enkawudziści pognali dalej kolumnę jeniecką, a na stojącego wśród chłopów Franczaka nie zwrócili uwagi.

Wrócił w rodzinne strony i od razu wstąpił do Związku Walki Zbrojnej. Został dowódcą placówki AK, potem tamtejszego plutonu. W konspiracji wsławił się dbałością o wygląd, wręcz elegancją. Właśnie dlatego koledzy nazywali go „Lalusiem”. Przezwisko przyjął za pseudonim (na zmianę z „Lalkiem”). Po wkroczeniu w sierpniu 1944 roku Armii Czerwonej zgłosił się do organizowanej 2. Armii Wojska Polskiego pod dowództwem gen. Karola Świerczewskiego. Chciał bić się z Niemcami. Zamiast tego jednak w Kąkolewnicy koło Radzynia, gdzie stacjonował do stycznia 1945 roku, był świadkiem masowych rozstrzeliwań byłych żołnierzy AK. Gdy dowiedział się, że w rodzinnych stronach poszukuje go NKWD, zdezerterował. W trakcie obławy na jednego z ukrywających się partyzantów poakowskich Franczak został aresztowany. Funkcjonariusze UB nie rozpoznali go i dołączyli do grupy zatrzymanych podczas obławy mężczyzn. Po drodze aresztowani zaatakowali eskortę. Zastrzelili 4 funkcjonariuszy i uciekli. Kilka tygodni później w powiecie krasnostawskim „Lalek” znów został ogarnięty przez obławę milicji i KBW. Podczas przebijania się z okrążenia zastrzelił komendanta posterunku MO w Rybczewicach.

Komunistyczne władze, nie mogąc zniszczyć poakowskiej partyzantki w lasach, w 1947 roku ogłosiły amnestię. „Lalek” poważnie rozważał ujawnienie się, ale adwokat, którego radziła się jego siostra, uznał, że komuniści zemszczą się na nim za współudział w zastrzeleniu 5 funkcjonariuszy.

Józef Franczak został w podziemiu.

Od stycznia 1947 roku „Lalek” dowodził kilkuosobowym patrolem w oddziale partyzanckim kpt. Zdzisława Brońskiego „Uskoka”. Operował w stronach rodzinnych. W maju 1948 roku jego patrol wpadł w zasadzkę UB – zginęło 2 partyzantów. W grudniu 1948 roku „Lalek” został ranny.

Od tego czasu działał samotnie – ukrywał się na własną rękę, z rzadka kontaktował się i spotykał z innymi partyzantami. W 1950 roku uczestniczył w wykonaniu wyroku śmierci na zdrajcy „Hardym”, który wydał UB szefów lubelskiej partyzantki. Rok później zlikwidował tajnego współpracownika UB. Ostatnią wspólną akcję działający w pojedynkę lubelscy partyzanci przeprowadzili w lutym 1953 roku. „Wiktor” i Zbigniew Pielak „Felek” zaatakowali kasę Gminnej Spółdzielni w Piaskach. Z zewnątrz ubezpieczał ich „Lalek”. Kasjer zdążył jednak włączyć alarm. W walce z milicjantami zginął „Wiktor”, „Felek” i ranny „Lalek” zbiegli.

W kwietniu 1956 roku, gdy Sejm uchwalił kolejną amnestię dla żołnierzy podziemia, zmęczony 16 latami konspiracji „Lalek” gotów był się ujawnić, akceptował nawet kilkuletni wyrok więzienia, ale w końcu uświadomił sobie, że nieuchronnie czeka go dożywocie. Został w lesie.

Od 7 lat stara się już tylko przeżyć – w leśnych schowkach, w zagrodach zaufanych gospodarzy. Ciągle cieszy się mirem wśród wrogich komunistycznej władzy chłopów. Pomaga mu niemal 200 osób. Ukrywa się w rodzinnych stronach. Stara się nie nadużywać gościnności, zostaje u gospodarzy dzień, dwa, góra trzy, póki ma czym, płaci za żywność (jesienią 1956 roku napadł na samochód pocztowy ze 108 tys. zł). Starszym gospodarzom pomaga w rewanżu przy gospodarstwie. Często porusza się w przebraniu kobiety. Coraz częściej, coraz poważniej choruje. Jego pomocnicy nieraz ściągali z Lublina zaufanych lekarzy. Od kilku lat związany jest z Danutą Mazur z Wygnanowic. Przed 6 laty urodził im się syn. Wtajemniczeni pomocnicy „Lalka” traktują ich jako małżeństwo.

Ale SB zaciska wokół niego sieć konfidentów. Najcenniejszy wśród nich to „Michał”, stryjeczny brat narzeczonej „Lalka” Danuty Mazur. Na polecenie SB spotykał się z ufającą mu Danutą i samym „Lalkiem”. Wczoraj poszedł do Wygnanowic na umówione przez Danutę spotkanie z „Lalkiem”. W ubraniu miał ukryte radiowe urządzenie nadawcze. Po skończonej rozmowie z „Lalkiem” miał zaalarmować funkcjonariuszy SB ukrytych z odbiornikiem w pobliżu gospodarstwa Danuty. Ci zaś mieli przekazać sygnał do czającej się w pobliżu wsi grupy likwidacyjnej, liczącej aż 70 zomowców i oficerów SB.

Urządzenie nadawcze zepsuło się, SB odwołała akcję. „Michał” zauważył jednak, że „Lalek” odjeżdża motocyklem. Zapamiętał numery rejestracyjne.

I teraz, w mieszkaniu kontaktowym, przekazuje je oficerom SB.

Milicjanci ustalają w wydziale komunikacji, że właścicielem motocykla jest Wacław Beć ze wsi Majdan Kozic Górnych.

Pułkownicy Dudek i Świta pośpiesznie organizują grupę operacyjną złożoną z 35 funkcjonariuszy SB i ZOMO. Jest w niej także milicyjny przewodnik z psem tropiącym. O 14.30 ekipa ta wyjeżdża samochodami z Lublina. W pobliżu Majdanu Kozic Górnych funkcjonariusze opuszczają auta. Dwaj esbecy, którzy znają rozkład obejść w Majdanie, prowadzą ekspedycję w stronę gospodarstwa Wacława Becia. Esbecy i zomowcy otaczają zabudowania. Po chwili z gospodarstwa wychodzi mężczyzna. Znajdujący się najbliżej zabudowań przewodnik psa usiłuje go aresztować, ale nieznajomy rzuca się pędem do stodoły. To Józef Franczak. Po 2 minutach wypada z drugiej strony stodoły. W ręku ma pistolet. Strzela do przewodnika psa i ucieka w stronę lasu. Tam jednak są zomowcy z obławy. Krzyczą, żeby rzucił broń i podniósł ręce do góry. „Lalek” zawraca, wpada w krzaki wokół zabudowań. Tam ma schowaną torbę z resztą broni. Gdy po chwili wybiega z chaszczy, w obu rękach trzyma pistolety. Strzela z nich w biegu. Pędem mija porucznika SB Ludwika Taracha i jednego z zomowców, którzy ostrzeliwują go z niewielkiej odległości. Wszyscy trzej pudłują. „Lalek” wpada do sąsiedniego obejścia i chowa się pod nawisem dachu wozowni. Po krótkiej strzelaninie biegnie do kolejnego gospodarstwa. Taracha i zomowiec strzelają do niego. „Lalek” skręca do ogródka, między bzy i jaśminy. Tam opada na kolana i strzela do nadbiegających z drugiej strony zomowców. Ci strzelają w jego kierunku. „Lalek” pada twarzą do ziemi. Obok jego prawej ręki leży pistolet TT. Obok kolan – teczka i wyjęty z niej uzbrojony granat obronny, którego nie zdążył rzucić. Milicjanci podchodzą do leżącego, biorą za ręce i przewracają twarzą do góry. Po chwili „Lalek” umiera.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

W erze socjalizmu realnego pojedynki sportowe miały w Polsce polityczny podtekst. Kibice z pewnością pamiętają słynny mecz piłkarski, który pomiędzy reprezentacja Polski a ZSRR odbył się 20 października 1957 roku na Stadionie Śląskim. Spójrzmy, jak to wydarzenie wspomina W. Kalicki:

W środku nocy dworce PKP w Katowicach i Chorzowie wyglądają jak w czasach wojny. Tysięczne tłumy koczują w halach pasażerskich, na peronach. Zmęczeni mężczyźni, często z dalekich krańców Polski, w byle jakich płaszczach kulą się i usiłują choć przez chwilę zdrzemnąć w chłodzie jesiennej nocy.

O świcie ruszą w stronę nowego, zbudowanego ledwie przed 15 miesiącami Stadionu Śląskiego w Chorzowie, największej areny sportowej w kraju. W samo niedzielne południe zacznie się sensacyjny mecz piłkarskich reprezentacji Polski i ZSRR.

W eliminacjach piłkarskich mistrzostw świata w grupie VI spotkały się reprezentacje Polski, ZSRR i Finlandii. Biało-czerwoni zaczęli je marnie. Pierwszy mecz rozegrali w czerwcu z drużyną radziecką, na stadionie na Łużnikach w Moskwie. Piłkarze radzieccy byli faworytami – przed rokiem, na igrzyskach olimpijskich w Melbourne, zdobyli złoty medal. Gospodarze zrobili wszystko, by z Polakami wygrać. Rozpoczęcie gry wyznaczyli na godz. 19.00 lokalnego czasu. Mecz miał się odbyć przy sztucznym oświetleniu. To światowa nowinka, a polscy piłkarze zetknęli się z nią właśnie w Moskwie po raz pierwszy. Mecz rozpoczął się przy paraliżującym dopingu 90 tys. sowieckich kibiców. Pierwszą bramkę strzelił Tatuszyn jeszcze przed przerwą. Po przerwie wynik podwyższyli Simonian i Iljin.

A elektryczne światło? Reflektory włączono tylko na 8 minut, między 52. a 60. minutą meczu. Zdezorientowani polscy piłkarze 4 minuty później stracili drugiego gola, i w tym momencie było już po meczu. Później kierownictwo polskiej ekipy złożyło z tego powodu protest. Gest odważny, ale bez znaczenia. Protest został odrzucony.

Drugi mecz biało-czerwoni rozegrali w lipcu w Helsinkach. Fantastycznym hat trickiem popisał się Jankowski – trafił do siatki gospodarzy w 19., 56. i 65. minucie. Po zwycięstwie na Finlandią 3:1 o wszystkim zadecydować ma dzisiejszy mecz w Chorzowie.

Przygotowaniom kibicowała, z niepokojem, cała Polska. Przed 2 tygodniami reprezentacja była w rozsypce. Tydzień temu piłkarska Kadra A rozegrała towarzyski mecz z Cracovią. Wygrała 2:0, ale trener reprezentacji Tadeusz Foryś, a zwłaszcza de facto rządzący reprezentacją jej kierownik sportowy płk Henryk Reyman, przez piłkarzy nazywany „Kapitanem”, nie mieli się z czego cieszyć. Na wysokości zadania stanął jedynie znakomity bramkarz Szymkowiak. Do reprezentacji powrócił jeden z najlepszych piłkarzy Gerard Cieślik z Ruchu Chorzów, który w przegranym meczu w Moskwie nie grał z powodu braku formy. Cieślik i jego partnerzy w ataku, Lucjan Brychczy oraz Henryk Kempny z warszawskiej Legii, wspaniale technicznie rozgrywali piłkę, ale notorycznie pudłowali. W troszkę lepszej formie strzeleckiej był tylko Cieślik, który kilka razy uderzył piłkę bardzo mocno, a raz trafił do bramki.

Obrońcy grali niepewnie, z upływem czasu wyraźnie słabli fizycznie i tylko marnej grze ataku Cracovii oraz fantastycznym paradom Szymkowiaka Kadra A zawdzięczała czyste konto.

Na 5 dni przed meczem, na zgrupowaniu kadry w Katowicach, nie stawili się 4 gracze Górnika Zabrze. Po awanturze „Kapitana” Reymana dojechali z Zabrza taksówkami.

Ostateczny skład jedenastki na ZSRR kapitanat PZPN ustalił dopiero późnym wieczorem w środę 16 października. Stoperem miał zostać Korynt, na skrzydłach wystawiono Baszkiewicza i Jankowskiego, a Gerarda Cieślika nie dość, że powołano na mecz, to jeszcze został mianowany kapitanem drużyny biało-czerwonych.

W czwartek rano Cieślik, który zawodowo pracuje przy obrabiarce, jak w każdy roboczy dzień obudził się przed 5.00. Na 6.00 szedł do roboty. Przy śniadaniu usłyszał w radiu, że został powołany na niedzielny mecz. Mecz ważny, prawda, ale robota jeszcze ważniejsza, na hali maszyna nie może stać wyłączona i kłóć w oczy. Ledwie rozpoczął pracę, przybiegł majster, który też słuchał porannych wiadomości.

 – Co wy tu, Cieślik, robicie!? Za trzy dni mecz!

 – Panie majster, pierwsze, co mam robić, to pracować, a jak pan mówi, że mam iść do domu, to pójdę – odpowiedział Cieślik.

I pojechał do domu. Ale tam żadnej wiadomości o powołaniu do kadry nie było. Czekał więc. Wieczorem, gdy jadł kolację, przyjechał taksówką asystent trenera Forysia Ewald Cebula.

 – No, zbieraj się, trzeba jechać na zgrupowanie do Katowic, grasz przecież – powiedział Cieślikowi.

A teraz, po śniadaniu w stołówce hotelu robotniczego, w którym nocowała reprezentacja Polski, gracze w pokojach przebierają się w piłkarskie stroje. Na nie wkładają dresy i wszyscy schodzą do jelcza, który ma ich zawieźć na Stadion Śląski.

Przed stadionem kłębią się ogromne tłumy kibiców, którzy nie dostali wejściówek. I dużo milicji.

Ten mecz to wielki kłopot dla władz. Ledwie rok minął od październikowego przełomu, a już w społeczeństwie górę biorą rozgoryczenie i frustracja. Gomułka wyraźnie porzucił październikowe idee praworządności i samorządności. Trwa przykręcanie śruby: ubezwłasnowolniono samorządy pracownicze, spacyfikowano prasę. Niedawno w Warszawie zakończyły się krwawe zamieszki po likwidacji reformatorskiego tygodnika „Po Prostu”. Mecz z ZSRR to wyśmienita okazja do politycznych manifestacji tłumów, a nawet antyradzieckich zamieszek. Co prawda, służby bezpieczeństwa wysłały na trybuny setki cywilnych agentów, ale to kropla w morzu 100 tys. kibiców.

Na trybunach jest taki ścisk, że trudno się nawet obrócić. Nad dywanem głów unosi się mgła, siąpi. Nad jednym z sektorów powiewają gęsto klubowe flagi ŁKS. To matecznik kibiców z Łodzi. O 11.00 na płycie boiska pojawia się orkiestra górnicza pod batutą Augustyna Kozioła. W trakt tradycyjnych marszów kilka razy obchodzi murawę. Potem następują krótkie popisy kolarzy w wyścigach sprinterskich.

W szatni Polaków zjawia się szef reprezentacji Henryk Reyman. Zwołuje piłkarzy i oznajmia im, że za zwycięstwo dostaną, tak po cichu, po 500 zł. Większość z nich zarabia od 1000 do 1300 miesięcznie, ta pięćsetka to byłoby już coś.

Źródło: Historianazdieciach.pl

Polacy wybiegają w dresach na murawę. To rozgrzewka przed oficjalną prezentacją. Gdy kilka minut później wybiegają, także w dresach, gracze radzieccy, na trybunach zrywa się potężne, wrogie buczenie i gwizdy. Piłkarz Lechii Gdańsk obrońca Roman Korynt nieopodal rozgrzewających się gości prezentuje śmieszne wyskoki, salta i łamańce. 100-tysięczna widownia nagradza go oklaskami i śmiechem.

Punktualnie o 12.00 nad stadionem rozbrzmiewa przez megafony sygnał z wieży Mariackiej w Krakowie. Tłumom wzruszenie ściska gardło. Z tunelu wynurzają się gracze obu drużyn. Poprzedza ich angielski arbiter John Harold Clough. Polacy w białych koszulkach i czerwonych spodenkach, gracze radzieccy w czerwonych koszulkach i białych spodenkach. Stają na murawie. Orkiestra gra hymny państwowe. Gdy zaczyna Mazurka Dąbrowskiego, 100 tys. kibiców wstaje i na całe gardła śpiewa „Jeszcze Polska…”. Na trybunach jedni ocierają łzy, inni cieszą się jak dzieci. Ten stadion jest ich, pełen jest wielkiej, porywającej mocy.

Tym razem nie ma żadnej ceremonii powitalnej drużyn. Gracze od razu ustawiają się na murawie i już słychać pierwszy gwizdek sędziego Clougha.

Polacy atakują pierwsi. Korynt, mimo że osłabiony po chorobie, pędzi z piłką na połowę przeciwnika, podaje do bohatera meczu w Helsinkach Jankowskiego. Ten dośrodkowuje, ale Kempny strzela nad poprzeczką. Na trybunach rozlega się wielki jęk zawodu.

Odpowiedź piłkarzy radzieckich jest błyskawiczna. Isajew dopada dryblującego w kółeczku Gawlika, odbiera mu piłkę, ciągnie do przodu. W ostatniej chwili piłkę wybija wybiegający z bramki Szymkowiak. W polskiej drużynie robi się nerwowo. W 7. minucie Zientara podaje niecelnie bramkarzowi i piłka nieuchronnie, zda się, zmierza do siatki. Szymkowiak wyłapuje ją z cyrkową paradą.

Minutę później Szymkowiak wybija z linii bramkowej atomowy strzał Strelcowa. Jeszcze chwila i znów niemal cudem broni celny, piekielnie silny strzał Iwanowa.

Źle, źle, źle. Gdy wydaje się, że utrata bramki jest kwestią niewielu minut, Kempny urywa się prawoskrzydłowym obrońcom radzieckim, dośrodkowuje dokładnie na głowę nadbiegającego Cieślika. Malutki Cieślik jest świetnym technikiem i piłka leci dokładnie pod poprzeczkę radzieckiej bramki. Ale w tym meczu jest 2 fantastycznych bramkarzy. Lew Jaszyn interweniuje odruchowo i wybija strzał Cieślika.

Ta akcja odblokowuje biało-czerwonych. Grają coraz szybciej, coraz składniej. 100 tys. gardeł drze się, gdy tylko Polacy zdobywają piłkę i ruszają do przodu. Co z tego jednak, skoro Lentner, Brychczy, Cieślik i Kempny w doskonałych sytuacjach pudłują. W 31. minucie po rzucie rożnym, wykonywanym przez Lentnera, Cieślik strzela tuż obok słupka. Rosjanie rewanżują się 2 groźnymi akcjami. Każdej towarzyszą potężne, paraliżujące gwizdy widowni.

W 43. minucie piłkę przejmuje Lentner i zaraz przerzuca ją górą do Cieślika. Ten ładnie ogrywa Paramonowa i już jest sam na sam z Jaszynem. Cieślik ma piłkarski instynkt – łapie Jaszyna na kroku i interweniujący radziecki bramkarz tylko bezradnie może patrzyć, jak piłka ląduje w długim rogu bramki.

 „Goooool!!!” – wrzask radości wzbija się ponad trybuny.

Gdy piłkarze wybiegają po przerwie na murawę, widzowie nerwowo liczą polskich graczy. O co chodzi!? Jest ich tylko dziesięciu! Dopiero po chwili z szatni wybiega spóźniony Gawlik i dołącza do rozgrywających już piłkę kolegów. Zasiedział się w toalecie.

Minutę później Jaszyn z najwyższym trudem broni groźny strzał.

W 50. minucie piłkę ma przy nodze Lucjan Brychczy. Zawzięcie dryblując, przebiega połowę boiska. Między radzieckim obrońcami ucieka na prawe skrzydło i miękko dośrodkowuje – prosto na głowę nadbiegającego Cieślika.

2:0. I ekstaza. Obcy ludzie na trybunach padają sobie w objęcia. Łódzki sektor intonuje „Sto lat!”.

Ale mecz toczy się dalej. Uskrzydleni biało-czerwoni atakują, ale Jaszyn broni bezbłędnie. Na 20 minut przed końcem meczu Polacy słabną. Teraz grę dyktują lepiej przygotowani kondycyjnie gracze radzieccy. W 78. minucie Szymkowiak broni w sytuacji sam na sam z Iljinem. W chwilę później Strelcow pudłuje w stuprocentowej sytuacji, z odległości 6 metrów. Niedobrze. Zmęczony obrońca Florenski, dotąd grający niemal bezbłędnie, zostawia bez opieki Iljina, który dośrodkowuje precyzyjnie do Iwanowa. Ten strzela potężnie. Szymkowiak w pięknej paradzie sięga piłki, ale wyłamuje mu ona palce. 2:1. 100 tys. kibiców marzy tylko, by biało-czerwoni zamurowali swą bramkę, by nie dali wbić sobie wyrównującego gola. A tu niespodzianka – Polacy ruszają nagle do ataku. W 84. minucie Kempny w sytuacji, w której nie strzelić bramki nie sposób, nie trafia butem w piłkę. Na 2 minuty przed końcem meczu strzał Brychczego niemal ociera się o słupek bramki Jaszyna.

Długi gwizdek sędziego. Na trybunach wielki krzyk. Kibice wynoszą Cieślika na rękach do szatni. A potem, do białego rana, wielkie kolejki przed knajpami w Chorzowie, Katowicach, na całym Śląsku, w całej Polsce.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Podczas przegranej przez Napoleona bitwy pod Lipskiem ginie książę Józef Poniatowski. Stało się to 19 października 1813 roku, a W. Kalicki tak wspomina to wydarzenie:

W oknach hotelu Zum König von Preussen w Lipsku błyskają łuny pożarów. Płoną wsie wokół miasta. Na Napoleonie Bonaparte nie robi to wrażenia. Cesarz dyktuje rozkazy odwrotu dla swojej armii, książę Bassano spisuje je w świetle świec i pożarów.

Skończył się 3. dzień bitwy pod Lipskiem. Napoleon wydał ją przeważającym siłom koalicji Prus, Austrii, Rosji i Szwecji. Geniusz opuścił jednak Napoleona – plan bitwy, nieprzemyślany, nie przewidział wznoszenia dodatkowych mostów na rzekach Pleissie i Elsterze, odcinających jego armii drogę odwrotu. Na Elsterze Francuzi dysponują tylko jednym kamiennym mostem.

Polski VIII Korpus księcia Józefa Poniatowskiego przyjął na siebie w tej bitwie główne uderzenie wroga i związał jego siły. Nadaremno. Napoleon nie potrafił oskrzydlić unieruchomionego wroga. Jest już jasne, że przegrał.

Cesarz kończy dyktowanie rozkazów dobrze po północy. Wzywa adiutanta i żąda sprowadzenia księcia Poniatowskiego. Książę przybywa o 3.00 w nocy. Wygląda fatalnie. Lewą rękę, dwukrotnie ranioną w walkach, trzyma na temblaku. Szare spodnie są uwalane błotem i krwią. Generalski mundur polowy okrywa szarobrunatna niekształtna burka. Na głowie ma czarny kapelusz.

Cesarz oznajmia księciu, że ma osłaniać odwrót jego armii od strony południowych przedmieść Lipska – Borna i Pegau. Wyraźnie zobojętniały książę podrywa się z irytacją. Tłumaczy, że większość jego oddziałów przeszła już na zachodni brzeg Elstery, reszta jest zdziesiątkowana; z 8 tys. żołnierzy zostało mu niespełna 800.

 – I cóż z tego? 800 odważnych żołnierzy starczy za innych 8 tysięcy – ripostuje nieznoszącym sprzeciwu głosem cesarz.

Książę reaguje jak stary wojak – zapewnia, że przedmieścia będzie bronić do ostatniego żołnierza.

Poniatowski wychodzi w mglistą noc. W ciemnościach zaczyna się wielki ruch. Tłumy wyczerpanych piechurów, kolumny kawalerii i rozbite tabory z wolna wycofują się na zachód. Tak wygląda odwrót pokonanej armii.

Na pozycjach zajmowanych przez Polaków też panuje wielki ruch. Gen. Michał Sokolnicki, dowodzący jazdą IV Korpusu, 2 pułkami ułanów gen. Jana Krukowieckiego i pułkiem krakusów, odbiera rozkaz wycofania się na zachód. Przy księciu Poniatowskim zostają tylko szwadron kirasjerów pod płk. Kazimierzem Dziekońskim, resztki oddziału krakusów kpt. Puzyny i garść ułanów. Kolejne formacje wycofującej się polskiej kawalerii znikają w gęstej jak śmietana mgle.

O 7.00 mgła zaczyna rzednieć. Książę Józef wycofuje resztki VIII Korpusu, wszystkiego ledwie 2 tys. żołnierzy, na południowe przedmieście Lipska. Polacy są znużeni 3-dniowymi walkami. Głodni, przemoczeni, zmarznięci, niewyspani. Ale najgorsze, że tracą ducha. Napoleon przegrywa, a wraz z jego klęską na dno idzie sprawa ojczyzny, o ich własnym losie nie mówiąc.

Tylko stara gwardia Napoleona jest jak skała. W alejach między bramami Peterstor i Grimmtor gwardziści dwóch batalionów: polskiego pod płk. Stanisławem Kurcyuszem i westfalskiego, bladym świtem wyjmują z plecaków lusterka, przytwierdzają je do miejskich lip i z kamiennym spokojem golą się. Pociski artylerii pruskiej przelatują tuż nad ich głowami, ścięte gałęzie sypią się na mundury i na włosy, a gwardziści wygładzają przemoczone nocną ulewą harcapy i opylają je pudrem. Gdy bębny uderzają na apel, gwardia, zda się, w jednej chwili staje w ciasnych, równych szeregach i… wycofuje się ku jedynemu kamiennemu mostowi na Elsterze.

Książę wzywa do siebie adiutanta Szumlańskiego i przekazuje mu resztę pieniędzy, jaką ma przy sobie, by niezwłocznie dostarczyć je rannym polskim oficerom, leżącym w kwaterach w centrum Lipska. Poniatowski jest jak odmieniony. Znikła jego nocna apatia i znużenie. Gorączkowo pędzi wierzchem od batalionu do batalionu, podtrzymuje żołnierzy na duchu, osobiście wprowadza do walki kolejne bataliony. Uwija się w pierwszej linii, pod gradem kul i odłamków. Gdy pruskie bataliony naciskają mocniej, książę idzie z piechurami w pierwszej linii do ataku. Dostaje postrzał w prawą rękę. Pozwala opatrzyć ranę, wsiada na konia i kierując nim jedną, ranną ręką, rusza na pierwszą linię.

Polacy dokonują cudów w obronie, ale tak ogromnej przewadze nie można opierać się w nieskończoność. Ok. 10.00 kolumny pruskie spychają resztki polskich pułków do miasta, na bulwary. Tam czeka na Prusaków odwód księcia Józefa – 2 bataliony płk. Malczewskiego.

Polacy stoją w ciasnym szyku najeżonym bagnetami. Prusacy podchodzą powoli na 20 kroków. Z tak morderczo bliskiego dystansu pruscy piechurzy oddają salwę. Dopiero teraz Polacy strzelają i ruszają do ataku na bagnety. Pokiereszowana kolumna pruska cofa się. W tej samej chwili z zaułków wyłania się kolejna, potężna kolumna wrogiej piechoty – to Austriacy! Na ten widok kompania badeńska, walcząca w szeregach polskich, przechodzi na stronę wroga i kieruje bagnety w niedawnych towarzyszy broni.

Ginie płk Malczewski, resztki jego rozbitych pułków chaotycznie przemykają w stronę rzeki. Książę Józef zwołuje uciekających do ogrodów Reichela nad Pleissą. Na bulwarach, w okolicy fontanny Wasserkunst, organizuje nowy ośrodek obrony. Książę objeżdża oddziały, przekonuje, by nie tracić ducha. Żołnierze są załamani. Prawdę mówiąc, walczą tylko dlatego, że oczekuje tego ich ukochany wódz.

O 11.00 wrzawa i dzikie wrzaski od strony bram Peterstor i Windmühlentor zwiastują, że zbliżają się Rosjanie.

Sytuacja jest rozpaczliwa. Poniatowski wzywa na pomoc marszałków Augereau i MacDonalda. Ich oddziały stoją w drugiej linii, ale Francuzi pozostawiają Polaków własnemu losowi.

Co gorsza, nieduży oddział pruskich piechurów przenika przez linie obrony w okolice jedynego kamiennego mostu na Elsterze. 2 zbudowane naprędce mosty drewniane nieco wcześniej rozpadły się pod ciężarem uciekających. Francuski saper kpr. Lafontaine, widząc blisko wroga, traci głowę. Nie dostrzega, że to tylko mały patrol pośród francuskich batalionów, bez namysłu podpala lont. Most wylatuje w powietrze.

Wieść o wysadzeniu mostu rozchodzi się błyskawicznie. Panika ogarnia Francuzów i Polaków. Książę Poniatowski jeszcze raz objeżdża swe oddziały, schrypnięty, krzyczy do żołnierzy:

 – Koledzy, zaklinam was na imię naszej ojczyzny, abyście nie splamili naszego charakteru narodowego. W najświetniejszych wypadkach i niebezpieczeństwach to sobie hasło powtarzajcie, że jesteście Polakami.

Jeszcze raz prowadzi piechurów do kontrataku na bagnety. Kula karabinowa dużego kalibru przebija na wylot pierś, ledwie na szerokość dłoni powyżej serca. Książę jest blady, ledwie przytomny z bólu.

Polscy generałowie namawiają go, by się poddał i zachował swą osobę dla ojczyzny.

 – Trzeba umrzeć mężnie – odpowiada.

W końcu jednak zgadza się, by wyprowadzono go na tyły.

Ale jak?

Wraz z garstką kirasjerów i krakusów książę szarżuje na pruską piechotę i przebija się na brzeg Pleissy. Rzeka jest błotnista, silnie wezbrana po ostatnich ulewach. Gen. Mikołaj Bronikowski nalega, by książę Poniatowski przeprawił się wpław. Książę waha się, w końcu wysyła eskortę do ostatniego kontrataku, sam zaś wjeżdża w rzekę. Nurt jest silny, unosi konia, który nie ma siły dopłynąć do drugiego brzegu. Adiutanci Ludwik Kicki i Francuz Hipolit Blechamps rzucają się na pomoc. Wyciągają z rzeki księcia. W tejże chwili Kicki dostaje postrzał.

Poniatowski idzie błotnistymi ogrodami w stronę kolejnej przeszkody – Elstery. Towarzyszą mu adiutanci i mastalerz, prowadzący konie za uzdy. Gdy napotykają grupy spanikowanych polskich żołnierzy, Książę słabnącym głosem dodaje im otuchy, wzywa do walki.

Kula trafia go w bok. Poniatowski pada na ziemię. Adiutanci podnoszą go, wsadzają na konia i wycofują się. Na opatrunek nie ma czasu.

W zamęcie walki Polacy natykają się na francuskiego generała z adiutantem. Francuz krótko rozmawia z Poniatowskim i dołącza doń. Oficerowie wyłamują w jakimś murze furtkę i już widzą brzeg Elstery. Idą ku niej, prowadząc konie, by nie zwracać na siebie uwagi. Ale po chwili obok ich głów świszczą kule. To patrol 7 pruskich strzelców skrył się za klombem i strzela do nich jak do kaczek. Książę Józef pyta oficerów, czy mają pałasze. Chce najpierw uderzyć na pruski patrol, a potem się przeprawić. Ale białą bronią dysponuje tylko francuski generał i 3 oficerów.

Książę wsiada na konia jednego z adiutantów i rusza z resztą towarzyszy w stronę Elstery. Brzegi Elstery są ujęte w dość wysokie mury. Wreszcie książę znajduje wyrwę i skacze w nurt rzeki. Za nim rzucają się w wodę pozostali.

7 pruskich strzelców nadbiega nad brzeg. Daje salwę. Kula trafia kpt. Blechampsa, który zsuwa się z konia i tonie. Książę Józef na koniu dopływa do zachodniego brzegu i znajduje w tamtejszym murze zbawczą wyrwę po pocisku. Koń dziarsko wdrapuje się na ląd.

Jeden z francuskich tyralierów obsadzających zachodni brzeg spostrzega wyłaniającego się z rzeki pokrwawionego jeźdźca w brudnej burce, dziwacznym, zdeformowanym nakryciu głowy. Ki diabeł, Kozak?

Bez namysłu naciska na spust. Uderzenie kuli kalibru 19 mm jest tak silne, że książę odruchowo ściąga jedną ręką cugle. Koń staje dęba i wali się wraz z jeźdźcem do rzeki. Po chwili dzielny rumak wdrapuje się jednak na brzeg. Książę znika w falach.

Źródło: Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=1604341

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Zwykły złodziejaszek, a jednak zrobił karierę. Takie rzeczy tylko w Cesarstwie Niemieckim? Nie koniecznie. Współcześnie też się zdarza, że o przestępcach robi się głośno na całym świecie. 16 października 1906 roku rozpoczęła się kariera Friedricha Voigta. W relacji W. Kalickiego wyglądało to tak:

Wczesnym rankiem starszy, szczupły mężczyzna w zniszczonym ubraniu wygrzebuje się z kryjówki w zakamarkach berlińskiego Dworca Śląskiego. Pod pachą dźwiga sporej wielkości paczkę obwiązaną sznurkiem. Mężczyzna wsiada do pociągu i jedzie na dworzec na Beusselstrasse. Tam pośpiesznie biegnie na podmiejskie łąki Jungferheide. W chaszczach rozwija papier paczki i wyciąga oficerski mundur.

Mężczyzna przez ostatni tydzień szukał takiego uniformu w berlińskich sklepach ze starzyzną. W końcu szczęśliwie znalazł mundur kapitana pruskiej gwardii, starego, nieużywanego wzoru, ale jeszcze w znośnym stanie. I co najważniejsze – w rozmiarze pasującym na niego jak ulał.

Mężczyzna szybko przebiera się w mundur. Wygładza fałdy kurtki, prostuje się jak struna. Po raz pierwszy w życiu jest naprawdę kimś.

Wilhelm Voigt urodził się przed 57 laty w Tylży w Prusach Wschodnich w rodzinie kiepsko prosperującego szewca. Skończył 3 klasy szkoły podstawowej i zaczął naukę w szkole realnej. Wtedy został złapany na kradzieży. W wieku 14 lat stanął przed sądem w Tylży. Skazano go na 2 tygodnie aresztu. Jako karany musiał opuścić szkołę. Ojciec wyuczył go szewstwa, ale małemu Wilhelmowi w tym fachu szło kiepsko. Z biegiem lat coraz częściej wchodził w kolizję z prawem. Między rokiem 1864 a 1871 sześciokrotnie aresztowano go i skazywano za kradzieże i fałszowanie dokumentów. W sumie spędził za kratkami niemal 30 lat. Ostatni wyrok 15 lat więzienia skończył odsiadywać w lutym tego roku. Po wyjściu na wolność Voigt pojechał do Wismaru, ale jako wielokrotnie karany złodziej rychło został wydalony z Wielkiego Księstwa Mecklenburg-Schwerin. Gdy pojechał do Malborka, tamtejsze władze miejskie także wydaliły go. To samo spotkało Voigta w Grudziądzu. Gdzie tylko się ruszył, wszędzie odmawiano mu – jako zdeprawowanemu recydywiście – wydania dokumentów tożsamości i prawa pobytu. Bez tego zaś nie mógł dostać pracy. Wpadł w błędne koło marginesu społecznego w cesarskich Niemczech.

W końcu Voigt dotarł do niewielkiej miejscowości Rixdorf pod Berlinem i zamieszkał u swojej siostry przy Kopfstrasse 27. Stabilizacja trwała krótko. Prezydent policji w Rixdorf 24 sierpnia wydalił go z miasta. Powód: „osoba niebezpieczna dla publicznego bezpieczeństwa i moralności”. Tydzień później Voigt wyruszył w stronę Hamburga. Nigdy tam jednak nie dojechał. Parę stacji za Rixdorf wysiadł i skierował się do Berlina. W stolicy zaszył się, bez meldunku, przy Lange Strasse 22.

Ostatnie kilka tygodni Voigt rozmyślał o beznadziei swego położenia. Nie miał szans na meldunek i na dostanie pracy – to było jasne. Pozostawało mu jedynie to, na czym znał się najlepiej – kradzież. Tyle że dotychczasowe doświadczenia jako kieszonkowca i włamywacza były zniechęcające: małe łupy, ryzyko wielkie. Ale gdyby tak wymyślić naprawdę wielki przekręt…

Pomysł przyszedł, gdy wspominał swoją młodość. Wielki książę pruski nakazał ongiś swoim gwardzistom wkroczyć w nocy do gabinetu burmistrza Królewca, bez sądowego nakazu aresztować go i dostarczyć do więzienia. Burmistrz po prostu popadł w niełaskę księcia.

Bystry Wilhelm Voigt w tamtej historii zauważył to, co najważniejsze: w zmilitaryzowanym, ogarniętym kultem wojskowego munduru społeczeństwie pruskim żadne bezprawie, byle tylko dokonane w mundurze i w imieniu najwyższej władzy, nie budzi ani protestu, ani nawet zdziwienia.

Wilhelm Voigt w mundurze kapitana sprężystym krokiem wychodzi z chaszczy i wraca na dworzec. Jedzie do Stralau-Rummelsberg, a stamtąd pociągiem podmiejskim do leżącego pod Berlinem niewielkiego miasteczka Köpenick. Tu rozpoznaje teren, zwłaszcza w okolicy ratusza. Przed 11.00 wraca pociągiem obwodnicy północnej do Berlina. Wysiada na dworcu przy Pulitzstrasse. Przez dłuższy czas spaceruje tam i z powrotem po Seestrasse. W południe dokonywane są zmiany wart. Wreszcie Voigt dostrzega pododdział fizylierów gwardii, składający się z 4 żołnierzy i podoficera. Skończyli służbę wartowniczą przed wojskowym basenem Ploetzensee. Voigt zatrzymuje patrol. Podoficer służbiście woła: „Baczność!”, i składa meldunek. Z przejęcia nie zauważa, że mundur kapitana ma stary fason. Voigt robi marsową minę i stentorowym głosem oznajmia, że z rozkazu najwyższych władz natychmiast podporządkowuje sobie patrol. Zwalnia jedynie podoficera, by ten mógł zameldować o przejęciu pododdziału. Wygląda to logicznie – przecież zwierzchnicy w koszarach fizylierów gwardii mogliby uznać zaginiony patrol za bandę dezerterów. W rzeczywistości sprytny szewc w mundurze kapitana pozbywa się podoficera, który mógłby dostrzec coś niezwykłego albo podejrzanego w starym kapitanie albo prowadzonej przezeń akcji. Niczym przy tym nie ryzykuje – zanim oficerowie pułku fizylierów gwardii sprawdzą w cesarskich urzędach, że nikt nie wysyłał żadnego kapitana z misją specjalną na Seestrasse, minie z pewnością wiele godzin.

Po chwili Voigt na czele 4 fizylierów zatrzymuje na ulicy kolejną wartę schodzącą ze służby na pobliskiej strzelnicy. 6 żołnierzy 4. Pułku Piechoty Gwardii włącza do swego oddziału. Z 10 podkomendnymi maszeruje Voigt na dworzec przy Pulitzstrasse. Pociągiem podmiejskim jadą do Köpenick. Żołnierze w 3. klasie, Voigt, jak na oficera przystało, w 2. Na dworcu w Köpenick jeden z gefrajtrów z 4. Pułku nieśmiało zauważa, że po wielu godzinach służby żołnierze są głodni. Voigt nie zastanawia się ani chwili. Rozkazuje ustawić karabiny w kozły i poleca szefowi sali w restauracji dworcowej podanie obiadu dla swoich podkomendnych. Pilnuje, by każdy dostał duże piwo. Niedbale dorzuca, że rachunek ureguluje wieczorem kancelaria cesarska.

Po obiedzie każdemu żołnierzowi wręcza po jednej marce. Najedzeni piechurzy dziarsko maszerują za kapitanem w stronę ratusza.

Po drodze oddział zachodzi na miejską pocztę. Z rozkazu cesarskiego Voigt zakazuje łączenia przez najbliższą godzinę jakichkolwiek rozmów z Berlinem. Teraz Voigt rozkazuje załadować karabiny amunicją i założyć bagnety. Bezdomny szewc jest bystrym obserwatorem wojskowych zwyczajów. Rozkazy wydaje gefrajtrowi, temu, który upomniał się o obiad, a on przekazuje je żołnierzom. W cesarskiej armii nie uchodzi, by oficer zwracał się bezpośrednio do zwykłego żołnierza.

Przed ratuszem Voigt rozkazuje pełniącym tam wartę żandarmom przekazać posterunek swoim żołnierzom. Żandarmi zaś mają ruszyć w miasto i dbać o porządek – kapitan ma bowiem informacje, że na ulicach Köpenick pojawiły się elementy zagrażające bezpieczeństwu publicznemu. Gdy żandarmi znikają za rogiem, Voigt poleca 2 żołnierzom obsadzić główne wejście. Przy bocznych drzwiach pozostawia po jednym podkomendnym. Nikt, pod żadnym pozorem, nie może wejść do środka. Sam wkracza na czele 6 szeregowców. W pierwszym pokoju siedzi nadsekretarz miejski Rosenkranz. Voigt aresztuje go w imieniu cesarza i zostawia pod strażą. Następnie wkracza do gabinetu burmistrza dr. Georga Langerhansa. Z burmistrzem jednak gorsza sprawa. Jest oficerem rezerwy i uważa akcję kapitana za całkowite bezprawie. Żąda połączenia go telefonicznie z urzędem starostwa. Voigt nie traci rezonu: „Nie ma pan tu zupełnie nic do telefonowania, a jeśli będzie się pan jeszcze dłużej stawiał, każę zamknąć pana w celi”. Burmistrz milknie. Teraz Voigt wzywa skarbnika von Wittberga, któremu poleca dokonać podliczenia miejskiej kasy. Po kwadransie von Wittberg melduje: „Jest 4 tys. marek i 37 fenigów”. Smakowita suma. Voigt wypisuje pokwitowanie i rekwiruje pieniądze, które sam pakuje do torby. Potem rozkazuje żołnierzom odtransportować koleją burmistrza i skarbnika do Berlina i przekazać strażom w Neue Wache. Na dworcu w Köpenick czeka, aż jego oddział z aresztowanymi wsiądzie do wagonu. Parę minut później wskakuje do następnego pociągu. Myśli tylko o tym, jak zmylić tropy. Ani mu się śni, że prawdziwa sława czeka go po aresztowaniu: wrzawa w prasie całej Europy, proces, wyrok 4 lata więzienia, ułaskawienie przez rozbawionego aferą cesarza Wilhelma II, tryumfalne tournée po Europie i Ameryce, w czasie którego opowiadać będzie o uprowadzeniu kasy, woskowa figura w Gabinecie Madame Tussauds, ostentacyjne nadanie mu dowodu osobistego przez Wielkie Księstwo Luksemburga, sztuka teatralna, filmy i pomnik na grobie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Bulwersuje nas bezczelność współczesnych oszustów, którzy potrafią podszyć się pod policjantów, strażników, czy nawet wnuczków, by ukraść nam pieniądze czy inne kosztowności. Zuchwalstwo i tupet to jednak wrodzona cecha naciągaczy. Bez niej nie udałoby się żadne przestępstwo.
W. Kalicki opisuje nam dziś historię przedwojennego oszusta, który wpadł właśnie 15 października 1930 roku:

Tak eleganckiego gościa dawno już we wsi Zaręby Kościelne, zapadłej dziurze w pobliżu Ostrowia Mazowieckiego, nie widziano. W ubogiej kancelarii Urzędu Gminy przybysz czuje się jak u siebie w domu. Pochyla się konfidencjonalnie nad sekretarzem gminnym Florianem Gierałtowskim i wyjmuje z kieszeni garnituru legitymację policyjną w charakterystycznej zielonej oprawie. Gierałtowski widzi, że to nie przelewki. Przed nim stoi pan Bolesław Pilich, funkcjonariusz 5. Komisariatu Policji Państwowej w Warszawie. Gminny sekretarz zrywa się z krzesła, odbiera od gościa płaszcz, usadza go przy stole, proponuje herbatę, kanapki. Może coś mocniejszego? Nie. No, oczywiście, że nie. Służba. Ale czym skromne Zaręby Kościelne mogłyby łaskawemu panu służyć?

Pan Pilich wyjaśnia sekretarzowi Gierałtowskiemu, że przybywa w sprawach służbowych i politycznych związanych z wyborami do Sejmu i Senatu. Każe natychmiast wezwać wójta i sołtysa.

Wiejscy dygnitarze zjawiają się natychmiast. Ładna historia! W sprawie wyborów pofatygował się tu tak ważny funkcjonariusz policji z Warszawy!

Pan Pilich opowiada zawile o przygotowywanych przez rząd pożyczkach wewnętrznych, o konieczności wspierania dalszego rozwoju państwa. Żąda przedłożenia mu natychmiast spisu wszystkich wsi w gminie oraz spisów zamożniejszych gospodarzy w każdej z tych wsi. Gdy listy te w końcu lądują na stole, Pilich poleca sekretarzowi Gierałtowskiemu migiem rozesłać wszystkim sołtysom polecenie, by udzielili gościowi wszelkiej pomocy.

Gdy w Zarębach Kościelnych Pilich uważnie studiuje listy najzamożniejszych włościan, w Warszawie kilkunastu policjantów łamie sobie głowę, gdzie Bolesław Pilich się teraz znajduje i co zamierza. A właściwie to nie Bolesław Pilich, lecz Stanisław Długokęcki ze wsi Wiszniewo w gminie Jabłonna.

Ruchliwość, fantazja i granicząca z bezczelnością zuchwałość Długokęckiego przyprawia bezradnych policjantów o ból głowy. Grasuje on po Warszawie i Mazowszu, podszywając się pod sędziego śledczego, wywiadowcę policji, rewidenta, kontrolera i Bóg jeszcze wie kogo. Oszukuje, naciąga, okrada, rabuje.

O Długokęckim zaczęło być głośno przed 3 tygodniami, po aferze na stacji kolei elektrycznej Warszawa–Młociny. O godz. 22.00 Długokęcki wkroczył do kancelarii kasjera i zawiadowcy stacji Aleksego Zatancewa. Przedstawił się woźnemu Stanisławowi Cieplickiemu jako wywiadowca policji politycznej Bolesław Pilich i polecił sprowadzić zawiadowcę w niecierpiącej zwłoki sprawie służbowej. Gdy Zatancew zjawił się, Długokęcki oznajmił mu: „W imieniu prawa aresztuję pana!”.

Na nic zdały się wyjaśnienia przerażonego zawiadowcy. Długokęcki surowo poinformował go, że działa z polecenia władz bezpieczeństwa i ma nakaz aresztowania go za działalność antypaństwową. Zatrzymany poprosił o okazanie legitymacji. Długokęcki-Pilich pokazał perfekcyjnie sfałszowaną legitymację służbową z własnym zdjęciem i wezwał woźnego Cieplickiego, by asystował mu przy dalszych czynnościach służbowych. Następnie zrewidował Zatancewa w poszukiwaniu dowodów działalności antypaństwowej i zabrał mu służbowy rewolwer z 14 nabojami. Gdy rzekomy wywiadowca policji stwierdził, że musi odprowadzić podejrzanego na komisariat, zawiadowca zatelefonował do domu naczelnika stacji Celkowskiego, prosząc, by go natychmiast zastąpił na służbie. W trakcie rozmowy Długokęcki-Pilich odebrał zawiadowcy słuchawkę i stwierdził bez ogródek: „Nie da rady! Zatancew jest aresztowany!”, po czym odłożył słuchawkę i powiedział Zatancewowi, że naczelnik Celkowski przez telefon polecił otworzyć kasę pancerną i wydać mu całą gotówkę.

Nieprzytomny ze strachu Zatancew kasę otworzył i wręczył rzekomemu policjantowi 3 tys. zł utargu. Długokęcki nie czekał na naczelnika stacji. Na ulicy zatrzymał taksówkę, wsiadł do niej razem z Zatancewem i zawiózł go do biura komisariatu policji. Tam oświadczył dyżurnemu przodownikowi, że jest funkcjonariuszem policji politycznej i właśnie dostarczył aresztowanego zawiadowcę stacji Warszawa–Młociny.

Zatancew trafił do pudła, Długokęcki zaś z jego rewolwerem i 3 tys. zł w walizce ruszył taksówką w miasto. Noc przehulał w knajpie Sabinka przy Ciepłej.

Policja odnalazła i przesłuchała właścicieli wszystkich 87 warszawskich taksówek w jasnych kolorach oraz ich 200 szoferów. Śledztwo ujawniło zdumiewające kulisy działalności Długokęckiego. Od dłuższego czasu ten 26-letni oszust posługiwał się legitymacją policyjną skradzioną swemu byłemu już teściowi, posterunkowemu 5. komisariatu Bolesławowi Pilichowi, do której wkleił swoje zdjęcie, oraz skradzionymi blankietami Ministerstwa Sprawiedliwości i rozmaitych sądów. Dowiadywał się w sekretariatach sądowych o grzywnach i mandatach nałożonych na firmy i osoby prywatne. Zjawiał się u ukaranych, zanim dotarli do nich prawdziwi egzekutorzy, i pobierał grzywny – do własnej kieszeni. Często podszywając się pod kontrolera skarbowego, sprawdzał koncesje i zezwolenia. Za solidne łapówki przymykał oko na nieprawidłowości. W ten sposób 13 września oskubał Szmula-Bera Sukiennika, właściciela sklepiku spożywczego pod Franciszkańską 29. Grożąc aresztem za niezapłaconą grzywnę za handel w godzinach niedozwolonych, wyłudził od niego 30 zł, na które wydał fałszywe pokwitowanie, na blankiecie Ministerstwa Sprawiedliwości.

Kilkakrotnie udając funkcjonariusza policji politycznej, przeprowadził w prywatnych mieszkaniach rewizje, rekwirując pieniądze i dokumenty.

Policja poznała tożsamość oszusta i jego wspólnika, prowadziła śledztwo, gazety rozpisywały się o jego wyczynach, ale on sam pozostawał nieuchwytny. Długokęcki zdawał sobie jednak sprawę, że udając policjanta Pilicha, szybko wpadnie. Postanowił zmienić tożsamość. Dowiedział się o śmierci niespełna 30-letniego syna Heleny Prueffnerowej, właścicielki kamienicy przy Kredytowej. Przed 10 dniami zjawił się u niej, okazał swą fałszywą legitymację policyjną i zażądał wydania dowodu osobistego zmarłego i książeczki wojskowej, rzekomo niezbędnych dla władz wojskowych. Matka nieboszczyka dokumenty wydała. Długokęcki umówił się, że odniesie je po 5 dniach.

2 dni później Długokęcki próbował dokonać niebywałego przekrętu – zarekwirować wagon pocztowy w pociągu Warszawa–Brześć nad Bugiem. Na stacji Stara Miłosna, znów udając funkcjonariusza policji politycznej Pilicha, zgłosił się do dyżurnego ruchu i zażądał pomocy w przeprowadzeniu rewizji wagonu pocztowego. Naiwny dyżurny wraz z Długokęckim dobijał się do wagonu pocztowego – bezskutecznie. Przytomny kierownik odmówił wpuszczenia ich. Długokęcki nie dał za wygraną. Zatelefonował na posterunek policji w Rembertowie i zażądał wsparcia. W Rembertowie obsługa wagonu także nie otworzyła drzwi przed tamtejszymi naiwnymi policjantami i Długokęckim. Oszust podniósł stawkę. Do Mińska jechał na stopniach tylnego wagonu, pilnując wagonu pocztowego. Na peronie w Mińsku złapał policjanta i domagał się pomocy w przeprowadzeniu rewizji wagonu pocztowego. Posterunkowy wykręcił się jednak sianem. Gdy pociąg ruszył, Długokęcki kazał mu jeszcze zaalarmować posterunek w Siedlcach – rewizja zlecona przez najwyższe władze musi być przecież przeprowadzona. Przed Siedlcami jednak zrezygnował i skoczył w pole.

Tydzień temu Długokęckiego opuściło szczęście. Na dworcu wileńskim rozpoznał go jeden z kolejarzy. Oszust nie stracił jednak zimnej krwi. Głośno wołał, że to nieporozumienie, bo nazywa się Prueffner i wymachiwał wyłudzonymi od matki zmarłego Prueffnera dokumentami. Wezwany policjant pojechał z zatrzymanym na Kredytową do pani Prueffnerowej. Długokęcki od progu zaczął z nią serdeczną rozmowę. Poprowadził ją tak zręcznie, że policjant nie zorientował się, iż zatrzymany nie jest synem gospodyni, przeprosił za nieporozumienie i wyszedł.

Długokęcki-Pilich popija herbatę, zajada się kanapkami i notuje sobie na boku nazwiska co bogatszych mieszkańców Zarębów Kościelnych. Jedyną osobą, która nie nadskakuje przybyszowi, jest komendant tutejszego posterunku policji, st. przodownik Stanisław Górski. Kiedyś służył w Warszawie, poznał obyczaje tamtejszej policji i wizyta samotnego stołecznego wywiadowcy policji politycznej na wsi wydaje mu się podejrzana. Przodownik Górski zachodzi do kancelarii Urzędu Gminy i wypytuje gościa, dlaczego najpierw nie zameldował się u niego. Długokęcki wyjaśnia, że jego misja jest tajna. Widzi niedowierzanie w oczach przodownika, dodaje więc szybko, że nie przyjechał sam, lecz z aspirantem Dobrowolskim, z którym wczesnym rankiem zameldował się na komendzie w Ostrowiu Mazowieckim. Teraz Dobrowolski wykonuje inne, tajne zadanie.

Przodownik Górski nadal ma wątpliwości. Telefonuje do komendy w Ostrowiu. Tam jednak nikt o policjantach Dobrowolskim i Pilichu nie słyszał. Długokęcki zdenerwowany krzyczy, że przodownik przeszkadza mu w czynnościach służbowych, a w ogóle, to na komendzie w Ostrowiu jest bałagan, bo wszyscy tam piją wódkę.

Przodownik Górski żąda pokazania legitymacji policyjnej.

Na oko dokument jest w porządku. Górski spostrzega, że wystawiony został przez 5. komisariat w Warszawie, w którym kiedyś on sam służył. Wypytuje zatem tajemniczego przybysza o swoich znajomych ze służby. Rzekomy policjant Bolesław Pilich plącze się i myli w wyjaśnieniach. Górski zamawia rozmowę z 5. komisariatem. Opowiada o dziwnym policjancie Pilichu. Po chwili Warszawa oddzwania. Górski słucha, wstaje i mówi: „Panie Pilich! Pan jest aresztowany!”. „To trudno – odpowiada z uśmiechem Długokęcki.  – Wiedziałem, że to się musi kiedyś skończyć”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

14 października 1943 doszło do masowej, choć okupionej dużą ilością zabitych, ucieczki więźniów z hitlerowskiego obozu zagłady Sobibór. Przebieg wypadków tak opisuje W. Kalicki:

Dochodzi 14.00, gdy na teren tzw. lagru I obozu zagłady Żydów w Sobiborze wchodzi SS-Unterscharführer Walter Ryba. W otoczonym drutami kolczastymi sektorze znajdują się baraki mieszkalne i kuchnia dla żydowskich więźniów oraz warsztaty pracujące dla niemieckiej załogi obozu. Ryba ma przewieszony przez ramię pistolet maszynowy. Wchodzi do warsztatu stolarskiego i żąda, by obecnych tam 4 więźniów i kapo Pożycki natychmiast poszło za nim.

Przerażenie paraliżuje więźniów obecnych w warsztacie. Na co dzień żaden z 30 esesmanów, stanowiących kadrę zarządzającą obozem, ani żaden ze 120 ukraińskich strażników nie nosi broni maszynowej. Co więcej, godzinę wcześniej kapo Pożycki przeniósł 5 więźniów z ich stałych miejsc pracy w obozie do stolarni w lagrze I. Czyżby któryś z więźniów zdradził i Ryba przyszedł aresztować 5 konspiratorów?

Ponad 600 więźniów pod ścisłą kontrolą Niemców i ich ukraińskich pomocników obsługuje machinę śmierci i jej nadzorców. Więźniowie pod czujnym okiem Niemców uspokajają wyładowywanych z pociągu Żydów, pomagają im przy rozbieraniu się, sortują ich rzeczy, obcinają kobietom włosy. Grupa więźniów na terenie lagru III, odizolowana od reszty, obsługuje komory gazowe i krematoria. W lagrze I, w warsztatach krawieckich, szewskich, mechanicznych więźniowie szyją Niemcom mundury i kostiumy dla ich żon, robią im buty, zabawki dla ich dzieci.

W Sobiborze mordowani są nie tylko Żydzi z transportów z całej Europy. Więźniowie giną od bicia i w egzekucjach – na miejsce zabitych Niemcy wybierają następców z transportów przeznaczonych do natychmiastowej zagłady.

Żaden z żydowskich więźniów nie ma złudzeń, że po tym, co w Sobiborze zobaczył, Niemcy pozwolą mu przeżyć. Jedyną szansą jest ucieczka. Ale z Sobiboru uciec jest bardzo trudno. Obóz położony w kompleksie leśnym nad Bugiem, między Włodawą i Chełmem, otoczony jest potrójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego pod napięciem. Wzdłuż części ogrodzenia ciągnie się głęboki rów z wodą, a teren wokół obozu jest zaminowany.

Udało się nielicznym. 3 Żydzi prowadzeni w tłumie nagich ofiar do komór gazowych w zamieszaniu schowali się w krzakach. Nocą prześlizgnęli się pod drutami kolczastymi i uciekli do lasu.

W grudniu zeszłego roku 2 ukraińskich strażników zdezerterowało, zabierając ze sobą 3 więźniów. 2 Żydów uratowało się. Żydówkę i obu Ukraińców, zadenuncjowanych przez chłopa, zastrzelili granatowi policjanci. Przed 4 miesiącami 2 więźniom udało się nocą przeciąć druty kolczaste, przeczołgać przez strefę obserwacji strażników, przez pole minowe i uciec.

W lipcu zbuntowali się polscy Żydzi z walkommanda, którzy w okolicznych lasach wycinali drzewa. Używano ich potem do spalania zwłok zagazowanych. 2 więźniów poderżnęło gardło ukraińskiemu strażnikowi, a reszta rzuciła siekierami w pozostałych strażników i pobiegła w głąb lasu. Kilku zginęło, kilku udało się jednak zbiec.

Masowa ucieczka do niedawna wydawała się jednak czystą fantazją. Pół roku temu Niemcy odkryli tunel prowadzący od baraku więźniarskiego w najbardziej strzeżonym lagrze III, pod drutami, do lasu. Wszystkich więźniów strażnicy rozstrzelali.

Mimo terroru w obozie powstała konspiracja. Kieruje nią 33-letni syn rabina, młynarz z Żółkiewki Leon Feldhendler. Gdy do obozu trafiła grupa rosyjskich Żydów, wziętych do niewoli oficerów Armii Czerwonej, Felhendler zrozumiał, że zawodowi wojskowi są jedyną szansą konspiratorów. Przed 2 tygodniami ostrożnie wciągnął por. Aleksandra Aronowicza Peczerskiego do współpracy.

Przed 5 dniami jeden z więźniów, przyjaciel Peczerskiego, powiadomił go, że w Sobiborze istnieje jeszcze jedna konspiracja: ucieczkę planuje niewielka grupa rosyjskich Żydów. Peczerski natychmiast włączył ich do organizacji Feldhendlera. Nie tylko ich. Przed paru dniami 2 kapo, Pożycki i Bunio, domyślili się, że w obozie szykowana jest ucieczka. Mimo ogromnego ryzyka, że zdradzą, Feldhendler zaproponował im przyłączenie się do ucieczki. Nie pomylił się. Kapo byli więźniami uprzywilejowanymi, ale wiedzieli, że w końcu podzielą los pozostałych.

Nerwową naradę w stolarni, po wyprowadzeniu przez esesmana Rybę 5 konspiratorów, przerywa wejście drugiego wtajemniczonego kapo. Bunio wyjaśnia, że Ryba nic o planach powstania nie wie – po prostu przyszedł po ludzi do układania drewna w innej części obozu. Peczerski decyduje, że czas zaczynać.

SS-Untersturmführer Niemann zastępuje nieobecnego komendanta obozu. Krawiec Mundek zaprosił go na godz. 16.00 na przymiarkę nowego munduru. Niemann zajeżdża przed barak na białym koniu. Mundek ubiera go, obraca, udaje, że zaznacza poprawki. Z ukrycia wyskakują z siekierami w rękach Arkadij Wajspapier i Jehuda Lerner. Pierwszy uderza Wajspapier, Lerner poprawia siekierą. Czapnik Mensce niespodziewanie zrywa się znad stołu i kłuje nożyczkami zwłoki Niemanna, wykrzykując imiona swej żony i dzieci zagazowanych w Sobiborze. Nie można go uciszyć. Konspiratorzy kneblują go i zamykają w komórce. Wajspapier odnosi Peczerskiemu pierwszy zdobyczny pistolet.

Kwadrans później do przymiarki nowych oficerek zjawia się u szewców szef ukraińskich strażników esesman Graetschutz. Mistrz Icchak udaje, że ściąga mu buty, i silnie łapie za nogi. Wajspapier i Lerner sierkierami rozłupują głowę hitlerowca. Toivi Blatt w tym czasie zawiadamia esesmana Josefa Wolfa, że komando ubraniowe odłożyło mu z rzeczy zagazowanych nowiutki czarny skórzany płaszcz. Gdy Niemiec wkłada ręce do rękawa, jest bezbronny. Więzień Cybulski tnie go siekierą, inni dobijają nożami. W garażach śmiertelny cios siekierą inkasuje esesman Walter Ryba, który napędził konspiratorom tyle strachu. Pod ciosami siekier padają kolejni, zwabiani w ustronne miejsca, esesmani. Przed 17.00 rosyjski Żyd Szubajew przecina obozowy kabel telefoniczny.

Szlomo Szmajzner zakrada się do baraku Ukraińców. W ich pokojach znajduje karabiny i pasy z kilkoma nabojami. Niemcy nie ufają Ukraińcom, wydają im na służbę tylko po parę naboi. Szmajzner szamoce się z karabinami – nie umie zabezpieczyć ich zamków. W końcu 2 chowa do blaszanej rury, trzeci owija kocem i wychodzi. Szczęśliwie mija wewnętrzny posterunek Ukraińców i przynosi karabiny do stolarni.

Zbliża się pora wieczornego apelu. Zewsząd maszerują na plac apelowy grupy nieświadomych niczego więźniów. Każda śpiewa jakąś piosenkę. Załoga SS dotrze na plac dopiero po sformowaniu przez więźniów równych szeregów. Nieoczekiwanie przed rozpoczęciem apelu na placu pojawia się SS-Unterscharführer Gaulstich. To uniemożliwia konspiratorom powiadomienie 600 współwięźniów, że powstanie właśnie się zaczęło. Jeden z konspiratorów nie traci zimnej krwi. Prosi Gaulsticha do baraku, rzekomo w sprawie uszkodzonej pryczy. W baraku jedno uderzenie siekierą załatwia sprawę.

Peczerski poleca kapo Pożyckiemu gwizdać na apel. Wśród ustawiających się więźniów wieść o powstaniu rozchodzi się błyskawicznie. Wielu zszokowanych Żydów nie wierzy w szansę ocalenia. Wracają do baraków, wyciągają ukryte przed Niemcami białe szale modlitewne znalezione w bagażach zagazowanych i zaczynają odmawiać kadisz, modlitwę za zmarłych – czyli za siebie.

Ale większość jest gotowa walczyć pod rozkazami Peczerskiego.

Jeden z Ukraińców przypadkiem wchodzi do obozowego biura i dostrzega jednego z zabitych esesmanów. Strażnik podbiega do esesmana Bauera i krzyczy: „Deutsche kaputt!”. Bauer bez namysłu wyciąga pistolet i strzela do 2 więźniów wyładowujących z ciężarówki skrzynki z wódką.

Strzały słyszą w obozie wszyscy: więźniowie, Niemcy i strażnicy ukraińscy. Peczerski pojmuje, że już nie ma mowy o zaskoczeniu reszty obozowej załogi. Nie traci jednak zimnej krwi. Występuje przed szereg. Mówi, że większość Niemców w obozie została zabita, że nie ma odwrotu, a oni sami, czy przeżyją czy nie, zostaną pomszczeni przez Związek Sowiecki. Na koniec woła tak, jak go uczono w Armii Czerwonej: „Naprzód, towarzysze! Za Stalina! Śmierć faszystom!”.

Większość więźniów rzuca się w kierunku głównej bramy obozu. Niestety, esesman Frenzel, który pół godziny wcześniej szczęśliwie uniknął ciosu siekierą, sprawnie gromadzi ocalałych Niemców i zszokowanych Ukraińców. Po chwili ich ogień masakruje biegnących w stronę bramy. Padają dziesiątki zabitych i rannych.

W miotającym się tłumie więźniów spokój zachowuje Szlomo Szmajzner. Spokojnie celuje ze zdobycznego karabinu i pięknym strzałem strąca Ukraińca z centralnej wieży.

Spora grupa więźniów mimo ostrzału strażników obchodzi 2 linie ogrodzenia z drutu kolczastego, rów z wodą i łopatami rozrywa drut ostatniego, 3. ogrodzenia. Wokół ziemia aż gotuje się od uderzeń pocisków. Tłum więźniów rzuca się w dziurę, inni, nie chcąc czekać pod kulami, wspinają się na ogrodzenie, które wali się pod ich ciężarem. Plan Peczerskiego przewidywał wysadzenie szerokiego na 15 m pola minowego rzucaniem cegieł, ale nikt nie ma na to czasu. Więźniowie biegną co sił. Co chwila eksplozja rozrywa któregoś z nich.

Padające ogrodzenie przygniata jednego z konspiratorów: Toiviego Blatta. Drut kolczasty wbija się w jego płaszcz i unieruchamia go. Po plecach Blatta biegną dziesiątki spanikowanych więźniów. Blatt bezradnie patrzy, jak rozrywają ich miny, jak jeden po drugim padają od kul Ukraińców. Z zazdrością widzi, że dziesiątki więźniów dobiegają do zbawczego lasu.

Zrozpaczony Blatt wpada na zbawczy pomysł. Rozpina guziki i po prostu wyślizguje się z okręconego drutem płaszcza. Omija leje po minach, przebiega pod kulami łąkę za ogrodzeniem i dołącza do 300 więźniów, którym udało się wyrwać z piekła Sobiboru.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 października 1960 roku radziecki przywódca Nikita Chruszczow przemawiał "za pomocą buta" podczas obrad Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Dyskutowano wtedy na temat likwidacji systemu kolonialnego i debata ta przeszła do historii. O tym, jak wyglądała przypomina nam dziś W. Kalicki:

Późnym popołudniem sala Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku wypełnia się. Dziś w debacie na temat likwidacji systemu kolonialnego przemawiać będzie premier ZSRR Nikita Siergiejewicz Chruszczow.

Sowiecki przywódca już rok wcześniej, podczas swej pierwszej wizyty w Stanach Zjednoczonych, pokazał się Zachodowi jako twardy, niedający się zbić z pantałyku orator i polemista, skłonny do niekonwencjonalnych, wręcz dziwacznych zagrywek. Nie ukrywał się za kordonem podwładnych, nie wysługiwał się rzecznikiem prasowym. Chętnie rozmawiał na każdy temat z każdym napotkanym Amerykaninem, wygłaszał komentarze, aforyzmy, pouczał. Ale potrafił też zaatakować. Gdy w waszyngtońskim klubie prasowym dziennikarze zanadto przycisnęli go do ściany, pogroził: „Jeśli będziecie mi podrzucać zdechłe szczury, to ja mogę wam podrzucić stertę zdechłych kotów!”.

Jeszcze barwniej przebiega jego druga wizyta w Nowym Jorku.

Na początku września Kreml ujawnił, że delegacji sowieckiej na Zgromadzenie Ogólne przewodniczyć będzie osobiście Chruszczow. Wiadomość ta stała się światową sensacją. Rządy wielu państw natychmiast dostosowały składy swych delegacji do rangi sesji Zgromadzenia Ogólnego. Do Nowego Jorku przybyli przywódcy i szefowie rządów z całego świata. Amerykańskie władze, pod pozorem zachowania środków bezpieczeństwa, ograniczyły strefę pobytu sowieckiego przywódcy do Manhattanu. Ale Chruszczow nic sobie z tego nie robi. Wychodzi na balkon siedziby sowieckiej delegacji przy 680 Park Avenue i odpowiada na pytania dziennikarzy tłumnie stojących na chodniku. Zwołał konferencję prasową na ulicy (blokując przy tym ruch samochodów). Pod koniec września dwukrotnie, podczas przemówień sekretarza generalnego ONZ Daga Hammarskjölda i brytyjskiego premiera Harolda Macmillana, walił rękami w blat swojego stolika.

Wczesnym wieczorem przewodniczący Zgromadzenia Ogólnego, stały przedstawiciel Irlandii Frederick H. Boland, otwiera posiedzenie i zaprasza na mównicę Nikitę Chruszczowa.

Dreszcz emocji przebiega przez wielką salę. Będzie się działo!

Ale nic z tego. Sowiecki premier przemawia spokojnie. Domaga się natychmiastowego przyznania niepodległości wszystkim koloniom i terytoriom zależnym na świecie. Kolonializm nazywa niesprawiedliwością i zagrożeniem dla światowego pokoju. Na koniec żąda, by to Zgromadzenie Ogólne, a nie Komitet Polityczny, zajęło się kwestią sowieckiego wezwania do likwidacji kolonializmu.

Po Chruszczowie głos zabiera przedstawiciel Filipin, senator Lorenzo Sumulong. Długo, szczegółowo przedstawia korzyści gospodarcze i polityczne, jakie stały się udziałem Filipin w czasie, gdy były one faktyczną kolonią USA.

Na twarzach delegatów krajów socjalistycznych rysuje się słabo skrywana wściekłość.

Sumulong przechodzi do spraw Europy Wschodniej.

 – Ludzie wschodniej Europy zostali połknięci przez Związek Radziecki, są pozbawieni praw politycznych i obywatelskich – stwierdza Filipińczyk.

Ze swego miejsca zrywa się minister spraw zagranicznych komunistycznej Rumunii Eduard Mezincescu. Uniesioną ręką daje znak, że chce natychmiast replikować. Przewodniczący Boland udaje, że tego nie widzi.

Mezincescu wytrwale stoi z uniesioną ręką. W końcu, rozzłoszczony, siada.

Na pomoc rumuńskiemu towarzyszowi rusza sam Chruszczow. Zrywa się ze swego fotela, nieproszony przez przewodniczącego Bolanda, podchodzi do mównicy i unosi ramię w geście, jakim sowieccy obywatele zwykli rozpychać się w kolejkach. Oszołomiony tą interwencją senator Sumulong odsuwa się od mikrofonu. Na to tylko czeka sowiecki premier.

 – Czemu, kiedy reprezentanci niektórych krajów chcą się wypowiedzieć, nie są dopuszczani do głosu, podczas gdy ta służalcza kreatura amerykańskiego imperializmu ma prawo głosu? Czemu przewodniczący, który wyraźnie sympatyzuje z kolonialną dominacją, nie powstrzymuje go? Czy to jest sprawiedliwe? – pyta retorycznie Chruszczow.

Sala zamiera, słychać byłoby lot muchy, gdyby oczywiście muchy dopuszczono na obrady.

 – Nie, to nie jest sprawiedliwe! – odpowiada sam sobie Nikita Siergiejewicz i zadowolony, uśmiechnięty wraca na swoje miejsce.

Oficjalny tłumacz ONZ z rosyjskiego najwyraźniej nie jest przygotowany na przekładanie obelg. Przez dłuższą chwilę próbuje rozgryźć znaczenie nieznanych słówek. Głośno zastanawia się: „Gnojek”? Może: „Lizus”? „Klakier”?

Filipińczyk Sumulong słucha tych dywagacji jak skamieniały. Oszołomiony, rozważa w myślach obelgi sowieckiego premiera. Zadaje przez mikrofon kilka pytań tłumaczowi. Przewodniczący Boland obawia się nieprzewidzianej reakcji Filipińczyka i prosi go, by w imię powagi obrad za wszelką cenę zachował spokój. Senator Sumulong z wysiłkiem wraca do swego przemówienia.

Chruszczowa opuszcza dobry humor.

Siedzący z tyłu Jewgienij Litoszko, szef amerykańskiej redakcji „Prawdy”, ze zdumieniem spostrzega, że głowa i barki Chruszczowa znikają pod stojącym przed sowieckim premierem stolikiem, a nad blatem unoszą się jego tęgie pośladki. Po kilku sekundach jednak głowa Chruszczowa pojawia się na wierzchu. Sowiecki premier ma czerwoną z wysiłku twarz. W ręku triumfalnie trzyma but. Jasny, na grubej podeszwie.

Chruszczow najpierw zamierza się butem, jakby chciał nim cisnąć w przemawiającego Sumulonga. Filipińczyk nieco zwalnia, ale mówi dalej. Chruszczow z całej siły wali obcasem o pulpit swego stolika. Sumulong nie przerywa. Chruszczow wali butem dalej. W końcu odkłada go na brzeg blatu i zaczyna uderzać pięściami. Prawą, lewą, obiema naraz i znów prawą, lewą. Wygląda to jak występ perkusisty. Pozostali członkowie sowieckiej delegacji jeden po drugim przyłączają się do bębnienia pięściami w blaty. Część delegatów zachodnich śmieje się, część komentuje sowiecki występ z oburzeniem.

W końcu Chruszczow znów nurkuje pod stolikiem. Po dłuższej chwili wyłania się jego dziecinnie rozradowana twarz. Udało się zawiązać sznurówkę.

Lorenzo Sumulong kończy swe wystąpienie. Nieoczekiwanie opowiada się za procedurą debatowania o kolonializmie zaproponowaną przez Chruszczowa. Najwyraźniej lekcja z butem odniosła skutek.

Sowiecki premier natychmiast wyskakuje na mównicę i z zadowoleniem konstatuje, że szanowny przedstawiciel Filipin nie był jednak tak beznadziejny, jak się początkowo wydawało.

 – Na szczęście możemy mieć nadzieję, że w końcu dorośnie i zrozumie te sprawy – kończy Chruszczow.

Audytorium bije brawo, Nikita Siergiejewicz kiwa głową publiczności jak iluzjonista po udanym występie. Frederick Boland zarządza przerwę.

W foyer gmachu ONZ sowiecki premier naprędce organizuje konferencję prasową. Pytany przez amerykańskiego dziennikarza o rozbrojenie, wzrusza ramionami, obmacuje kieszenie, wyciąga futerał na okulary i malutki scyzoryk do temperowania ołówków.

 – To moja jedyna broń. – Po chwili dodaje: – No, mam to, ale czy da się tym przebić taki wór, jakim jest Wadsworth?

James J. Wadsworth, stały przedstawiciel USA w ONZ, zaszedł Chruszczowowi za skórę podczas poprzednich posiedzeń Zgromadzenia Ogólnego.

Wieczorem, po przerwie, wcale nie jest lepiej. Propozycję ZSRR w sprawie debaty o kolonializmie popierają Gwinea, Ghana i Indie, ale zjadliwie polemizują z nią minister stanu Wielkiej Brytanii David Ormsby-Gore i przedstawiciel Nowej Zelandii Ross Shanahan.

Asystent sekretarza stanu USA Francis O. Wilcox prawdziwym problemem kolonialnym nazywa sytuację we wschodniej Europie. Natychmiast zrywa się z protestami Rumun Mezincescu. Chruszczow znów ściąga but, wali obcasem i pięściami w pulpit, grozi palcem Wilcoxowi. Teraz także inne delegacje krajów komunistycznych wymachują rękami, biją dłońmi w stoliki, wrzeszczą.

Frederick Boland ignoruje żądania delegatów komunistycznych, by natychmiast dopuścił ich do głosu, wzywa do zachowania powagi i spokoju.

Mezincescu wreszcie dopada do mównicy. Krytykuje Bolanda za sposób, w jaki prowadzi on sesję. W końcu Rumun uderza w czułe miejsce Irlandczyka – podział jego wyspy na Irlandię i część brytyjską.

 – Irlandzki naród, w nie mniejszym stopniu niż inne narody, ma prawo do wolności – głosi Mezincescu.

Boland tak silnie uderza młotkiem przewodniczącego o podstawkę na swym pulpicie, że łamie trzonek. Obuszek frunie nad jego głową. Irlandczyk jest tak zdenerwowany, że natychmiast przerywa obrady i odracza sesję, nie podając nawet terminu jej wznowienia.

Sowiecka delegacja z triumfującymi minami opuszcza gmach ONZ. Chruszczow mówi w przejściu oblegającym go dziennikarzom, że dzisiejszy incydent pokazał, jak rozdygotana jest sytuacja Narodów Zjednoczonych.

 – To początek końca – macha ręką w stronę sali Zgromadzenia Ogólnego.

Ktoś z dziennikarzy pyta, czy fakt, że sowiecka propozycja debaty antykolonialnej nie była dziś przegłosowana, nie jest porażką ZSRR.

Chruszczow szczerzy zęby w szerokim uśmiechu:

 – A jakaż to porażka? Główne narzędzie przewodniczącego Zgromadzenia Ogólnego jest złamane. On walił młotkiem tak, że go złamał. Jak on mógł później prowadzić posiedzenie? Bez młotka?

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

9 października 1967 roku to dzień śmierci słynnego komunistycznego bojownika Ernesto Che Guevary. Nic dziwnego, że zginął z rąk boliwijskiej armii. Po dziś dzień historycy nie potrafią doliczyć się ofiar jego reżimu na Kubie. Oto relacja W. Kalickiego:

O 7.00 kpt. Felix Rodriguez wsiada do śmigłowca na niedużym trawiastym lotnisku w boliwijskim miasteczku Vallegrande. Ten dawny uchodźca z Kuby jest agentem CIA. Od kilku miesięcy jest kluczowym amerykańskim szpiegiem w Boliwii – przebywa w pobliżu wielkiej obławy wojsk rządowych na grupę partyzantów dowodzoną przez Ernesto Che Guevarę i ma za zadanie niezwłocznie zawiadomić Waszyngton o pochwyceniu sławnego rewolucjonisty. Już w zeszłym roku CIA dowiedziała się, że w zapadłym boliwijskim interiorze Ernesto Che Guevara usiłuje zorganizować antyrządowy ruch partyzancki. Che marzył o sprowokowaniu Stanów Zjednoczonych do wysłania marines w boliwijskie góry i o uwikłaniu Waszyngtonu w drugą, obok Wietnamu, beznadziejną interwencję wojskową. Ale Pentagon, nauczony wietnamskim doświadczeniem, wyekspediował do Boliwii jedynie 30 oficerów sił specjalnych – zielonych beretów – jako instruktorów wojskowych i kilkunastu agentów CIA. Jednym z nich jest Rodriguez. Swą misję zaczął od przeszkolenia oficerów wywiadu boliwijskiej 8. Dywizji Piechoty kontrolującej tereny, na których, jak podejrzewano, Che założył swą bazę. Później Rodriguez doradzał oficerom 8. Dywizji, jak tropić partyzantów i jak organizować na nich zasadzki.

Przed 2 miesiącami oddział partyzantów dowodzony przez kubańskiego kapitana o imieniu Joaquin wpadł w taką zasadzkę podczas przeprawy przez Rio Grande. Ocalał jedynie Boliwijczyk José Chavez, zwany „Chaco”. Boliwijscy żołnierze chcieli go zastrzelić, ale w ostatniej chwili interweniował Rodriguez. Umiejętnie przesłuchując jeńca i analizując notatki znalezione przy zabitych partyzantach, dowiedział się, że od miesiąca oddziały „Joaquina” i Guevary nie miały ze sobą łączności, że grupa Guevary podzielona jest na straż przednią pod dowództwem Miguela, oddział główny z Che, maszerujący kilometr za strażą przednią, i straż tylną, zaś partyzanci są schorowani, wygłodzeni, rozczarowani.

Przed 3 tygodniami w dzikiej głuszy niedaleko wioski La Higuera, leżącej pół godziny lotu helikopterem od Vallegrande, w zasadzkę 8. Dywizji wpadli kolejni partyzanci. Wśród 3 zabitych Rodriguez rozpoznał dowódcę straży przedniej Miguela. Agent CIA już wiedział, że Che jest bardzo blisko La Higuera. I że nie ma już sił, by wymknąć się z sieci.

Za radą Rodrigueza oddziały 8. Dywizji tydzień temu otoczyły szerokim kołem rejon La Higuera. Przedwczoraj kilku wieśniaków wypatrzyło w niskich chaszczach grupę partyzantów. Skuszeni wysokimi nagrodami chłopi donieśli żołnierzom, że w gęstwinie zieleni zwanej Quebrada del Yuro słychać jakieś głosy, a nawet widać obcych. Wczoraj rano 2 kompanie boliwijskich komandosów, tzw. boinas verdes (zielonych beretów), otoczyły oddział Che w rzadkim zagajniku u zbiegu 3 wąwozów – największy z nich nazywano Yuro. 17 wycieńczonych partyzantów nie miało szans. Bronili się przez niespełna 1,5 godziny. Komandosi ostatecznie złamali ich opór ostrzałem z moździerzy. Che został ranny w nogę, chwilę później seria z karabinu szturmowego roztrzaskała jego karabin typu M2. Został mu tylko rewolwer bez amunicji i nóż myśliwski. Zszokowany Che, zamiast uciekać w zarośla, spokojnie zajął się opatrywaniem rannej nogi. Po chwili komandosi celowali doń z odległości paru kroków.

 – Jestem Che. Nie zabijajcie mnie – powiedział zrezygnowany.

Wczoraj wieczorem do sztabu 8. Dywizji dotarł zaszyfrowany meldunek radiowy: „500 zmęczony”. To znaczy, że ujęto Che.

W podłym hoteliku w Vallegrande oficerowie rządowej 8. Dywizji oblewali sukces. Między toastami Rodriguez poprosił dowodzącego tu płk. Zenteno o zgodę na towarzyszenie mu rano w locie do La Higuera jedynym helikopterem, jaki armia ma w tym rejonie do dyspozycji.

Po półgodzinnym locie śmigłowiec ląduje w środku wsi, na małym placyku, za 3-izbową lepianką, która od lat służy za szkołę. Guevara, lekko ranny w nogę, leży związany w większej izbie. Obok niego żołnierze rzucili 3 zabitych partyzantów: Aniceta, „Antonia” i „Pacho”. W sąsiednich izbach przetrzymywani są wzięci do niewoli 2 podwładni Guevary: „Willy” i „El Chino”.

Rodriguez, płk Joaquin Zenteno Anaya i pilot śmigłowca mjr Nino de Guzman wchodzą do izby bez okien, w której leży Che. Panuje w niej nieznośny zaduch od rozkładających się ciał partyzantów. Najbardziej poszukiwany rewolucjonista świata jest wychudzony, brudny. Potargane włosy opadają na podartą kurtkę, narzuconą na straszliwie brudną bluzę z kapturem. Stopy owinięte ma kawałkami skóry, udającymi mokasyny. Ma skrępowane sznurem nogi i ręce związane na plecach. Z rany na nodze – od wczorajszego postrzału – cieknie mu na klepisko szkolnej izby krew.

Boliwijscy oficerowie i agent CIA wychodzą przed chałupę. Płk Zenteno wzywa dowodzącego tu mjr. Ayoroa i na stronie mówi mu, że ich zwierzchnicy zdecydowali, iż Che ma być bez zwłoki rozstrzelany. Pułkownik pyta majora, czy chciałby osobiście zastrzelić Guevarę. Zaskoczony Ayoroa ma tyle rozsądku, że odmawia, i sugeruje, że spośród komandosów, którzy wczoraj walczyli z partyzantami w Quebrada del Yuro, i widzieli, jak giną ich koledzy, znajdą się chętni do wykonania egzekucji. Po tej rozmowie obaj oficerowie oraz kpt. Gary Prado Salmon, dowódca kompanii B II Batalionu boinas verdes, której żołnierze wzięli do niewoli Che Guevarę, na czele niewielkiej grupy komandosów ruszają w stronę Quebrada del Yuro. Trwa tam obława na kilku partyzantów, którzy wczoraj jakimś cudem ocaleli i ciągle ukrywają się w chaszczach. Oficerowie na nic się tam nie przydadzą, ale obława to doskonały pretekst, by podczas egzekucji Che być daleko od wiejskiej szkoły w La Higuera.

Kpt. Rodriguez zabiera się do roboty. W lepiance szkoły znajduje koślawy stół. Wynosi go przed drzwi. Rozkłada na nim swoją radiostację polową RS-48. Spisuje w 100 słowach meldunek o ujęciu Che, szyfruje go i nadaje do szefostwa CIA – jeszcze przed ustalonym na 10.00 czasem łączności. Potem na stole fotografuje, strona po stronie, wszystkie notatki znalezione przy Che. Jeden z boliwijskich komandosów przytrzymuje mu kartki notatników rewolucjonisty.

W przerwie w fotografowaniu znużony agent CIA zachodzi do ciemnej izby, w której leży związany Guevara. Che od razu zapowiada, że nie będzie zeznawał. Rodriguez uspokaja go, że chce tylko pogawędzić. Jeniec zgadza się. Che przyznaje, że przegrał tę kampanię, ale nie obwinia za to siebie, lecz prowincjonalną świadomość komunistów boliwijskich, którzy opuścili go w godzinie próby. Za nic nie chce powiedzieć nic krytycznego o Fidelu Castro; wszystkie pytania Rodrigueza o wodza kubańskiej rewolucji ignoruje.

Rozmawiają po hiszpańsku. Che stwierdza, że Rodriguez nie jest Boliwijczykiem. Agent CIA przyznaje, że urodził się na Kubie, a potem, po emigracji do Stanów, był członkiem zorganizowanej przez CIA tzw. Brygady 2506, która brała udział w nieudanej inwazji w Zatoce Świń.

 – A więc już się spotkaliśmy – zauważa Che, który walczył wtedy z antycastrowską interwencją w Zatoce Świń.

 – Wiem, ale teraz to ja jestem po stronie zwycięzców – odpowiada Rodriguez.

Agent CIA wraca do fotografowania dokumentów Che. Dzwoni radiotelefon boliwijskich komandosów. Rodriguez, jako teraz najstarszy rangą oficer w wiosce, podnosi słuchawkę. Nieznany mu boliwijski oficer skanduje wyraźnie:

 – 500, 600.

Rodriguez zna szyfr boinas verdes obowiązujący podczas tej obławy.

 „500” to kryptonim Che. „600” – kryptonim egzekucji.

Rodriguez bez słowa wraca do fotografowania dokumentów na placyku przed szkołą.

Wraca płk Zenteno. Rodriguez relacjonuje mu telefoniczny szyfrogram z – jak się domyśla – dowództwa armii boliwijskiej. Mówi jednak także pułkownikowi, że CIA chce mieć Guevarę żywego, i deklaruje, że chce go osobiście, gruntownie przesłuchać. W końcu domaga się wstrzymania egzekucji. Ale Zenteno nie chce o tym słyszeć. Zgadza się tylko łaskawie:

 – Upoważniam cię do przesłuchania go, ale przed drugą po południu masz mi przynieść jego trupa.

Zenteno w towarzystwie podpułkownika saperów Andresa Selicha pospiesznie odlatuje helikopterem do Vallegrande.

Tuż przed 13.00 do Rodrigueza podchodzi nauczycielka Julia Cortez i pyta, kiedy odbędzie się egzekucja Guevary; mówi, że właśnie usłyszała w radiu, że Che został zabity w walce.

Rodriguez pojmuje, że los Guevary został przesądzony. Wraca do Che. Agent CIA na widok uwięzionego wroga odczuwa coś w rodzaju szacunku. Guevara porzucił bezpieczną egzystencję i władzę na porewolucyjnej Kubie, gdzie był ministrem i prawą ręką Castro, i z własnej woli, w wieku niemal 40 lat, ruszył z bronią w ręku w dziki interior.

 – Bardzo mi przykro, Comandante, zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, ale takie są rozkazy – mówi agent CIA.

Guevara od razu pojmuje, o co chodzi. Blednie, zapada się w siebie.

 – Tak będzie lepiej. Nigdy nie powinienem zostać złapany żywcem – mówi cicho, jakby do siebie.

Rodriguez pyta go, czy ma do przekazania jakieś wiadomości dla rodziny. Guevara, nie bacząc na groteskowość swego życzenia, prosi agenta CIA, by powiedział Fidelowi Castro, że wkrótce ujrzy zwycięstwo rewolucji w Ameryce Łacińskiej. Potem, całkiem już rozsądnie, prosi go, by przekazał jego żonie Aleidzie, mieszkającej na Kubie, że powinna ponownie wyjść za mąż i spróbować być szczęśliwą.

Guevara, ciągle związany, mówi Rodriguezowi, że chce jeszcze raz porozmawiać z nauczycielką Julią Cortez.

Wygląda to tak, jakby chciał zyskać parę chwil życia.

Rodriguez nie odmawia.

Che przekomarza się z Cortez, czy w napisanym kredą na szkolnej tablicy słowie angulo (kąt) powinien być akcent nad „a”. W końcu zgadza się, że Julia ma rację, akcent nie jest konieczny.

Pod koniec rozmowy jeden z boliwijskich oficerów prosi Rodrigueza o zrobienie mu wspólnego zdjęcia ze słynnym jeńcem. Żołnierze wyprowadzają Che przed szkołę. Agent CIA bierze aparat oficera, ale wiedząc, że Che musi zaraz zostać zabity, niepostrzeżenie zmienia czas naświetlania tak, by fotografia nie mogła się udać. Pstryka. Potem staje po prawej stronie związanego Che i prosi nauczycielkę z tutejszej szkoły Julię Cortez o zrobienie fotografii jego pentaxem. Jedyne zdjęcia żywego Guevary dostanie CIA.

Związany prosi, by mógł podarować swoją fajkę żołnierzowi, który był wobec niego uprzejmy. Sierż. Mario Teran wyciąga rękę i woła:

 – Ja, ja ją chcę!

 – Nie, tobie nie – odmawia Che.

Dochodzi 13.30. W lepiance szkoły rozlega się strzał z pistoletu. Rodriguez wpada z placyku do największej izby. Che leży i patrzy nań bez słowa. W sąsiedniej izbie stoi komandos Bernardino Huanca z dymiącym jeszcze pistoletem. Za nim, na ławce, kona towarzysz Guevary „Willy”. Chwilę później Huanca zabija drugiego z podwładnych Che – Juana Pabla Changa „Chino”.

Na placyku przed szkołą agent CIA poleca sierż. Mario Teranowi zastrzelić jeńca. Poucza go, by nie strzelał w głowę, lecz od szyi w dół. Teran pożycza od któregoś z komandosów karabin, wchodzi do szkoły i każe Che usiąść. Guevara wie, co go czeka. Siada. Teran nie potrafi jednak nacisnąć na spust. Wychodzi.

Rodriguez daje mu przed szkołą szklankę whisky.

Teran wchodzi do izby Che. I znów nie jest w stanie strzelić.

Komandosi stojący przed szkołą naigrawają się z sierżanta. Dla nich jest on skończonym mięczakiem.

Przed lepianką Rodriguez daje mu dla kurażu puszkę coli. Teran wypija ją, wraca do izby, w której siedzi Che. Z odległości 4 kroków wystrzeliwuje z belgijskiego karabinu szturmowego serię 6 pocisków w pierś rewolucjonisty.

Rodriguez zapisuje w swoim notesie: „godzina 13.10, 9 października 1967 r.”.

Po południu do Vallegrande przylatuje z La Paz dakota z dowódcą boliwijskiej armii gen. Alfredo Ovando i jego sztabem. O 18.00 ląduje helikopter z La Higuera. Do płozy ma przytroczone owinięte w brezent zwłoki Che. Generałowie polecają umyć je i pokazać dziennikarzom. Myją je pracownicy Szpitala Matki Boskiej Maltańskiej i układają w szpitalnej pralni. Na obnażonym torsie Che widać w okolicy serca ranę postrzałową. Późnym wieczorem gen. Ovando poleca obciąć Guevarze obie dłonie i zalać je formaliną. Ciało zakopują żołnierze w bezimiennej, zbiorowej mogile partyzantów na skraju trawiastego lotniska.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

8 października 1943 roku, na północnym Atlantyku zatonął, trafiony torpedą, niszczyciel ORP „Orkan”. Poległo 178 polskich marynarzy. Była to największa jednorazowa strata polskiej Marynarki Wojennej. O tym wydarzeniu przypomina dziś W. Kalicki:

O godz. 00.45 operator radaru na niszczycielu ORP „Orkan” dostrzega na ekranie płynący na powierzchni morza niemiecki okręt podwodny. Dziobowe wieże dział 120 mm zwracają się w stronę wroga. Pierwsze strzela działo przeciwlotnicze 102 mm. Nad hitlerowskim U-Bootem robi się jasno. „Orkan”, jak nakazuje instrukcja, najpierw ostrzeliwuje wynurzony okręt podwodny pociskami oświetlającymi, a potem próbuje nakryć wroga pierwszą salwą. Teraz pora na artylerię główną. Ciemność polarnej nocy rozdzierają jaskrawe ognie wylotowe. Ale U-Boot szybko znika z ekranów. Zanurzył się. „Orkan” natychmiast robi zwrot i płynie na miejsce zanurzenia. Za rufę z dwóch konstrukcji przypominających taśmociągi staczają się spore stalowe beczki. Bomby głębinowe. Po chwili za niszczycielem z głuchym stęknięciem podnoszą się potężne, bielejące w ciemnościach gejzery. Kilka minut później z pełną prędkością nadpływają brytyjskie niszczyciele HMS „Oribi”, HMS „Orwell” i HMS „Musketeer”. Zaczynają się igrzyska. Pociski oświetleniowe niszczycieli zamieniają polarną noc w dzień. Co chwilę eksplodują bomby głębinowe. Tu już nie chodzi o to, by trafić i zatopić U-Boota, lecz by eksplozją nawet z dalszej odległości wytargać go, być może uszkodzić, a przynajmniej zastraszyć i zmusić do pozostania na dłużej w zanurzeniu. Tak długo, aż powolny konwój SC 143, osłaniany m.in. przez 4 harcujące niszczyciele tworzące grupę wspierającą, zdoła oddalić się od miejsca zagrożenia.

A zagrożenie jest duże, bardzo duże. Konwój SC 143, zmierzający z Halifaxu w Kanadzie do Liverpoolu w Wielkiej Brytanii, składa się z 39 statków rozmaitych bander. Prócz brytyjskich i amerykańskich są w nim statki norweskie, jugosłowiańskie, greckie, duńskie, holenderskie i inne. Transportują materiały strategiczne: amerykańską i australijską stal, paliwo, zboże, cukier, ciężarówki. Pod pokładem belgijskiego „Belgian Sailora” znajduje się ładunek pulpy fosforowej.

Konwój osłaniany jest przez niezbyt silną morską grupę eskortową C-2, składającą się z lotniskowca pomocniczego HMS „Rapana”, niszczyciela, fregaty i 5 kanadyjskich korwet. 4 niszczyciele grupy wspierającej, w tym HMS „Orkan”, bardzo są konwojowi potrzebne. Do rozbicia i zniszczenia go bowiem niemiecki dowódca okrętów podwodnych adm. Karl Dönitz utworzył tzw. wilcze stado, czyli grupę U-Bootów ściśle ze sobą współdziałających, wymieniających się informacjami i przeprowadzających wspólne ataki. Adm. Dönitz rozwiązał inne wilcze stado nazwane „Leuthen”, które niedawno rozgromiło 2 alianckie konwoje, i sformował stado nowe, „Rossbach”. W jego skład włączył 12 okrętów podwodnych pozostałych ze stada „Leuthen” oraz 9 U-Bootów zdążających na północny Atlantyk z baz w Niemczech i we Francji. Na szczęście alianckie bombowce operujące z lotnisk na Islandii zdołały jeszcze w trakcie formowania wilczego stada zatopić 4 okręty podwodne, a 4 kolejne uszkodziły tak mocno, że musiały one wrócić do bazy.

Adm. Dönitz jednak natychmiast skierował w pobliże Grenlandii kolejne dwa U-Booty jako uzupełnienie. Na trasie konwoju SC 143 czai się więc 15 niemieckich okrętów podwodnych. Potężna siła, która zmiotłaby konwój wraz z jego eskortą z powierzchni oceanu, gdyby nie 4 niszczyciele grupy wspierającej.

Najaktywniejszy z nich jest ORP „Orkan”.

Tak naprawdę jest to brytyjski niszczyciel HMS „Myrmidon” (Zbir). Ponad rok temu brytyjska Admiralicja, cierpiąca na brak wyszkolonych załóg, zdecydowała się oddać go w użytkowanie Polakom, którzy marynarzy mają w nadmiarze. Przejmowanie okrętu trwało aż pół roku, gdyż jego dowódca, kmdr por. Stanisław Hryniewiecki nieustannie zgłaszał uwagi i poprawki do stanu wyposażenia okrętu. Nie dlatego bynajmniej że to kiepski okręt. Przeciwnie, „Myrmidon” to jeden z najlepszych, najsilniejszych brytyjskich niszczycieli. Przy długości 110 m i szerokości 11,3 m rozwija prędkość niemal 34 węzłów. Miał silną artylerię – 6 dział 120 mm w 3 całkowicie zabudowanych – to rzadkość wśród brytyjskich niszczycieli – wieżach. Jak na standardy brytyjskiej marynarki wojennej „Myrmidon” nafaszerowany był elektroniką, i to elektroniką najwyższej jakości: radary, asdic, czyli urządzenie do lokalizacji zanurzonych okrętów podwodnych, radiowe systemy komunikacji z innymi okrętami oraz z dowództwem na lądzie, system komunikacji wewnętrznej oraz zupełną nowość – tak zwany Huff-Duff, krótkofalowy radionamiernik, pozwalający namierzyć nadające meldunki radiowe U-Booty. Ponieważ taktyka wilczego stada zakłada złożenie przed atakiem torpedowym meldunku radiowego do dowództwa w Niemczech, Huff-Duff jest nieocenionym środkiem zapobiegania atakowi dosłownie w ostatniej chwili.

Braki w ekwipunku „Myrmidona”, a właściwie już „Orkana”, dotyczyły głównie wyposażenia typowo brytyjskiego, np. pokładowej kuchni, w której trudno było przyrządzać polskie potrawy, czy rozmiarów marynarskich butów i rękawic, za małych dla rosłych Polaków. W końcu 18 listopada podniesiono polską banderę na „Orkanie”. Dość marne wyszkolenie specjalistyczne załoga „Orkana” uzupełniła w rejsach bojowych, gdyż szkolenie w bazie Scapa Flow zostało przedwcześnie przerwane i okręt popłynął jako eskorta alianckiego konwoju do Murmańska. Rejsy bojowe w osłonie konwojów do sowieckiej Rosji, w ciemnościach nocy polarnej, w straszliwych mrozach i sztormach, w nieustannym zagrożeniu atakiem torpedowym, były najcięższą próbą dla ludzi i okrętów. W trakcie dziewiczego rejsu „Orkan” wykrył asdikiem torpedę płynącą w stronę brytyjskiego okrętu liniowego HMS „Anson”. Ostrzeżony w porę pancernik wykonał skuteczny unik. W podzięce załoga „Ansona” zaprosiła po rejsie na pokład całą załogę „Orkana” na ceremonialną herbatę.

Podczas kolejnych rejsów w osłonie konwojów do Murmańska „Orkan” odpierał ogniem artylerii ataki niemieckiego lotnictwa, tropił U-Booty i rzucał bomby głębinowe. Czasem tylko w polarnych mrokach jaśniały weselsze dni, jak wtedy gdy niszczyciel w pobliżu Murmańska spotkał się z sowieckim kutrem rybackim, którego załogę stanowiły wyłącznie kobiety; zapas rumu wymieniono z nimi na mnóstwo świeżych ryb, a sowiecka załoga złożyła w kajutach niszczyciela radosną wizytę.

Potem okręt przeniesiony został do ochrony konwojów na północnym Atlantyku. „Orkan” znów ostrzeliwał niemieckie samoloty, namierzał i okładał bombami głębinowymi U-Booty, ale najbardziej spektakularne sukcesy odniósł w ratowaniu ludzi. W czerwcu tego roku, w drodze na spotkanie konwoju, napotkał tratwę ratunkową z Hindusem i Japończykiem, z załogi zatopionego przez U-Boota statku „Fort Concord”. Obaj cudem przeżyli na Atlantyku 47 dni!

Na Biskajach „Orkan” uratował ponad 30 niemieckich marynarzy z załogi U-Boota U-459 zatopionego przez wellingtona 172. Eskadry w bodaj najdziwniejszy, podczas całej wojny, sposób.

Wellington podczas ataku został trafiony z niemieckiego działka i uderzył w U-Boota. Cudem przeżył jego tylny strzelec, wyrzucony z wieżyczką w morze. Gdy Niemcy sprzątali wrak bombowca z pokładu, znaleźli 3 bomby głębinowe. Mało sprytnie wyrzucili je za burtę, gdzie – jak to zwykle bomby głębinowe – wybuchły i zatopiły U-Boota.

5 lipca ORP „Orkan” otrzymał w Plymouth rozkaz popłynięcia do Gibraltaru po zwłoki gen. Władysława Sikorskiego. Dowódca „Orkana” nie chciał zgodzić się na tę misję – dla marynarza trumna na pokładzie to zapowiedź rychłego zatonięcia – ale rozkaz był rozkazem. Od tego czasu załoga okrętu jest wyraźnie cichsza i mniej skora do żartów. Gdy przed tygodniem „Orkan” wyruszał z Londonderry w Irlandii w ten rejs, kpt. Stanisław Pohorecki zauważył wyskakujące z okrętu na ląd szczury. Nikomu nic do dziś nie powiedział.

Mija 4.00 nad ranem. Na pokładzie „Orkana” następuje zmiana wachty bojowej. Adsic łapie kolejny meldunek radiowy U-Boota. Niszczyciele grupy wspierającej ruszają w stronę niemieckiego okrętu podwodnego, przeszukując akwen. Ale kontaktu z nim nie łapią.

4 niszczyciele biorą kurs z powrotem na konwój. Jest bardzo ciemno, „Orkanem” rzucają dość wysokie fale. Na mostku bojowym opada napięcie. Dowódca okrętu kmdr Hryniewiecki skarży się kpt. Pohoreckiemu, że po rejsie musi iść do szpitala podleczyć wrzody żołądka. Dochodzi 6.00. Operator Huff-Duffa łapie kontakt z nadającym przez radio U-Bootem. Kmdr Hryniewiecki wzywa na mostek ppor. Daaba i rozkazuje podanie dokładnej pozycji „Orkana”. To konieczne przy namierzaniu okrętu podwodnego. O 6.03 operator Huff-Duffa składa meldunek: „Namiar 87 stopni. Łódź bardzo blisko”.

W tym czasie dowódca U-Boota U-378 kpt. Erich Mäder naciska urządzenie spustowe i odpala torpedę akustyczną, kierującą się samoczynnie na odgłos pracujących śrub okrętu. Po 3 minutach i 48 sekundach torpeda trafia w lewą burtę niszczyciela nieopodal rufowej wieży artylerii 120 mm. Eksplozja rozpruwa na poły puste zbiorniki ropy. Opary ropy eksplodują i zbiorniki zamieniają się w ogromne miotacze ognia. Płonąca ropa zalewa niemal cały pokład, zaledwie 20 m dziobu jest wolnych od ognia. Wybuch zabija wszystkich marynarzy w części rufowej okrętu, w tym i kilkunastu marynarzy brytyjskich przewożonych przez „Orkana”. Oficerowie na pomoście bojowym zalani ścianą ognia nawet nie mają czasu krzyknąć. Giną w płomieniach. Jedynie ppor. Eryk Sopoćko, oszołomiony, poparzony, jak w transie usiłuje zejść po drabince. W końcu ginie. St. marynarz Kęsik nadaje przez radio: „Eksplozja na okręcie”. Potem wychodzi na pokład. Wszystko stoi w ogniu, kadłubem wstrząsają eksplozje zapasów amunicji. Wraca do kabiny i nadaje: „Toniemy”. Angielski operator na „Orkanie” także nadaje sygnały. Potem wszyscy 3 radiooperatorzy zamykają ogarniętą płomieniami kabinę na klucz, by z tonącego okrętu nie wypłynęły przypadkiem księgi szyfrowe, i skaczą za burtę. St. marynarz Władysław Dworzecki odkręca zawory bezpieczeństwa w kotłowni. Dzięki temu nie dochodzi do eksplozji kotłów, która mogłaby rozerwać okręt na strzępy. Potem Dworzecki ginie w płomieniach.

Marynarze usiłują skakać przez ogień do morza. Ale tam często trafiają w dopalające się plamy ropy. Inni, ranni i poparzeni, szybko toną. Okręt przechyla się na lewą burtę, dziób szybko unosi się do góry. Z pokładu ciągle skaczą marynarze. Kpt. Pohorecki, miotany falą, dostrzega niesamowity widok – na unoszącym się w górę dziobie „Orkana” stoi zastępca dowódcy okrętu kpt. Michał Różański. Cały, długi kożuch, którym jest okryty, płonie wielkim, jasnym płomieniem. Ale kpt. Różański spokojnie trzyma w dłoni kubek, w jakich na wachcie podaje się gorącą czekoladę, drugą ręką coś wskazuje. I tak, w aureoli płomieni, popijając czekoladę, idzie na dno. Agonia płonącego okrętu trwa raptem 5 minut. Z wnętrza tonącego „Orkana” słychać straszliwe krzyki kilkudziesięciu zatrzaśniętych w nim marynarzy.

Większość z 80 marynarzy, zalewanych przez lodowate fale, nie ma ani kamizelek ratunkowych, które można nadmuchać tylko na podkładzie, ani tratw ratunkowych. Część z rozbitków zbiera się wokół jedynej dużej metalowej tratwy, część – wokół małej korkowej; wielu chwyta się belek i pływających resztek osprzętu. Ale lodowata woda szybko wychładza ich. Co chwila ktoś puszcza uchwyty i znika w Atlantyku. Kpt. Pohorecki dla podtrzymania nastroju zarządza chóralny śpiew. Nad lodowatymi falami niesie się Chwalcie łąki umajone.

Dopiero po upływie 1,5 godziny zjawia się HMS „Muskeeter”. Anglicy polowali na pogromcę „Orkana”. Nieopodal 2 niszczyciele ciągle, na chybił trafił, rzucają bomby głębinowe. Fala rzuca kadłubem niszczyciela i kilku rozbitków, rzuconych na burtę, tonie. Inni, skostniali, nie są w stanie złapać się lin. Widząc to, 2 oficerów i 7 marynarzy „Musketeera” owija się linami i skacze w morze. Ich bohaterstwo ratuje życie wielu rozbitkom. Jest ich tylko 44. Zginęło na pewno 177 marynarzy, a zapewne nawet ok. 200 i co najmniej kilkunastu marynarzy brytyjskich. To połowa strat polskiej flory wojennej w całej wojnie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.