Historia

21 września 1976 roku zabito w Waszyngtonie czołowego przeciwnika dyktatury Pinocheta w Chile Orlando Leteliera. Przebieg wypadków tak relacjonuje W. Kalicki:

Wczesnym rankiem bardzo wysoki, szczupły mężczyzna o pociągłej, ozdobionej wąsem twarzy wychodzi z budynku mieszkalnego przy cichej, eleganckiej ulicy w Bethesda i wsiada do zaparkowanego przy krawężniku potężnego jasnobłękitnego sedana – chevroleta chevelle. Orlando Letelier uruchamia samochód i jedzie do mieszkania swojej asystentki Ronni Karpen Moffitt. Jej poślubionemu przed 4 miesiącami mężowi Michaelowi zepsuł się samochód i Ronni zadzwoniła do swego szefa, by zabrał ich oboje do pracy.

Letelier zatrzymuje się przed domem, w którym mieszkają Moffittowie. Michael siada na tylnej kanapie chevelle, jego żona sadowi się obok kierowcy. Letelier rusza i Michael Moffitt melancholijnie stwierdza z tylnego siedzenia, że szef jego żony jeździ niespiesznie, wręcz asekurancko.

44-letni Chilijczyk Orlando Letelier jest przeciętnym kierowcą, ale wybitnym prawnikiem, ekonomistą i dyplomatą. Studia zaczął w akademii wojskowej, ale ostatecznie skończył prawo. Przez lata pracował jako analityk w chilijskim górnictwie miedzi, ale w 1959 roku, po tym jak poparł marksistę Salvadora Allende w – przegranych przez niego – wyborach prezydenckich, wyrzucono go z pracy. Gdy Allende wygrał wybory w roku 1970, Letelier został jednym z najbardziej zaufanych współpracowników nowego prezydenta Chile. Allende mianował go ambasadorem w Stanach Zjednoczonych – było to stanowisko kluczowe, gdyż Letelier miał w Waszyngtonie wynegocjować rozsądne odszkodowania dla amerykańskich kompanii górniczych, których kopalnie miedzi w Chile zostały znacjonalizowane przez nowe władze w Santiago.

W roku 1973, gdy w Chile narastał kryzys polityczny i groźba prawicowego zamachu stanu, Allende mianował Leteliera ministrem spraw zagranicznych, potem ministrem spraw wewnętrznych, a w końcu ministrem obrony.

Po zamachu stanu gen. Pinocheta pierwszym ministrem obalonego rządu, aresztowanym przez zbuntowanych wojskowych, był Orlando Letelier.

Przez 12 miesięcy torturowano go w rozmaitych obozach koncentracyjnych. Dopiero interwencje przyjaciół Leteliera z kręgów dyplomatycznych niektórych krajów Ameryki Południowej oraz poznanych przezeń w Waszyngtonie polityków amerykańskich spowodowały uwolnienie go przez chilijską juntę. Wyjechał z rodziną do Waszyngtonu i tam podjął pracę naukową w lewicowym, niezależnym think tanku – Institute for Policy Studies. Jego asystentką i researcherką w IPS została 25-letnia Ronni Moffitt; jej mąż Michael także pracuje w IPS.

Dopiero na uchodźstwie w Waszyngtonie Letelier okazał się prawdziwie groźnym przeciwnikiem junty gen. Augusto Pinocheta. Uroczy, charyzmatyczny, świetnie wykształcony Letelier przekonał wielu liberalnych waszyngtońskich polityków, w tym Edwarda Kennedy’ego, Huberta Humphreya i George’a McGoverna, do obcięcia amerykańskiej pomocy gospodarczej i wojskowej dla torturującego i mordującego tysiące przeciwników politycznych reżymu Pinocheta. Niedawno Letelierowi udało się przekonać rząd holenderski do wstrzymania olbrzymich inwestycji w Chile.

Wściekły gen. Augusto Pinochet rozkazał zamordowanie Leteliera. Operacja ta jest o tyle ułatwiona dla służby bezpieczeństwa DINA, że od paru lat prawicowe rządy Ameryki Południowej wspólnie realizują, z poparciem Stanów Zjednoczonych, operację „Kondor”, której celem jest gromadzenie danych wywiadowczych o opozycji politycznej oraz mordowanie przeciwników politycznych, także tych przebywających na emigracji.

Ani Letelier, ani Moffittowie nie dostrzegają, że za ich chevroletem jedzie szary sedan. Kierowca sedana za wszelką cenę usiłuje utrzymać się na ogonie chevelle.

Orlando rozmawia z Ronni o książce, którą oboje czytali w dzieciństwie.

Chevrolet Leteliera dojeżdża do Massachusets Avenue w Waszyngtonie.

Kierowca jadącego za nim samochodu uspokaja jazdę i zwiększa dystans do śledzonego chevelle. Stojąc w korku, prowadzący szarego sedana 24-letni Virgilio Pablo Paz Romero, nienawidzący Fidela Castro uchodźca z Kuby, członek militarnych konspiracji Kubańczyków w Stanach, rozkłada na kolanach mapę Waszyngtonu z wyrysowaną trasą dojazdów Orlando Leteliera do pracy w IPS. Nieoczekiwany wyjazd Orlando po Moffittów wprawił Romero w panikę – po wielu dniach śledzenia rozkładu jazdy Leteliera tej trasy nie miał zaznaczonej na mapie. Teraz już, na Massachussets Avenue, Paz jedzie za błękitnym chevelle jak po sznurku.

Letelier zapala papierosa, wjeżdża na Embassy Row – waszyngtończycy tak nazywają część Massachussets Avenue, przy której jest aż gęsto od ambasad i rezydencji wpływowych think tanków.

Virgilio Paz wyjmuje z torby niewielkie pudełko z blachy, z końcówką do ładowania imitującą samochodową zapalniczkę do papierosów. Wtyka końcówkę do gniazda zapalniczki w sedanie.

Pudełko zawiera ręcznie zmajstrowany z części pospolitej walkie-talkie nadajnik radiowy. Odbiornik skonstruowany ze zwyczajnego, często używanego przez lekarzy, pagera oraz połączony z nim detonator znajdują się pod podłogą chevroleta Orlando Leteliera. Pod podłogą chevelle, z przodu, po lewej stronie wału napędowego, tkwi także, przymocowany taśmą klejącą, ładunek kostek trotylu zlepionych materiałem wybuchowym C-4 w sporą bułę w kształcie ciastka.

Instalację zapłonową oraz ładunek wybuchowy skonstruował Michael Townley. On też osobiście zamontował je pod dnem samochodu Leteliera.

O mało przy tym nie został ujęty przez patrol policji, który pojawił się obok chevroleta w chwili, gdy Townley, leżąc pod samochodem, umieszczał pod jego podłogą ładunek wybuchowy.

Wysoki, szczupły Townley od młodości miał do czynienia z Ameryką Łacińską i z tajnymi służbami. Urodził się w amerykańskim Waterloo, w stanie Iowa, w roku 1942. Był przeciętnie zapowiadającym się nastolatkiem, gdy jego ojciec Vernon Townley został mianowany szefem przedstawicielstwa Ford Motor Company w Chile i jego rodzina przeniosła się do Santiago.

W nominacji tej maczały palce waszyngtońskie tajne służby – Vernon Townley od kilku już lat, od czasu gdy pracował w przedstawicielstwach amerykańskich korporacji na Filipinach, był agentem CIA. W Chile, w roku 1958, Vernon dostał odpowiedzialne zadanie potajemnego finansowania z funduszów CIA prezydenckiej kampanii konserwatysty Jorge Alessandriego. Jego przeciwnikiem w wyborach był marksista Salvador Allende. Tę tajną operację Vernon Townley mógł zaliczyć do swych sukcesów – Alessandri minimalnie pokonał Allende.

Młody Michael szybko opanował płynnie hiszpański.

Przed 15 laty Michael ożenił się z Marianą Callejas, na pozór aktywistką Chilijskiej Partii Socjalistycznej, a tak naprawdę wtyczką chilijskiego wywiadu wojskowego w środowisku socjalistów w Santiago. Znajomość z nią zaaranżował synowi Vernon Townley. Michael poszedł w ślady ojca i krótko po ślubie nawiązał współpracę z CIA. Po przeprowadzce do Stanów Michael Townley na polecenie agencji przystał do Chicago Junty, tajnej grupy antycastrowskich emigrantów kubańskich. Grupa ta rozwiązała się dosłownie w przeddzień zamachu na prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, ale Townley pozostał w bliskich związkach z jednym z liderów Chicago Junty, Frankiem Sturgisem, i z założoną przez niego kolejną antycastrowską konspiracją – Secret Army Organization (Organizacją Tajnej Armii). Pod szumną nazwą kryło się kilkunastu zdolnych do wszystkiego uchodźców z komunistycznej Kuby oraz kontakty i spore fundusze z CIA. Sturgis wprowadził Townleya w środowisko byłych agentów CIA, którzy na terenie czynnej w czasie wojny bazy lotnictwa marynarki wojennej w Fort Lauderdale na Florydzie przejęli wojskowe laboratorium i zakłady elektroniczne. Tam Townley jr przeszedł kurs konstruowania bomb i zapalników, także tych odpalanych zdalnie.

Pierwszym zadaniem po tych kursach, którym patronowała CIA, było zainstalowanie bomby pod samochodem emigrantów kubańskich w Miami, zawadzających Sturgisowi i jego SAO.

W 1969 roku CIA wysłała Townleya jr. na tajny front walki z komunizmem w Chile. Pod kryptonimem „Kenneth W. Enyart” wszedł on do konspiracyjnego zespołu agentów, który miał zapobiec zwycięstwu Salvadora Allende w kolejnych wyborach prezydenckich. Operacja ta skończyła się blamażem agencji – w 1970 roku marksista Allende został prezydentem.

CIA grała bardzo ostro. Szef sztabu chilijskiej armii gen. Rene Schneider odmówił żądaniom CIA, by zorganizował zamach stanu i obalił rząd Allende. Wkrótce potem zginął. Napadnięty w swoim samochodzie, zdołał wyciągnąć broń, ale zabójcy byli szybsi – niemal z przyłożenia oddali kilka strzałów w jego głowę. Zabójstwa dokonali członkowie 2 prawicowych, konspiracyjnych grup finansowanych przez CIA.

Townley nie brał w tym udziału. Na rozkaz CIA zorganizował wtedy paramilitarne grupy prawicowych bojówkarzy, którzy wzniecali pożary w stolicy Chile i – instruowani przez Waszyngton – prowadzili kampanię oczerniającą szefa armii gen. Carlosa Pratsa. Z powodzeniem. Latem 1973 roku gen. Prats zrezygnował z szefowania chilijskiej armii. Na jego stanowisko awansował gen. Augusto Pinochet.

4 miesiące później gen. Pinochet dokonał zamachu stanu, w którym zginął legalny prezydent Allende. Bezpośrednio po zamachu szef nowo powołanej tajnej policji DINA gen. Juan Manuel Contreras Sepulveda zwerbował Townleya. Od tej pory Michael Townley był agentem 2 tajnych służb, CIA i DINA. Z czasem coraz bardziej wiązał się z mocodawcą z Chile.

Gen. Contreras żądał odeń śledzenia i likwidowania przebywających na emigracji przeciwników reżymu gen. Pinocheta i rozpętanego przezeń w kraju antylewicowego terroru.

Townley skompletował z 5 kubańskich emigrantów ekipę morderców na zlecenie; jednym z nich był Virgilio Paz Romero.

Pierwszą ofiarą był gen. Carlos Prats, który na emigracji w Argentynie pisał niewygodne dla Pinocheta pamiętniki. Townley pojechał do Buenos Aires i tam 28 września, ubezpieczany przez wspólników, zakradł się w nocy do garażu wynajmowanego przez Pratsa. Osobiście zamontował pod skrzynią biegów fiata 125 gen. Pratsa zdalnie odpalaną bombę skomponowaną z trotylu i materiału wybuchowego C-4; instalację inicjującą eksplozję skonstruował, wykorzystując 2 przenośne odbiorniki radiowe i elementy walkie-talkie. Przez 2 dni Townley wraz ze swą żoną Marianą Callejas jeździł za swą ofiarą i w końcu, gdy gen. Prats i jego żona Sofia Cuthbert wracali fiatem do domu, odpalił ładunek. Potężna eksplozja rozrzuciła strzępy rozerwanego samochodu i ciał ofiar na wysokość 9. piętra i w promieniu ponad 50 m.

Po zamordowaniu państwa Pratsów gen. Contreras potajemnie awansował Michaela Townleya – ciągle obywatela amerykańskiego – na stopień majora chilijskiej policji.

Latem 1976 roku o Townleya upomniała się CIA. Na jej żądanie wziął on udział w montowaniu Coordination of United Revolutionary Organizations (CORU – Koordynacji Organizacji Rewolucyjnych). W połowie lat 70. w Stanach Zjednoczonych rozmaite tajne i półjawne organizacje oraz grupy kubańskich uchodźców, w większości weteranów nieudanego desantu w Zatoce Świń, sfrustrowanych i pozbawionych środków do życia, imały się nielegalnego handlu bronią i narkotykami, prania brudnych pieniędzy, a nawet zabójstw na zlecenie mafii. CORU miała, w zamyśle CIA, kontrolować niebezpieczny żywioł sierot po niesławnej inwazji na Kubę.

W sprawie CORU Townley wiele nie zdążył zdziałać. Jego chilijski mocodawca gen. Contreras zażądał odeń jak najszybszego zamordowania Orlando Leteliera. Rozkaz zabicia Leteliera wydał osobiście szef chilijskiej junty gen. Augusto Pinochet.

Na użytek tego zabójstwa Townley skonstruował bombę, która ma tylko urwać obie nogi ofiary, ale nie rozrzucać jej szczątków na ogromnym obszarze, tak jak ładunek użyty w zamachu na gen. Pratsa; skutki tamtej eksplozji wyglądały fatalnie w dziennikach telewizyjnych.

Chevrolet Leteliera mija po lewej ambasadę Chile i wjeżdża na rondo Sheridan Circle. Jest duszno, chmurno, sennie. W jadącym z tyłu szarym sedanie Romero naciska przycisk na pudełeczku podłączonym do ładowarki zapalniczki papierosów. Zaraz potem naciska drugi guzik.

W chevrolecie Michael Moffitt słyszy dziwny, syczący dźwięk przypominający mu syk kawałka rozpalonego metalu wrzuconego do zimnej wody. Sekundę później głowę siedzącej przed nim żony otacza niezwykła jasność, a głośny syk zamienia się w ogłuszający łoskot miażdżonych metalowych blach. Eksplozja wyrzuca chevroleta w powietrze. Jadący tuż za Letelierem waszyngtoński prawnik William Hayden osłupiały patrzy, jak otoczony płomieniami sedan opada na asfalt tuż przed maską jego samochodu.

Chevelle uderza z rozpędu w nieprawidłowo zaparkowanego przed ambasadą rumuńską volkswagena garbusa.

Funkcjonariusz policji ochrony ambasad – a jest tych ambasad przy Sheridan Circle 9 – w czarnym eleganckim mundurze pędzi przez rondo do wraku samochodu. Parę metrów przed wrakiem zwalnia – asfalt jest poplamiony krwią, zasłany ułamkami samochodu i strzępami ludzkiego ciała.

Michael Moffitt przytomnieje. Eksplozja zrzuciła go z tylnego siedzenia na podłogę, na kolana. Wokół siebie prawie nic nie widzi. Wnętrze chevroleta wypełnia gęsty, straszliwie cuchnący dym. Co gorsza, Michael nic nie czuje poniżej pasa. Moffitt wypycha drzwi i wypełza na asfalt. Traci przy tym but.

Kilka łyków świeżego powietrza przywraca go do przytomności. Dostrzega swą żonę, jak zataczając się, idzie w kierunku krawężnika Sheridan Circle. Uznaje, że Ronni jest OK, i rusza dookoła chevroleta, by zobaczyć, co z Letelierem. Pierwsze, co dostrzega w miejscu kierowcy, to potężna dziura w podłodze. Eksplozja obróciła Leteliera na resztce jego fotela twarzą do tyłu samochodu. Głowa Orlando opada do tyłu, ale on sam próbuje co chwilę pochylić ją w przód.

 – Orlando, to ja, Michael, słyszysz mnie? – woła do niego Moffitt.

Letelier nie reaguje, Michael klepie go po policzkach. Letelier przytomnieje, usiłuje coś powiedzieć, ale nie daje rady.

Moffitt wsuwa się do wraka chevroleta i wtedy dostrzega, że wybuch urwał nogi Leteliera. Umierający Orlando chwyta Michaela za nadgarstki i za ramię, ale ranny jest bardzo ciężki i Moffitt mimo rozpaczliwych wysiłków nie jest w stanie wyciągnąć go z wraka. W końcu wywlekają go z dymiącego chevroleta jakiś oficer policji i ratownicy z karetki.

Ronni Moffitt po przejściu paru kroków pada na wypielęgnowany trawnik przed rumuńską ambasadą. Krew tryska z jej ust. Jakaś elegancko ubrana kobieta próbuje zatrzymać krwotok i wykręca głowę Ronni we wszystkie strony. Krew bluzga z ust rannej coraz mocniej.

Wezwany przez radio oficer policji metropolitalnej Walter Johnson z piskiem opon hamuje swój radiowóz przed wrakiem chevroleta. Podbiega bliżej i dostrzega, że w miejscu kierowcy dosłownie nie ma podłogi. Na chodniku siedzi Letelier. Johnson widzi, że mężczyzna ma obie nogi urwane powyżej kolan. Okaleczony patrzy na policjanta i lekko kiwa głową. Johnson słyszy krzyki, szlochania, wycie syren, patrzy na kałuże krwi, na urwane nogi leżące nieopodal Leteliera i 5 m od samochodu jego oderwaną stopę, jeszcze w skarpetce i w bucie. To za dużo naraz – policjant odchodzi parę kroków na bok i wymiotuje.

Ratownicy w gorączkowym pośpiechu zakładają blokady na rozerwane tętnice i żyły nóg Leteliera. Wszystko na nic. Orlando Letelier umiera w karetce, zanim ambulans dociera do odległego o niespełna kilometr George Washington Hospital.

Ambulans z Ronni odjeżdża z piskiem opon bez jej męża – policjant zabrania mu towarzyszenia żonie. W szpitalu Waszyngtona chirurdzy wyjmują z mostka Ronni odłamek metalu. Ronni umiera chwilę później: inny odłamek metalu przeciął jej tętnicę szyjną i krew zalewała płuca Ronni.

Znikają ostatnie karetki, ich miejsca zajmują samochody agentów FBI. Agent specjalny Carter Cormick organizuje zbieranie przez policjantów i innych agentów szczątków z całego Sheridan Circle. Wkrótce zjawia się najwyższy rangą w waszyngtońskim biurze FBI agent specjalny Nicholas Stames. Przez walkie-talkie dowiaduje się o tożsamości Leteliera i od razu oczami wyobraźni widzi polityczne uwikłania śledztwa, naciski zwierzchników i prasy. Stames podchodzi do Cormicka i mówi doń przyjaźnie:

 – To twoja sprawa. Bierz się za nią.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Przeżył tylko 28 lat, ale do tego stopnia zrewolucjonizował muzykę pop swą wirtuozerską grą na gitarze, że już za życia stał się jej ikoną. 18 września 1970 roku to dzień jego śmierci. Jak większość ikon pop kultury prowadzących hulaszczy i mało odpowiedzialny tryb życia również i Jimy Hendrix, bo o nim mowa, umarł w sposób przypadkowy, głupią i niepotrzebną śmiercią. W. Kalicki przypomina dziś najbardziej prawdopodobny przebieg wypadków:

Jimi Hendrix i jego narzeczona Monika Danneman nie zauważają, że mija północ. Zajęci są sobą. Za nimi całkiem niezły dzień: włóczenie się godzinami po Londynie, przesiadywanie w kafejkach, zakupy. Wrócili do mieszkania Moniki w dzielnicy Notting Hill wieczorem, o 20.30. Hendrix mieszka u Moniki, ale w trasy koncertowe wyrusza sam. Niebieskooka blondynka z Niemiec, była łyżwiarka figurowa, miała czekać na jego powrót. I czekała cierpliwie, choć o nieustannych, grupowych damskich podbojach słynnego wirtuoza gitary krążyły po świadku muzycznym niesamowite, smakowite opowieści.

Teraz ma go jednak tylko dla siebie. Po powrocie Monika ugotowała spaghetti. Wypili butelkę wina, rozmawiali o przyszłości, o małżeństwie. Potem przygotowali kąpiel i zanurzyli się w wannie. Jimi umył Monice włosy i przenieśli się do łóżka.

Czas płynie leniwie, oboje nieustannie popijają. Dochodzi 2.00, Hendrix zbiera się w garść i oznajmia Monice, że musi wyjść na spotkanie ze znajomymi. Prosi ją, by go odwiozła. Na miejscu umawia się z Moniką, że wróci po niego za mniej więcej godzinę. Ze znajomymi Hendrix popala marihuanę, zażywa amfetaminę, pije wino. O umówionej porze Monika przyjeżdża i zabiera Jimmiego do domu. Hendrix pokazuje jej fiolkę z jakimiś narkotykami, które dostał od znajomych, i wyrzuca je. Monika przygotowuje mu kanapkę z tuńczykiem. Popijają wino i idą do łóżka. Potem słuchają muzyki, znów piją wino. Do snu zbierają się dopiero o 7.00. Monika bierze proszki nasenne i zasypia od razu. Z Hendrixem nie jest tak prosto. Pobudzony amfetaminą, nie może zasnąć. Łyka 9 pigułek środka usypiającego vesparax i poprawia pigułką innego barbituratu, seconalu. Wreszcie zasypia.

Monika budzi się o 10.20. Nie ma już papierosów i zbiera się do wyjścia. Wie jednak, że Jimi nie cierpi, gdy wychodzi z domu ukradkiem. Wraca do niego, by powiedzieć, że wyskakuje tylko na chwilkę. Hendrix śpi. Monika budzi go, ale bezskutecznie. Dostrzega ślady wymiocin w jego ustach i w nosie. Jimi rzęzi. Monika potrząsa nim, ale Jimi jest nieprzytomny. Spanikowana, dzwoni do przyjaciela Hendrixa piosenkarza Erica Burdona. Potem do kolejnych przyjaciół i znajomych. Radzą jej, by czym prędzej usunęła z mieszkania narkotyki Jimiego i wezwała pogotowie. Monika niezbornie miota się w poszukiwaniu prochów, wreszcie dzwoni po karetkę.

Lekarz zjawia się w mieszkaniu o 11.20. Przy łóżku zauważa opakowanie po środku nasennym, w którym brakuje 9 pigułek. Sanitariusze i Monika wyprowadzają konającego muzyka jak człowieka w pełni przytomnego, w pozycji pionowej, trzymając go pod ramionami. Jest prawie nagi, tylko na biodrach ma jakąś bieliznę, a dookoła szyi owiniętą bluzę. Głowa Hendrixa bezwładnie opada. Karetka jedzie do St. Mary Abbots Hospital na Kensingtonie 25 minut. W szpitalu sanitariusze przekładają Jimiego na wózek i wiozą do wielkiego pomieszczenia na wydziale przyjęć.

Doktor John Bannister nie wyczuwa tętna. Zauważa ślady wymiocin w ustach i w nosie. Gdy próbuje usta i nos oczyścić, wylewa się z nich czerwone nieprzetrawione wino. Dr Bannister, jeszcze jeden lekarz i zespół pielęgniarek biorą się do roboty. Metalową ssawką długości 46 cm lekarze usiłują oczyścić drogi oddechowe, ale zaraz zalewa je czerwone wino z żołądka Jimiego. Podłączają monitor i stwierdzają, że akcja serca ustała.

Po półgodzinie lekarze poddają się. Nie mają pojęcia, że leżący przed nimi niespełna 30-letni, półnagi, martwy Murzyn z kędzierzawą fryzurą afro był geniuszem gitary, być może najwybitniejszym gitarzystą rockowym wszech czasów, artystą, który zrewolucjonizował grę na tym instrumencie. Konstatują, że nieznany mężczyzna nie zmarł wskutek zażycia tabletek nasennych; 9 pigułek to dawka duża, ale nie śmiertelna. Dr Bannister uznaje, że po wzięciu tabletek zmarły musiał dostać odruchu wymiotnego. Ale wskutek działania tabletek był bardzo senny i nie koordynował swych odruchów – w czasie wymiotowania czerwonym winem wykonywał jednoczesne wdechy. Udusił się własnymi wymiocinami.

O śmierci gwiazdy szybko dowiadują się londyńscy reporterzy. Wieczorem stateczny „The Times” kończy przygotowywać do druku artykuł Główna figura w rozwoju muzyki pop: „Jimi Hendrix, muzyk pop, zmarł wczoraj w Londynie. Jeżeli Bob Dylan był człowiekiem, który zliberalizował muzykę pop werbalnie do granicy, poza którą można mieć do czynienia tylko z afektacją nastolatków, to Jimi Hendrix był daleko bardziej odpowiedzialny za wszelką muzyczną metamorfozę, którą przeszła ona w ostatnich trzech latach […]. Jego gra była zakorzeniona w bluesowym podejściu B.B. Kinga, ale została unowocześniona przez użycie wzmacniacza jako narzędzia muzycznego. Często komponował swą grę z pasm dźwięków sprzężenia zwrotnego, splatających się nad swobodnie ulatującym basem i perkusją. Cały dźwięk grupy Hendrixa, luźny, improwizowany i boleśnie głośny, był całkowicie rewolucyjny i natychmiast zderzył się z graniem współczesnych gitarzystów. Jako śpiewak i kompozytor był jednym z pierwszych czarnych muzyków, którzy spożytkowali urządzenia elektroniczne oferowane przez muzykę rockową, a jego pieśni i głos, będące pod poważnym wpływem Dylana, stworzyły być może pierwszą skuteczną fuzję bluesa i białego popu”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

17 września 1939 roku to data szczególnie ważna dla naszego narodu. W tym dniu rozpoczęła się agresja ZSRR na Polskę. W ujęciu W. Kalickiego wyglądało to tak:

O 1.30 wezwany nagłym telefonem niemiecki ambasador w Moskwie Friedrich Werner von der Schulenburg jedzie na Kreml. Punktualnie o 2.00 przyjmuje go w swym gabinecie Stalin, któremu towarzyszą ludowy komisarz spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow i ludowy komisarz obrony Klimient Woroszyłow. Po ciepłym powitaniu Stalin oświadcza, że dziś o 6.00 czasu moskiewskiego Armia Czerwona przekroczy granice Polski na całej linii od Połocka po Kamieniec Podolski. Sowieckie lotnictwo rozpocznie bombardowanie terenów na wschód od Lwowa. Stalin prosi, by w celu uniknięcia incydentów niemieckie samoloty nie latały dalej na wschód niż do linii Białystok–Brześć nad Bugiem–Lwów. Potem odczytuje niemieckiemu ambasadorowi treść noty, która za niecałą godzinę ma być wręczona ambasadorowi Polski w Moskwie Wacławowi Grzybowskiemu.

O 2.15 w Ambasadzie RP w Moskwie dzwoni telefon. Dyżurujący radca Ignacy Jankowski podnosi słuchawkę. Urzędnik z sekretariatu zastępcy ludowego komisarza spraw zagranicznych Władimira Potiomkina domaga się rozmowy z ambasadorem Wacławem Grzybowskim. Wyrwany ze snu ambasador słyszy, że komisarz Potiomkin wzywa go na godz. 3.00 w celu przekazania bardzo ważnego oświadczenia sowieckiego rządu. Grzybowski uprzedza, że nie spodziewał się nocnego spotkania i może się trochę spóźnić. Przez chwilę deliberuje nad stosownym na tę porę strojem – to przecież już nie wieczór, gdy obowiązuje strój wieczorowy, ale jeszcze nie rano. W końcu wybiera tużurek. Gdy samochód wyjeżdża z bramy ambasady, Grzybowski dostrzega, że zaskoczony milicjant pełniący służbę przed ambasadą pędzi do budki z telefonem. Wezwanie jest naprawdę nagłe, skoro nie zdążono go uprzedzić. Wszystko to nie nastraja ambasadora optymistycznie. Od kilku dni sowiecka prasa, z „Prawdą” na czele, brutalnie atakuje Polskę, zarzucając władzom prześladowanie Białorusinów i Ukraińców.

Potiomkin oczekuje Grzybowskiego w swoim gabinecie. Sztywno wita ambasadora i odczytuje notę sowieckiego rządu. „Wojna polsko-niemiecka ujawniła bankructwo państwa polskiego. W ciągu 10 dni działań wojennych Polska utraciła wszystkie swoje ośrodki przemysłowe i kulturalne. Warszawa nie jest już stolicą Polski (…) rząd radziecki nie może dłużej obojętnie patrzeć na to, jak pokrewne mu narody ukraiński i białoruski, które żyją na terytorium Polski, zostały w stanie bezbronnym pozostawione swojemu losowi. W tych okolicznościach rząd radziecki nakazał dowództwu Armii Czerwonej wydać rozkaz do przekroczenia granicy w celu wzięcia w obronę życia i mienia ludności zachodniej Ukrainy i Białorusi”.

Grzybowski kategorycznie protestuje przeciw formie i treści noty i oświadcza, że jest to jednostronne zerwanie istniejących i obowiązujących oba państwa układów, w szczególności zaś zawartego w 1932 roku paktu o nieagresji, którego ważność upływa dopiero w 1945 roku.

 – Gdzie jest wasza słowiańska solidarność, o której mówił pan tyle razy? – pyta Potiomkina i od razu dodaje, że w Polsce swój legion do walki z Niemcami formują Czesi, także Słowianie. Napoleon był już kiedyś w Moskwie, ale póki biła się armia Kutuzowa, nikomu nie przyszło do głowy ogłaszanie upadku Rosji, argumentuje dalej Grzybowski.

 – Panie ambasadorze, weźmie pan na siebie ciężką odpowiedzialność przed historią w razie nieprzyjęcia dokumentu tak wielkiej wagi – przerywa poirytowany Potiomkin.

 – Gdybym zgodził się na przekazanie tej noty swojemu rządowi, byłoby to dowodem braku szacunku nie tylko dla niego, lecz także dowodem, że straciłem szacunek dla rządu sowieckiego – replikuje Grzybowski.

Polskie wojska bronią się przed Wehrmachtem wzdłuż linii Augustów–Białystok–Białowieża–Brześć nad Bugiem–Łuków–Dęblin–Kraśnik–Zamość–Tomaszów Lubelski–Rawa Ruska–Lwów–Borysław–Turka, a na zachód od frontu polsko-niemieckiego ciągle bronią się Warszawa, Hel, Oksywie oraz – nad Bzurą – prawie 140 tys. żołnierzy armii „Poznań” i „Pomorze”.

Pod polską kontrolą ciągle pozostaje jedna trzecia powierzchni kraju. Na tym terenie znajduje się ponad 200 tys. żołnierzy, tylko częściowo uzbrojonych i umundurowanych, pozostających nie w składzie regularnych jednostek bojowych, lecz improwizowanych zgrupowań.

Niemal nikt z polskich władz nie spodziewa się sowieckiej inwazji. Wojna z Niemcami spowodowała osłabienie sił broniących wschodniej granicy Rzeczypospolitej. Zgodnie z rozkazem naczelnego wodza wszystkie zmobilizowane na Kresach jednostki bez zwłoki wysyłano na front, przeciwko Niemcom. Bataliony Korpusu Ochrony Pogranicza są przetrzebione ustawicznym wyciąganiem na front najlepszych żołnierzy i broni maszynowej Na liczącej ponad 1400 km granicy z ZSRR znajduje się tylko 18 batalionów KOP. Wraz z dodatkowymi jednostkami to niespełna 20 tys. żołnierzy. Przeciwko nim Stalin rzuca niemal milion żołnierzy, ponad 4 tys. czołgów i samochodów pancernych, niemal 1000 samolotów. Kilometra granicy bronić ma średnio 10 żołnierzy. I broni.

Pod Husiatynem o 3.00 wybucha gwałtowna strzelanina. Pełniący nocną służbę w strażnicy sierż. Kolendo wysyła w stronę granicy kilka patroli z erkaemami. Tuż przed 4.00 na strażnicę, w której zostało tylko kilkunastu żołnierzy, sypie się lawina strzałów z broni maszynowej i ręcznej. Żołnierze KOP strzelają celnie. Co rusz któryś z napastników pada w trawę i nie podnosi się. Kim są napastnicy? Obrońcy podejrzewają, że mogą to być bandyci albo dywersanci nasłani przez Sowietów. Po 6.00 sierż. Kolendo wraz z 2 żołnierzami schodzi na parter i obrzuca napastników granatami. Po chwili wraca ranny w rękę, ale z sowiecką czapką wojskową i karabinem. A więc to regularne wojska sowieckie!

Opór strażnic KOP rozrzuconych wzdłuż granicy trwa kilka godzin. Potem w głąb kraju wlewają się ogromne kolumny sowieckich wojsk.

Sztab naczelnego wodza marsz. Edwarda Śmigłego-Rydza stacjonuje w jednej ze szkół na południowym krańcu Kołomyi. O 4.45 do sztabu dociera meldunek mjr. Józefa Bieńkowskiego z placówki wywiadu wojskowego w Czortkowie na Podolu: „Od godz. 3.00 w rejonie Podwołoczysk, Husiatyna i Załucza jakieś nierozpoznane z powodu ciemności oddziały usiłują przekroczyć granicę. W chwili obecnej trwa tam walka oddziałów KOP”. 10 minut później kpt. Jerzy Fryzendorf z szefostwa wywiadu KOP alarmuje: „O godzinie 4.20 rozpoznano, że są to regularne oddziały bolszewickie. Za nimi słychać szum motorów”. Szef sztabu Naczelnego Wodza poleca zbudzić marsz. Śmigłego-Rydza, a sam telefonicznie uzgadnia z ministrem spraw zagranicznych Józefem Beckiem wysłanie parlamentariusza z pułku KOP „Podole” do najbliższego dowództwa sowieckiego z pytaniem o intencje.

Późnym rankiem intencje Kremla są jasne – to inwazja na wielką skalę, prowadzona podstępnie, pod pozorem niesienia pomocy.

Marsz. Śmigły-Rydz zachowuje kamienny spokój. W pierwszym odruchu chce się bić, rozważa warianty ustawienia obrony przeciw nowemu wrogowi. Potem pojmuje, że słabo uzbrojone oddziały tyłowe i zapasowe nie mają żadnych szans. Najważniejsze teraz to ratować ludzi. Po konsultacjach z rządem wydaje po południu rozkaz dla całego wojska: „Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie się na Węgry i Rumunię najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba że w razie natarcia z ich strony albo prób rozbrojenia oddziałów. Zadania Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami, bez zmian”.

W majątku w Różanie na Polesiu Maria Sapieżyna, żona księcia Jana Sapiehy, niespiesznie kończy śniadanie. Jej mąż został w sierpniu zmobilizowany. Jest ciepło, słonecznie. Potem, właściwie bez powodu, Maria Sapieżyna telefonuje do starosty.

 – Jeżeli pani stoi, proszę usiąść. Dziś o świcie sowiecka armia wkroczyła do Polski – słyszy. Pospiesznie naradza się ze swoim ojcem Jerzym Zdziechowskim. Oboje postanawiają wyjechać jeszcze dziś z 2 synkami Marii na Litwę, a stamtąd dalej, na Zachód. Do Rumunii jest zbyt daleko. Maria przytomnie zauważa, że jedynym samochodem, osobowym Fiatem (wszystkie samochody z majątku polskie wojsko zarekwirowało jeszcze w styczniu), trzeba wyruszyć po zmroku, by uniknąć ataków niemieckich samolotów. Potem usiłuje przygotować się do wyjazdu, ale nie może się skupić. Błąka się po pokojach, popatruje na piękne meble i przedmioty, wygładza fałdy obić. Wie, że tu nigdy nie wróci.

Dochodzi południe. Jerzy Zdziechowski wpada zdyszany do saloniku.

 – Musimy wyjechać natychmiast! – krzyczy.

Wyjaśnia, że gdy wyszedł na główną drogę, spostrzegł grupki ludzi pokazujących na ich dom. To znak, że szykuje się coś złego.

Biegnąc do stojącego przy bocznym wejściu fiata, Zdziechowski zgarnia ze stołu 2 czerwone porcelanowe kaczuszki, które ongiś podarował córce. Gdy wsiada do samochodu, nadbiegają mężczyźni z pistoletami. Krzyczą, żeby wysiadać, grożą śmiercią za nieposłuszeństwo.

 – Cokolwiek zrobicie, zostawcie dzieci w spokoju, nie rozstrzeliwuje się dzieci – prosi głośno Maria Sapieżyna. W niezręcznej ciszy inicjatywę przejmuje kucharz. Zaprasza napastników do domu, na poczęstunek, zachęca, by brali wszystko, od ubrań po broń myśliwską. Wahają się wyraźnie skuszeni perspektywą biesiady na pańskich salonach, ale wciąż celują w fiata. Maria Sapieżyna powoli zbliża się do samochodu, wsiada na miejsce szofera, odsuwa go od kierownicy. Przekręca kluczyk, ale silnik krztusi się i gaśnie. Uciekając w pierwszych dniach wojny na wschód, do Różany, z braku benzyny zatankowała w Brześciu trochę spirytusu metylowego. Za drugim razem samochód zapala. Sapieżyna odjeżdża spod domu. Napastnicy patrzą osłupiali, ale nie strzelają. Po dłuższej chwili uciekinierzy spostrzegają przed sobą spory tłum. Odległość zmniejsza się i Maria Sapieżyna dostrzega strzelby w rękach idących na przedzie mężczyzn. Z tyłu idą kobiety, niektóre z dziećmi na rękach. Rozpoznaje ich twarze. To tutejsi. To dla nich zakładała ochronkę, jeszcze wczoraj na wiejskim zebraniu obrony cywilnej słuchała z nimi instrukcji, jak zachowywać się podczas bombardowań. A teraz idą ich zabić.

Powrót nie wchodzi w rachubę. Sapieżyna nie zdejmuje nogi z gazu. Ludzie rozstępują się, ciekawie zaglądają do środka. Nagle ktoś rozpoznaje pasażerów. Rozlega się huk wystrzału ze strzelby, potem drugi i kolejne. Na szczęście samochód przeciska się przez gęsty tłum i chłopi muszą strzelać nad głowami ziomków. Wreszcie sprzed maski odskakują ostatni maruderzy. Na szczęście żadnemu z napastników nie przyszło do głowy, by strzelić w oponę. Zdrętwiała z napięcia Maria Sapieżyna odwraca się. Ani jej ojciec, ani dzieci nie są draśnięte. Szofer i bona schowali się na podłodze. Obaj chłopcy są zachwyceni, że właśnie odbyła się zabawa w polowanie. Pan Zdziechowski na pytanie córki, jak się czuje, oznajmia, że został tylko „ukaczony”. Ukaczony? A tak, czuł się jak kaczka, do której zewsząd strzelają myśliwi.

Ppor. Włodzimierz Miksa ze 114. Eskadry Myśliwskiej wczesnym rankiem dostaje rozkaz rozpoznania granicy polsko-sowieckiej. W czasie lotu dostrzega olbrzymie kolumny sowieckich czołgów i kawalerii. Ich czołówki są ponad 50 km w głębi Polski. Strzelać nie może, ale zawsze da się ich postraszyć. Ppor. Miksa 4 razy nadlatuje na sowiecką kawalerię lotem koszącym, kilkanaście metrów nad ziemią. Konie płoszą się, zrzucają jeźdźców. Sprzężone poczwórnie i poszóstnie przeciwlotnicze karabiny maszynowe zainstalowane na taczankach zanoszą się ogniem. Ppor. Miksa szczęśliwie jednak wraca na lotnisko. Składa raport swemu dowódcy płk. Stefanowi Pawlikowskiemu, potem dowódcy lotnictwa gen. Józefowi Zającowi.

Późnym rankiem policjant Stefan Pelc obserwuje przez lornetkę z balkonu posterunku Policji Państwowej w Nadwórnej, jak 3 sowieckie samoloty bombardują odległą o parę kilometrów stację kolejową Tarnowica Leśna. Nagle zza chmur wyskakuje polski myśliwiec. Zestrzeliwuje 2 sowieckie bombowce. Trzeci ucieka na wschód. Komisarz policji Nickles jedzie samochodem do Tarnowicy. Po godzinie wraca z 2 rannymi sowieckimi lotnikami. Odwozi ich do szpitala powiatowego w Nadwórnej.

Po południu gen. Zając wydaje rozkaz odlotu wszystkich maszyn do Rumunii.

W domu rodzinnym pisarza Stanisława Vincenza w Słobodzie Rungurskiej na Huculszczyźnie domownicy codziennie słuchają radia. O wejściu Armii Czerwonej Vincenz dowiaduje się już rankiem. Niemal natychmiast podejmuje decyzję: wraz ze starszym synem, pracującym w Anglii nad doktoratem z fizyki, który niedawno przyjechał na wakacje, oraz z goszczącymi tu przyjaciółmi – literatem z Warszawy i oficerem wojska polskiego, najdalej jutro przekroczą nieodległą granicę z Węgrami. Vincenz wychodzi na spacer do parku. Długą aleją idzie w stronę kościółka. Kończy się msza i ze świątyni wysypują się dzieci, za nimi dorośli. Nikt z nich jeszcze nie wie.

Vincenz wraca do domu, do swego 80-letniego ojca. Tłumaczy, dlaczego musi wyjechać. Uspokaja. Staruszek ofukuje go:

 – Mnie to nic! Hunowie stąd, Hunowie stamtąd, a ja gwiżdżę! – plany syna komentuje krótko: – Szkoda, ale trzeba. A nie spaceruj przez granicę tędy i owędy.

Stanisław żegna się z nim.

 – No, czekaj jeszcze chwilkę – prosi ojciec, ale zaraz dodaje: – Nie, nie, idź, bo późno.

Tuż przed wymarszem Vincenz zabiera się do palenia swoich książek. Czuje, że kolekcja emigracyjnych książek ukraińskich i rosyjskich, wydawanych głównie w Niemczech, może napytać kłopotów. Niektórzy z domowników odradzają palenie: przecież nie jesteśmy obywatelami sowieckimi, więc nawet jeśli Sowieci będą okupować nasz kraj, nie mają do nas żadnego prawa.

Z majątku Ignatowo koło Rakowa w pogodne noce widać łunę nad odległą tylko o 40 km stolicą sowieckiej Białorusi – Mińskiem. O świcie właściciela Ignatowa Stefana Kurbskiego budzi strzelanina i warkot silników. Kurbski czym prędzej jedzie do Rakowa zorientować się w sytuacji. Ale tam jest już czołówka sowieckiego oddziału zmotoryzowanego. Sołdaci aresztują go. Na szczęście sowiecki dowódca pyta mieszkańców, czy Kurbski to dobry człowiek. Ludzie lubią go tu i czym prędzej zbierają podpisy na petycji o uwolnienie. Oddział operacyjny NKWD jeszcze się nie pojawił i petycję dostaje dowodzący tu komandir. Zwalnia Kurbskiego i na stronie pyta go, czy ma tu majątek. Kurbski potwierdza. Komandir, patrząc mu w oczy, radzi, by zabrał stąd rodzinę. Kurbski wszystko rozumie w lot, ucieka z najbliższymi na zachód.

W majątku Nowosiółki koło Oszmiany wiesza się hrabia Franciszek Czapski. Doskonale zna bolszewizm z czasów rewolucji i wojny 1920 roku i nie ma złudzeń, co go czeka.

W miasteczku Dokszyce, w powiecie Dzisna, zajętym przez Sowietów już o 4.00, po paru godzinach NKWD aresztuje sędziego grodzkiego Sergiusza Stankiewicza, burmistrza Jana Górę, kapitana KOP Waligórskiego. Wszędzie po wkroczeniu sowieckich oddziałów zaczynają się aresztowania policjantów, żandarmów, urzędników, funkcjonariuszy KOP. Ci z branych do niewoli oficerów WP, którzy pamiętają okrucieństwa bolszewickie w 1920 roku, odpruwają naszywki, wyrzucają dokumenty i udają szeregowców. NKWD pilnie tropi ukrywających się oficerów, sprawdza dłonie. Białe, delikatne to pewne aresztowanie.

Do Tarnopola sowieckie oddziały wkraczają późnym południem. W urzędzie wojewódzkim od rana trwają gorączkowe narady. Zwycięża pogląd, że trzeba zachować ciągłość polskiej władzy administracyjnej i wystąpić przed Armią Czerwoną jako gospodarz. Do tej misji urzędnicy wybierają radcę Czesława Oleszę, który pochodzi z Wileńszczyzny i świetnie mówi po rosyjsku. Radca po namyśle wkłada frak, cylinder i służbowym samochodem wyjeżdża do Borków Wielkich, 20 km na wschód od Tarnopola, kwatery dowódcy Frontu Ukraińskiego komandarma I. rangi Siemiona Timoszenki. Ale Olesza okazuje się rogatą duszą: składa oficjalny protest przeciwko pogwałceniu przez ZSRR polsko-sowieckiego paktu o nieagresji. Timoszenko rozkazuje zamknąć bezczelnego radcę w chlewie. Ale nie w ciemię bity Olesza uprasza eskortujących go sołdatów, by pojechali z nim do mieszkania w Tarnopolu przy ul. Tarnowskiego. Tłumaczy, że chce się przebrać, i daje do zrozumienia, że eskorta będzie miała co brać. Idzie do toalety, przeciska się przez okienko, wyskakuje na ulicę i czym prędzej ucieka na zachód.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Fantazja ludzi, którzy chcieli uciec z NRD, była nieograniczona: budowali tunele, konstruowali skrytki w autach, przebierali się za alianckich żołnierzy... a nawet konstruowali balony. 16 września 1979 roku miała miejsce próba ucieczki obywateli NRD właśnie balonem - próba udana. W. Kalicki przypomina nam dziś to wydarzenie:

W niewielkim domu 2 młodych ludzi w pośpiechu rozwija kolorowe bele jedwabiu. Kilkunastometrowe wstęgi materiału zszywają na maszynie w ogromną płachtę o powierzchni ponad 50 m kw. Potem wszywają ją w bok gigantycznego, różnokolorowego kokonu, zszytego z mnóstwa długich, szerokich na ponad 1 m pasów tafty, nylonu i jedwabiu. To bardzo trudna praca – w pokoju miejsca jest mało i łatwo pomylić się, doszywając pasy do zwiniętego kokonu. Dziwni krawcy kończą tę pracę późnym popołudniem. Gospodarz, młody, szczupły brunet z krótką brodą, nastawia odbiornik radiowy na stację Bayern 3. Spiker potwierdza prognozę z poprzedniego dnia: parno, burze z piorunami, wiatr północny. To doskonała pogoda na ucieczkę balonem wypełnionym ogrzewanym powietrzem przez południową granicę Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Błyskawice zamaskują płomień palnika, a północny wiatr powinien ponieść balon z Turyngii prosto na południe, do RFN, do Bawarii.

W marcu zeszłego roku zamieszkały w Pössneck w Turyngii, w Niemieckiej Republice Demokratycznej, technik tworzyw sztucznych Peter Strelzyk i pracujący w tym samym co on zakładzie pracy jego przyjaciel murarz Günter Wetzel podczas przerwy śniadaniowej zaczęli się ostrożnie zastanawiać, jak by tu uciec na Zachód. Forsowanie granicy lądowej, zablokowanej minami, zasiekami, automatycznymi urządzeniami strzelającymi i patrolami strażników, uznali za zbyt niebezpieczne. Przeprawa łodzią przez dokładnie patrolowane morze wydala się im zbyt ryzykowna. Podkop teoretycznie możliwy byłby w Berlinie, blisko Muru, ale tu, w Turyngii, na zapadłej prowincji? Wzdłuż granicy ciągnie się szeroka na 5 km strefa bezpieczeństwa, w której nie wolno osiedlać się ani przebywać bez zgody Stasi. Pozostała tylko ucieczka drogą powietrzną.

Nie oni jedni wpadli w Turyngii na ten pomysł. Przed 4 laty 23-letnia nauczycielka, szkoląca się na lotnisku w Lipsku, wystartowała samolotem do akrobacji lotniczych i zamiast ćwiczyć obowiązkowe figury w powietrzu, poleciała w stronę miasta Eisenberg. Wylądowała na podmiejskiej łące, zabrała na pokład zaprzyjaźnionego mechanika samochodowego. Potem oboje pomyślnie przelecieli nad enerdowską granicą i wylądowali w Bawarii.

Po tej ucieczce wschodnioniemieckie władze zaostrzyły nadzór nad młodymi ludźmi starającymi się o zgodę na uczestniczenie w kursach lotniczych i spadochronowych organizowanych przez GST (Towarzystwo Sportu i Techniki). Także dostęp do samolotów na enerdowskich lotniskach został obwarowany dodatkowymi procedurami bezpieczeństwa.

 „A gdyby tak zbudować balon?” – zastanawiali się nad kanapkami Strelzyk z Wetzelem. Obaj mieli po 2 synów. Odpowiednio duży balon powinien unieść obie rodziny w komplecie, w sumie 8 osób.

Po śniadaniu postanowili, że o pomyśle potajemnej budowy balonu porozmawiają z żonami.

One też chciały uciekać na Zachód. Choć obie rodziny, jak na warunki wschodnioniemieckie, były nieźle sytuowane i żyły dość wygodnie, doskwierały im niemożność podróżowania po świecie, powszechne zakłamanie, donosicielstwo i strach, że kiedyś zainteresuje się nimi Stasi. A jednak panie pomysłem mężów nie były zachwycone. Bały się, że zbudowany domowym sposobem balon zawiedzie i runie na ziemię. Poza tym tak wielki i tak powolny statek powietrzny to wymarzony cel dla enerdowskich strażników granicznych

Peter Strelzyk nie dał za wygraną. Przekonał najpierw swoją żonę Doris, potem żonę przyjaciela. Kupił i przestudiował dostępną w księgarniach literaturę fachową. W końcu przystąpił do obliczeń. Wyszło mu, że ogrzewany palnikiem na gaz propan-butan balon powinien mieć objętość 2800 m sześc. To oznaczało, że do jego budowy potrzeba 850 m kw. tkaniny wysokiej jakości – lekkiej, nieprzepuszczającej powietrza.

Tymczasem w NRD na dobre zagościła już gospodarka niedoborów. Sklepy były pustawe, atrakcyjniejsze towary – w tym i wysokogatunkowe tkaniny – pojawiały się rzadko i szybko je wykupywano. Szczęście uśmiechnęło się jednak do Strelzyków. W jednym z domów towarowych w Gerze udało im się kupić 460 m kw. tkaniny bawełnianej pod pozorem, że na zamówienie klubu kempingowego, którego byli członkami, mają uszyć firanki i obrusy.

Za dnia 4 spiskowców chodziła, jak zwykle do pracy. Nocami w swoich domach zszywali pasy materiału w większe partie powłoki balonu. Peter Strelzyk ze starszym synem, nastoletnim Frankiem, konstruował wyposażenie techniczne: palnik zasilany z baterii kilku turystycznych butli z propanem-butanem, dmuchawę napędzaną silnikiem do motoroweru, która gorące powietrze znad palnika wtłaczać miała w powłokę balonu, barometr wskazujący wysokość lotu.

Przed 4 miesiącami, w połowie maja, budowniczych zelektryzowała wiadomość, że młody pilot szybowcowy z GST, podczas lotu na polskim szybowcu Jastrząb w rejonie nieodległego Suhl, wywindował się na znaczną wysokość w kominach termicznych, po czym skierował się na południe. Udało mu się szczęśliwie przelecieć przez granicę i wylądować w rejonie Koburgu w bawarskiej Górnej Frankonii. Strelzyk i Wetzel przyspieszyli nocne prace i pod koniec czerwca balon był gotów. Nieoczekiwanie jednak w ostatniej chwili państwo Wetzel zrezygnowali z lotu. Uznali, że nie mogą narażać swoich paroletnich synków na tak wielkie niebezpieczeństwo.

Po kilku dniach nasłuchiwania prognoz pogody i nocnych ćwiczeń w składaniu balonu Peter Strelzyk uznał, że 3 lipca północny wiatr będzie wystarczająco silny, by balon doleciał do Bawarii. W nocy małżonkowie zapakowali balon i jego wyposażenie do przyczepki swojego wartburga, zabrali synów i pojechali na leśną polanę położoną około 12 km od granicy. Po rozciągnięciu na trawie czaszy i zamontowaniu prymitywnej gondoli Peter zapalił palnik, uruchomił silniczek dmuchawy. Wypełniona gorącym powietrzem czasza uniosła się w górę. Rodzina Strelzyków weszła do gondoli, Peter zwolnił kotwicę. Balon unosił się w szybkością 3 m/s. Po 25 minutach osiągnął pułap 1900 m. Potem kolorowa czasza zanurzyła się w gęstą warstwę burzowych chmur. Nieimpregnowany materiał szybko chłonął wilgoć, czasza robiła się coraz cięższa. Mimo płonącego palnika balon zaczął opadać. W końcu runął w las. Wysoki świerk rozpruł powłokę, prymitywna gondola potężnie uderzyła o ziemię. Nikt jednak nie został ranny. Strelzykowie byli pewni, że są na wyśnionym Zachodzie. Ale ich radość trwała krótko – starszy syn Frank znalazł w trawie opakowanie po batoniku z napisem: „VEB Nahrungs- und Genussmittel Werigerode”. Byli w NRD.

Po przymusowym lądowaniu Strelzykom udało się uciec do domu. Stasi szybko odkryła wrak balonu. W lokalnych gazetach ukazały się zdjęcia balonu na drzewie oraz znalezionego w trawie barometru wraz z wezwaniami, by policji kryminalnej w Gerze przekazywać wszelkie informacje mogące pomóc w ustaleniu tożsamości niedoszłych uciekinierów. Tydzień po odkryciu resztek balonu Stasi przeprowadziła w Turyngii masową akcję rewizji w domach obywateli podejrzewanych o chęć ucieczki. Strelzyków na policyjnej liście potencjalnych zbiegów nie było, ale Doris uświadomiła sobie, że przy uderzeniu gondoli o ziemię wypadło jej z kieszeni wykupione na receptę lekarstwo. Strelzykowie obawiali się, że Stasi uda się dojść po numerach serii, kto je kupił.

Tym pilniej zabrali się do budowania drugiego, większego balonu. To była szaleńcza praca. Wartburgiem i pociągiem objeżdżali NRD, poszukując i kupując możliwie lekkie, ale gęste materiały. Nigdy więcej niż kilka metrów i nigdy więcej niż kilkadziesiąt szpulek nici, by nie zwracać na siebie uwagi. Peter zamontował w maszynie do szycia nowy, wydajniejszy silnik. Kilka dni później w jego domu pojawili się państwo Wetzel. Zmienili zdanie, chcieli pomóc w budowie drugiego balonu i uciekać razem ze swoimi dziećmi. Od razu zabrali się do szycia powłoki. Pasy materiałów zszywała cała czwórka, ale rekordy pracowitości bił Peter Strelzyk. Popędzany strachem, że za chwilę wpadnie Stasi, po dniu spędzonym w zakładzie pracy szył powłokę z reguły aż do ranka, przez 16 godzin. I tak dzień po dniu, noc po nocy. W sumie budowniczowie balonu zużyli na zszycie jego powłoki 6 km nici, a szwy osiągnęły długość 2,2 km.

Przed kilkunastoma dniami Peter i Frank Strelzykowie zawieźli nowy palnik, 7 dużych, kilkunastokilogramowych butli kuchennych z propanem-butanem i wydajniejszą dmuchawę skonstruowaną z silnika i podzespołów motoroweru na ustronną łąkę pod miejscowością Liebschwitz. Próba generalna wypadła dobrze, nowe wyposażenie grzało dużo wydajniej niż utracone w katastrofie poprzedniego balonu.

Wieczorem u Strelzykow pojawiają się Wetzelowie z oboma synami. Wszyscy ciepło ubrani. Peter i Frank Strelzykowie krótko po północy pakują zwiniętą, ważącą 175 kg czaszę balonu do przyczepki. Na wierzchu układają butle i resztę wyposażenia. Przeładowany do granic możliwości wartburg ledwie się toczy. Po 1.00 docierają w ciemnościach na łąkę między miejscowościami Unterleummnitz i Heinersdorf. O 1.30 4 dorosłych z pomocą Franka Strelzyka kończy wypakowywać powłokę i osprzęt. Peter kotwiczy w ziemi podłogę gondoli i wiąże z lin prowizoryczną barierkę mającą zapobiec wypadnięciu lotników. Mimo ciemności uciekinierzy sprawnie, szybko rozkładają na trawie powłokę. Peter i Frank montują baterię butli, palnik, dmuchawę, unoszą krawędź czaszy balonu tak, by uchylić otwór prowadzący do jej wnętrza. Peter zapala palnik. Strzela potężny, 2-metrowy huczący płomień. Dmuchawa kieruje go w stronę otworu. Wielka, kolorowa szmata faluje, puchnie, staje się coraz grubsza, Wreszcie przyjmuje kształt maczugi, unosi się w powietrze. 8 uciekinierów wchodzi do malutkiej gondoli, której środek zajmuje 7 dużych butli z gazem. Wszyscy łapią się za ręce i mocno obejmują butle. Nad ich głowami huczy trzymany przez Petera palnik. Gigantyczna czasza balonu, o wysokości 28 m i szerokości 20 m, powoli unosi się w powietrze. Wbrew zapowiedziom, nie pada. Nocne niebo jest czyste, ale wiatr na szczęście wieje z północy. Balon wznosi się na wysokość 2500 m. Nie mija 0,5 godziny, gdy płomień słabnie, cichnie, wreszcie gaśnie. Butle są puste. Balon coraz szybciej opada, widać światła pojedynczych domów. Wreszcie z hukiem uderza o łąkę. Czasza powoli flaczeje i w końcu układa się na trawie. Oszołomieni aeronauci są cali, tylko lekko potłuczeni. Peter Strelzyk i Günter Wetzel ostrożnie idą w stronę pobliskiej drogi. Nadjeżdża samochód. Zdenerwowali uciekinierzy nie zauważają, że to radiowóz zachodnioniemieckiej policji z bawarską rejestracją. Peter Strelzyk zatrzymuje samochód i ze ściśniętym gardłem pyta: „Czy jesteśmy na Zachodzie?”. „Nie – odpowiada osłupiały policjant. – W Górnej Frankonii!”

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Nie ma postępu bez ofiar. Przekonali się o tym 15 września 1830 roku uczestnicy otwarcia pierwszej linii kolejowej w Anglii. W. Kalicki przypomina nam dziś tamto wydarzenie:

Pogoda jest fatalna – ciężkie chmury, mocno siąpi. Ale widzów to nie odstrasza. Wzdłuż świeżo zbudowanej linii kolejowej, łączącej Liverpool z Manchesterem, od wczesnego ranka gromadzi się kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców obu miast i pobliskich miasteczek, osiedli, wsi. Dziś uroczyste otwarcie pierwszej w świecie linii kolejowej łączącej dwa duże miasta: Liverpool i Manchester.

Największą uwagę gapiów przyciąga lokomotywa „Rocket”, najnowsze dzieło budowniczego parowozów George’a Stephensona i jego syna Roberta. Z jej podwójnych tłoków, ustawionych pod kątem z każdej strony kotła, buchają ogromne kłęby pary. Lokomotywa przypomina gapiom biblijnego potwora: ciężko sapie, parska, a wysunięte na boki tłoki jako żywo przywodzą na myśl uda gigantycznego zwierza.

Kolej, a zwłaszcza same parowozy, fascynuje Brytyjczyków, choć od skonstruowania przez Richarda Trevithicka pierwszego parowozu i uruchomienia pierwszej przemysłowej linii kolejowej minęło niedawno ćwierć wieku.

Rankiem dziennikarze odwiedzają w Liverpoolu członka brytyjskiego parlamentu Williama Huskissona. To polityk w Liverpoolu bardzo popularny. Przed 7 laty był prezydentem Rady Handlu. Dał się poznać jako niezłomny orędownik reform służących rozwojowi gospodarki. Obniżył taryfy handlowe i niezłomnie zabiegał o przywrócenie związkom zawodowym prawa do legalnego działania.

George Stephenson nie musiał go długo przekonywać do pomysłu połączenia Liverpoolu i Manchesteru linią kolejową. Huskisson natychmiast pojął ogromną przewagę nowego, jeszcze niesprawdzonego w praktyce, środka transportu nad powolnymi barkami pływającymi po gęstej sieci prywatnych kanałów wodnych czy nad jeszcze wolniejszymi wozami konnymi.

Niemało z jego najbogatszych liverpoolskich zwolenników ma udziały w lokalnych kanałach. Czuli oni, że ich kwitnące interesy transportowe podetnie szybsza od barek kolej, i wszelkimi sposobami naciskali na Huskissona, by zastopował projekt Stevensona. Ale Huskisson, który zaprzyjaźnił się ze Stephensonem, niezmordowanie przekonywał do kolei deputowanych w parlamencie. To dzięki niemu parlament w końcu zaaprobował budowę pierwszej publicznej linii kolejowej z prawdziwego zdarzenia, łączącej 2 duże przemysłowe miasta.

Po przejeździe kilku pociągów do Manchesteru i ich powrocie wieczorem będzie wydana uroczysta kolacja. Zaszczyt wygłoszenia mowy powitalnej przypadł Huskissonowi. Tekst przemówienia przygotowuje już od paru dni. Dziś nie oparł się pokusie odczytania dziennikarzom kilku najważniejszych fragmentów, by gazety zdążyły je opublikować razem z relacjami z jazdy pociągów.

 „Zasadą kolei jest sam handel. To pomnaża radość ludzkości ze wzrostu przedsiębiorstw i zmniejszania koniecznej pracy, przez którą środki niezbędne dla tej radości są produkowane i rozprowadzane na cały świat” – czyta z namaszczeniem Huskisson.

Największy tłok panuje na początku trasy, na dworcu w Liverpoolu. Na torze północnym stoi, jedna za drugą, 7 lokomotyw zbudowanych przez rozmaitych konstruktorów: „Rocket”, „Meteor”, „Comet”, „Dart”, „Arrow”, „Phoenix”, „North Star”. Asystent George’a Stephensona John Locke prowadzi „Rocket”; „Feniksa” obsługuje syn George’a Stephensona Robert. Do każdej lokomotywy doczepiono wagony. „Phoenix” i „North Star” mają po 5 wagonów, „Rocket” tylko 3, a pozostałe lokomotywy – po 4.

Zaproszeni członkowie parlamentu, oficjalni goście władz miejskich Liverpoolu i Manchesteru, kilku dziennikarzy i wszyscy odważni, którzy wykupili na ten przejazd bilety, wsiadają do wagonów. Każdy jest inny. Różnią się liczbą drzwi, usytuowaniem kanap. Są wagony całkiem zabudowane, są też przykryte tylko lekkimi markizami.

Drugi, równoległy, południowy tor jest oddalony od północnego o 125 cm. Na nim czeka tylko jedna lokomotywa, „Northumbrian”, prowadzona osobiście przez George’a Stephensona. Doczepiono do niej tylko jeden wagon – 4-osiowy, długi na 10 m, wyposażony w luksusowe miękkie sofy, piękne obicia, ozdobne okucia, dywany na podłodze. Zaprojektowaną na tę okazję salonką pojedzie dziś do Manchesteru Arthur Wellesley, książę Wellington, angielski premier.

Jego szczupła postać budzi dużo większe zainteresowanie publiczności niż uwijający się na „Northumbrianie” Stephenson. Wellington to bohater Anglii. Pod koniec zeszłego wieku prowadził zwycięskie walki z państwem Marathów w Indiach, potem objął dowództwo wojsk koalicji antynapoleońskiej na Półwyspie Pirenejskim. W świetnej kampanii pobił Francuzów i wyparł ich z Hiszpanii. Właśnie za tę błyskotliwą kampanię otrzymał tytuł książęcy i stopień feldmarszałka. Książę brał udział w kongresie wiedeńskim, a po ucieczce Napoleona z Elby wespół z marszałkiem pruskim Blücherem w 1815 roku ostatecznie pobił cesarza Francuzów pod Waterloo.

Wellington przed 15 laty porzucił żołnierskie rzemiosło i odtąd zajmuje się polityką. Od 3 lat jest premierem. Jego gwiazda na politycznym firmamencie Londynu ostatnio nieco przygasła, zwłaszcza po poparciu przezeń ustawy o równouprawnieniu katolików, ale w społeczeństwie cieszy się ogromnym szacunkiem.

Książę wsparł George’a Stephensona już na początku jego starań o zgodę na budowę linii kolejowej. Teraz, stojąc przed wagonem, uprzejmie wysłuchuje wyjaśnień konstruktora dotyczących najnowszych usprawnień w lokomotywach.

Dochodzi 11.00. Ostatni pasażerowie zajmują miejsca. Jako pierwszy rusza „Northumbrian”. Dzięki temu, że reprezentacyjna salonka porusza się na południowym torze samotnie, książę Wellington może zatrzymać swój pociąg gdzie tylko zechce. 7 pociągów jadących jeden za drugim po torze północnym będzie musiało dostosować się do ruchu czołowego „Rocketa”.

Dwie stacjonarne maszyny parowe wyciągają pociągi, jeden po drugim, przez pnący się stromo pod górę Wapping Tunnel, w którym Stephenson kazał ułożyć na dystansie ponad 2 km tylko jeden tor. Wspinaczka w kłębach duszącego dymu ciągnie się przez niemal 2 mile. Potem tor ten znów rozwidla się na północny i południowy. We wzgórzu Olive Mount Stephenson polecił wydrążyć głęboki wykop na oba tory. Nad całą, liczącą ponad 50 km, trasą przerzucono 63 mosty i wiadukty. W połowie drogi zaczynają się rozległe mokradła, przez które wybudowano solidną groblę. Jeszcze przed bagnami, po minięciu stacji Kendricks-Cross, zaczyna się najbardziej ekscytująca część trasy. Tory łagodnie opadają na dystansie 11 mil, aż do leżącej wśród trzęsawisk stacji Barton Moss. Na tym odcinku można osiągnąć wielką prędkość. George Stephenson planuje, by lokomotywy rozpędzić dziś aż do ponad 43 km/h. Ogromne tłumy gapiów pofatygowały się aż tu, by być świadkami tak niewiarygodnie szybkiej jazdy. Wielu z pasażerów na myśl o szaleńczym zjeździe z Kendricks-Cross dostaje gęsiej skórki. Niektórzy lekarze do ostatniej chwili przestrzegali, że przy szaleńczej prędkości 43 km/h osobom jadącym pociągiem mogą zapaść się płuca.

Amatorów mocnych wrażeń czeka jednak rozczarowująca niespodzianka. Na południowym torze „Northumbrian” z salonką premiera wyraźnie wyprzedza kolumnę pociągów na torze północnym. Książę Wellington poleca zatrzymać się w połowie drogi, w miejscowości Parkside. Zamiast rekordowego pędu premier funduje kolumnie pociągów postój. Reprezentacyjny wagon Wellingtona natychmiast otacza tłum gapiów.

Po chwili nadjeżdża konwój pociągów na drugim torze. Gapie, którzy nie mogli docisnąć się blisko „Northumbriana”, podchodzą do pozostałych składów. Książę Wellington, przywódca konserwatystów sir Robert Peel oraz William Huskisson wysiadają z wagonu premiera. Przechadzają się w otoczeniu gapiów po północnym torze, dyskutują o wielkich zmianach, jakie przynieść musi budowa linii kolejowych, łączących wielkie miasta Zjednoczonego Królestwa.

Nagle rozlega się okrzyk: „Maszyna się zbliża, dżentelmeni, uważajcie!”.

John Locke, prowadzący „Rocket”, początkowo zatrzymał lokomotywę nieco z tyłu, za stojącym na południowym torze wagonem Wellingtona, i uzupełniał zapas węgla i wody. Teraz rusza, by stojące za nim pociągi mogły zrównać się z wagonem premiera. Książę Wellington i sir Robert Peel pospiesznie wsiadają do salonki.

 „Lepiej niech pan wsiądzie!” – woła książę do Huskissona, który pośród gromadki gapiów ciągle jeszcze stoi na wąskim pasku żwiru pomiędzy torami. Większość gapiów przeskakuje przez północny tor i wbiega na nasyp. Huskisson zostaje pomiędzy torami. Dokładnie na środku pasa żwiru jest bezpieczny. Niestety, w ostatniej chwili, gdy „Rocket” jest tuż-tuż, Huskisson traci nerwy. Raptownie wyciąga rękę i chwyta drzwi wagonu księcia. Drzwi pod jego ciężarem gwałtownie otwierają się, prosto na przód nadjeżdżającego „Rocketa”, i rzucają Huskissona pod koła lokomotywy. Prowadzący ją Locke nie ma żadnych szans, by zatrzymać machinę. Jej koła miażdżą lewą nogę Huskissona. Krew bryzga na lokomotywę i salonkę księcia Wellingtona.

Przez zmartwiały z przerażenia tłum przeciska się George Stephenson. Z pomocą przypadkowych obserwatorów parady wyciąga ciężko rannego, zszokowanego przyjaciela spod lokomotywy. Na jego polecenie pomocnicy przenoszą rannego do salonki księcia Wellingtona. Ktoś przytomnie zaciska pasy na zmiażdżonej nodze i tamuje upływ krwi. Stephenson chce jak najszybciej wieźć Huskissona dalej, do Manchesteru, do lekarza. Premier oponuje, ma dość podróży, ale wobec stanowczych nalegań Stephensona zgadza się na dalszą jazdę.

Stephenson wskakuje na tender i łapie za łopatę. W szaleńczym tempie wrzuca na palenisko jedną szuflę węgla za drugą. Za nic ma ryzyko przegrzania kotła, awarii, może i wybuchu. „Northumbrian” wraz z książęcym wagonem porusza się z niewiarygodną prędkością 57 km/h: 4 razy szybciej niż najlepsze dyliżanse pocztowe.

W Manchesterze Stephenson przenosi rannego przyjaciela do powozu, który natychmiast rusza do domu najlepszego chirurga. Amputacja nogi daje niewiele. Ranny stracił zbyt dużo krwi. Jest bardzo słaby, ogromnie cierpi. Lekarz miłosiernie podaje mu kolejne końskie dawki laudanum – opium rozpuszczonego w alkoholu.

W ślad za „Northumbrianem” jadą, po północnym torze, pozostałe pociągi. Do Manchesteru przybywają 2 godziny po wyjeździe z Liverpoolu.

Postój w Manchesterze przeciąga się. Wreszcie wszystkie pociągi ruszają w drogę powrotną. Wypadek zepsuł nastrój radosnego, ekscytującego święta. Jakby mało było nieszczęścia, teraz wzdłuż torów pojawiły się duże grupy trapionych przez klęskę głodu chłopów. Nieszczęśni krzyczą z całych gardeł, domagają się chleba, pomocy. Większość pasażerów kieruje wzrok ponad chłopów, na wysokie drzewa za ich plecami.

Powrotna podróż trwa 1,5 godziny.

Wczesnym wieczorem Huskisson umiera. Jest pierwszą w historii ofiarą wypadku na kolei. Uczestnicy kolacji nic o zgonie nie wiedzą. Punktualnie o 23.00 wznoszą toast za Williama Huskissona: „Niech jego cierpienie szybko ustanie i niech powróci do zdrowia!”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Beztroskie życie aż prosi się o bezsensowną śmierć. 14 września 1927 roku taką właśnie śmiercią zginęła światowej sławy amerykańska tancerka Isadora Duncan. Oto przebieg wypadków w ujęciu W. Kalickiego:

Poranek jakich ostatnio na lekarstwo: Isadora Duncan budzi się w pokoju w hotelu Negresco w Nicei w znakomitym humorze. Wczoraj, wczesnym wieczorem, do jej drzwi zapukał młody, przystojny mężczyzna w poplamionym kombinezonie mechanika samochodowego. Isadora spała, więc służąca zaanonsowała przybysza jej nieodłącznej przyjaciółce Mary Desti: „Następny młody człowiek do miss Duncan”.

Młodzi mężczyźni i szampan z najlepszego, 1911 rocznika, a w miarę narastania kłopotów finansowych szampan z każdego rocznika, no, prawdę mówiąc, każdy alkohol, wody toaletowej nie wyłączając (ale tylko jako składnik robionych z niedopitych resztek koktajli), to największe pasje i pocieszenia 50-letniej artystki, która odmieniła oblicze tańca scenicznego.

Duncan zerwała z kanonami tańca akademickiego. Wbrew tradycji, swą sztukę tańca zespoliła z muzyką poważną; Bacha, Beethovena, Chopina, Schuberta, Czajkowskiego. Stworzyła własny system ruchu tanecznego oparty na wzorach zaczerpniętych z antycznej sztuki greckiej, tańców ludowych i towarzyskich, a nawet na ruchach sportowców. Boso, w stylizowanej greckiej tunice, z której od czasu do czasu wypadała jej naga pierś, z rozpuszczonymi włosami, swą niesamowitą witalnością i uczuciowością odrodziła taniec sceniczny jako sztukę wysoką. Teraz świat uważa Duncanowską rewolucję za oczywistość, za wspólne dobro ludzi kulturalnych, ale twórczyni tego przewrotu schodzi ze sceny pokonana przez czas.

Otyła 50-latka zachwyca w tańcu już tylko najwierniejszych przyjaciół. Z szalonych lat belle époque zostało jej tylko zamiłowanie do luksusu. Jest bez grosza przy duszy, wierni przyjaciele wykupują ją z hoteli, w których nie płaci za apartamenty, często chodzi głodna.

Ale nie spuszcza z tonu. Mieszka w eleganckim hotelu Negresco w Nicei, porusza się taksówkami, pije i romansuje.

Isadora rozpaczliwie potrzebuje miłości, akceptacji, bliskości, seksu. Miewa romanse z kobietami, ale przede wszystkim z mężczyznami. Miejsce wielkich artystów i wielkich panów, składających u jej stóp swą sławę i ogromne majątki, zajęli teraz młodzi marynarze, kelnerzy, fryzjerzy, sprzedawcy sklepowi. Duncan wypatruje ich w tłumie i całkiem otwarcie wzywa do swego apartamentu – na jedną noc. Nazywa ich swoimi serafitami albo po prostu smacznymi kąskami. Niedawno w Marsylii, podczas kolacji w większym towarzystwie, pokłóciła się z poetą i dramaturgiem Jeanem Cocteau o zwabionego do stolika przystojnego marynarza. Przyjaciele ze śmiechem rozsądzili spór: ten młodzieniec należy się Isadorze. I Duncan bez krzty wstydu zabrała go do siebie.

Fascynacja Isadory mechanikiem samochodowym zaczęła się, jak niemal każde jej zauroczenie kolejnym serafitą, w knajpie. Parę dni wcześniej Isadora i Mary Desti ruszyły późnym wieczorem na 10-kilometrową, pieszą wędrówkę nadbrzeżną drogą z Nicei do kąpieliska Juan-les-Pins. Tam znalazły restaurację dla miejscowych w malutkim domku nad wodą. Nazywała się, od nazwiska właścicielki, Tetu. Przyjaciółki jadły wspaniałą bouillabaise. Gdy Mary popijała czerwone wino, zauważyła, że Isadora uśmiecha się do kogoś za jej plecami. Odwróciła się i wykrzyknęła zniesmaczona:

 – Dobry Boże, przepijasz do jakiegoś szofera!

Isadora nie dała się zbić z pantałyku. Pół żartem, pół serio wyjaśniła przyjaciółce, że młody mężczyzna to nie szofer, lecz grecki bóg w przebraniu, a na zewnątrz stoi jego rydwan.

No i stał. Francuski wyścigowy kabriolet amilcar grand sport, z długą maską, z przypominającymi skrzela rekina otworami wentylacyjnymi po bokach, niezwykle ciasną kabiną i wielkimi, opływowymi błotnikami nad przednimi i tylnymi kołami, miał z tyłu kadłuba wymalowane czerwone, białe i niebieskie koła, wariację na temat narodowych barw Francji. Na masce sportowego cacka dumnie prężyła się spora figurka pegaza.

Duncan była na równi zafascynowana młodym kierowcą, jak i jego sportowym rydwanem. Jej zachwyt dla amilcara był tym większy, że właśnie zmuszona była sprzedać swoje wysłużone renault kierownictwu hotelu Negresco, by oddać długi i móc nadal tam mieszkać. Tancerce wydawało się, że sportowy kabriolet przed knajpką Tetu to bugatti i tak też ochrzciła na swój użytek jego kierowcę.

Przed czterema dniami Isadora przypadkiem spotkała w barze hotelu Carlton w Cannes malarza i poetę, a nadto jej byłego kochanka, Francisa Picabię. Zaprosiła Francisa i jego żonę na przepyszne bouillabaise do baru Tetu w Juan-les-Pins. W barze zostawiła pani Tetu swój adres z prośbą, by przekazała go „greckiemu bogowi Bugattiemu” przebranemu za szofera.

Poprzedniego popołudnia Bugatti zjawił się w apartamencie Duncan, wyjaśniając, że madame Tetu dała mu adres hotelu i powiedziała, że pani Duncan chce kupić bugatti. Mary Desti bezceremonialnie spławiła młodego człowieka, ale jego wizytówkę lojalnie przekazała Isadorze.

Jak się okazało, Bugatti to mechanik samochodowy Benoit Falchetto, z mieszanej, włosko-francuskiej rodziny.

Isadora wraz z przyjaciółką wychodzą rankiem przed hotel Negresco, biorą taksówkę i jadą do miejsca pracy Falchetta – Helvetia Garage. Tam okazuje się jednak, że Falchetto musiał wyjechać do zleconej na mieście naprawy.

Isadora o 16.00 jest umówiona w swojej pracowni ze swym dawnym, wieloletnim kochankiem Parisem Singerem, synem arcybogatego króla maszyn do szycia Isaaka Singera. Przed wojną światową Paris, ojciec jej tragicznie zmarłego w wypadku synka Patricka – który wraz ze starszą o parę lat siostrzyczką i nianią utopił się w Sekwanie – otaczał Isadorę bajecznym luksusem. Egzotyczne podróże, najlepsze hotele, rezydencje, przyjęcia i festyny na kilkaset osób – to wszystko było mało. Dla Isadory Paris rozpoczął budowę luksusowego teatru nieopodal Champs Élysées, zdobionego płaskorzeźbami z wizerunkami Duncan dłuta Bourdelle’a. Na krótko przed wybuchem wojny Singer, nie mogąc znieść niezliczonych, właściwie jawnych romansów Isadory, porzucił ją. Potem założył rodzinę, ale zawsze żywił do Isadory wielką sympatię. Teraz umówił się z byłą ukochaną w jej pracowni, by wręczyć czek na pokaźną sumę i wybawić ją, choć na krótko, z rozpaczliwych kłopotów finansowych.

Isadora sprytnie kombinuje – o 16.00 spotka się z Singerem, weźmie czek i już może ruszać w miasto z Bugattim. Zostawia w garażu kartkę dla Falchetta, by przyjechał do jej pracowni o 17.00.

Po powrocie do hotelu Isadora kąpie się i poleca ułożyć sobie włosy. Jak mówi, chce wyglądać pięknie dla nich obu, dla starego i dla nowego kochanka. Jest w świetnym humorze, zapewnia przyjaciółkę, że czas okropnej, poniżającej biedy zaraz się skończy, że pieniądze za spisywaną przez siebie autobiografię pozwolą im ułożyć sobie dostatnie życie.

Grubo przed 16.00 Isadora i Mary wychodzą z hotelu Negresco i idą pieszo do pracowni na końcu promenady des Anglais. To spora otynkowana szopa, stojąca frontem do plaży, o ścianach w osobliwym łososiowym kolorze, z malutkimi, pomalowanymi na niebiesko drzwiami. Okna zabite są deskami – tancerka nie cierpi światła dziennego podczas ćwiczeń i występów.

Isadora jest w promiennym humorze. W pracowni co chwila tańczy od ściany do ściany. Najwyraźniej podniecają ją oba spotkania – z Singerem i Bugattim.

Pukanie do drzwi i… niespodzianka. To Bugatti-Falchetto. Przyszedł godzinę z okładem za wcześnie. Mary taktownie wychodzi do hotelu. Gdy Duncan zatopiona jest w intymnej rozmowie z mechanikiem, wkracza Singer. Jeden rzut oka i nie ma wątpliwości, co robi tu młody przystojniak.

 – Widzę, że się nie zmieniłaś – zauważa zgryźliwie Singer.

Isadora zupełnie nieprzekonująco zmyśla, że młodzieniec znalazł się w jej pracowni, bo Mary chce kupić odeń samochód.

Falchetto jest trochę przestraszony sytuacją. Gdy Duncan mówi mu, by przyjechał tu z powrotem swoim samochodem o 21.00, natychmiast wychodzi.

Znużony jej wykrętami Singer oznajmia, że musi jechać, bo jest spóźniony, ale jutro wpadnie jeszcze raz, by dać Isadorze czek. Za drzwiami słychać klakson – to samochód Singera. Na odchodnym Singer macha przyjaźnie ręką – cóż tam miłostki Isadory, żar dawnych uczuć ciągle tli się w jego sercu.

Duncan wraca do hotelu Negresco. W apartamencie hamletyzuje, że utraciła i Singera (z jego czekiem), i Bugattiego z jego bugattim (a w istocie amilcarem).

Przychodzi rosyjski filmowiec Iwan Nikolenko, który od pewnego czasu zabiega o zgodę Duncan na sfilmowanie jej tańca. Isadora, właściwie już przekonana do tego projektu, decyduje się zjeść z Nikolenką kolację. Wychodzi z nim i z Mary do taniego baru Chez Henry naprzeciwko Negresco. Szyję owija wielkim batikowym szalem z ciężkiego krepdeszynu, z wymalowanymi wielkim żółtym ptakiem, niebieskimi chińskimi astrami i czarnymi chińskimi hieroglifami; same frędzle z obu końców mają po 0,5 m długości. Szal ten zaprojektowała Mary jeszcze w Nowym Jorku.

Francis Rose niedawno namalował w manierze kubistycznej jej portret w tym szale owiniętym wokół szyi. Na widok obrazu Isadora zawołała: „Francis, przeciąłeś mi szyję!”.

Po kolacji Isadora i Mary wracają spacerkiem do pracowni. Isadora tańczy i nuci pod nosem: „Znów jestem zakochana!”.

Gdy Falchetto podjeżdża pod drzwi, Duncan natychmiast wybiega z pracowni. Nie słucha Mary, która woła, że jest już chłodno, i chce jej dać swój kapelusz.

 – Adieu, mes amis, je vais à la gloire! (Żegnajcie przyjaciele, odjeżdżam ku sławie!) – woła rozochocona Isadora, sadowiąc się w ciasnym kokpicie amilcara.

Jej szal spływa malowniczo po karoserii, frędzle muskają tylną lewą oś. Widzi to Mary i woła:

 – Isadora! Isadora, szal! Zabierz szal!

Słowa giną w ryku silnika. Amilcar rusza ostro. Frędzle nawijają się na tylną oś i gwałtownie zadzierzgnięty szal łamie kark Isadory. Szarpnięcie jest tak silne, że jej ciało wylatuje z kokpitu i spada na drogę. Głowę Isadory ściągnięty przez oś samochodu szal wciąga między karoserię i koło.

Falchetto zatrzymuje samochód dopiero po 30 m. Biega jak porażona kołowacizną owca wokół samochodu i woła:  „Zabiłem Madonnę! Zabiłem Madonnę!”.

Źródło: Wikipedia.org

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 września 1933 był dniem tragicznym w historii polskiego lotnictwa. Tego dnia na terenie Czechosłowacji rozbił się samolot polskich asów przestworzy Franciszka Żwirko i Stanisława Wigury. Przypomnijmy tamte tragiczne chwile w ujęciu W. Kalickiego:

Czeski wieśniak sprzątający siano z łąki pod miejscowością Górne Cierlicko, 14 km od czeskiego Cieszyna, słyszy warkot lotniczego silnika. Jest 8.15. Chłop podnosi głowę. Nisko nad ziemią, na wysokości niewiele większej od 100 m, leci mały, jednosilnikowy samolot. Aeroplan to ciągle jeszcze wielka rzadkość, więc szofer przejeżdżającej drogą obok łąki ciężarówki zatrzymuje się i patrzy w niebo zaciągnięte ciężkimi, burzowymi chmurami, którymi targają silne porywy wiatru. Samolot zbliża się. Nagle zaczyna się dziwnie kołysać i po chwili jak kamień leci w dół na zbocze góry Kościelec. Silnik milknie w locie. 2 świadkowie oniemiali patrzą, jak samolot z oderwanym skrzydłem, z wielką prędkością, uderza w rozłożyste drzewo.

Pierwszy do miejsca katastrofy dobiega wieśniak. Drzewo jest całkiem strzaskane, maszyna rozbita. 100 m dalej chłop dostrzega leżące w odległości 15 m od siebie zwłoki dwóch pilotów.

Po chwili dobiega kierowca ciężarówki. Rzuca okiem i pędem wraca do samochodu. Po niespełna kwadransie jest już na posterunku żandarmerii w Cierlicku Dolnym. Czechosłowaccy żandarmi natychmiast ruszają z szoferem w stronę miejsca katastrofy. Pierwszą rzeczą, jaką zauważają, są resztki nietypowych oznaczeń na zmasakrowanym wraku. Zawiadamiają o tym dowódcę czechosłowackiego garnizonu w Cieszynie. Kwadrans później jest już jasne, że pod Cierlickiem zginęli dwaj najsłynniejsi piloci w Europie: por. Franciszek Żwirko i inż. Stanisław Wigura.

37-letni por. Żwirko przygodę z lotnictwem zaczął jeszcze w carskiej armii. W 1917 roku został obserwatorem lotniczym, ale po utworzeniu w Rosji korpusu polskiego, natychmiast wstąpił w jego szeregi. Na początku lat 20. ukończył polskie szkoły pilotów i przez kilka lat był oficerem łącznikowym w warszawskim aeroklubie akademickim. Latający studenci uwielbiali go. Niesamowicie opanowany, powściągliwy, delikatny w obejściu, nie miał w sobie krzty wyniosłości typowej dla zawodowych oficerów.

Popularność w Polsce zdobył przed 4 laty, dokonując wraz z inż. Wigurą efektownego przelotu dookoła Europy na maszynie RWD-2. Odtąd Żwirko i Wigura latali zawsze razem. Inż. Wigura był kimś więcej niż tylko znakomitym mechanikiem pokładowym. Wraz z inżynierami Rogalskim i Drzewieckim skonstruował samolot RWD-2, nazwany tak od pierwszych liter ich nazwisk, a później także kolejne jego wersje, na których latał z Wigurą.

W ostatnich latach obaj, na maszynach RWD, zwyciężyli w kilku najważniejszych imprezach lotniczych w kraju. Ale wielką sławę przyniosły im zawody Challenge International de Tourisme, międzynarodowe zawody samolotów sportowych, urządzane co 2 lata pod patronatem Fédération Aéronautique Internationale (FAI, Międzynarodowej Federacji Lotniczej). Od pierwszego Challenge’u w roku 1929, w Paryżu cała Europa z zapartym tchem śledziła wielodniowe zmagania najnowszych konstrukcji lotniczych i najlepszych pilotów.

W 1930 roku challenge’owego rajdu Żwirko i Wigura nie ukończyli. Na skutek defektu silnika musieli przymusowo lądować w Hiszpanii. Ale przed dwoma tygodniami na III Challenge’u, kończącym się w Berlinie, polscy mistrzowie pilotażu na maszynie RWD-6 do ostatnich minut toczyli pasjonującą walkę z załogą niemiecką. Na oczach kilkudziesięciu tysięcy widzów o włos wyprzedzili faworyzowanych lotników gospodarzy. Na berlińskich błoniach rozbrzmiał Mazurek Dąbrowskiego, a do Polski pojechał puchar FAI. Polska oszalała z radości i dumy. Żwirkę i Wigurę podczas tryumfalnego objazdu kraju wszędzie witały tłumy, ich nazwiska długo nie schodziły z pierwszych stron gazet. Zwycięstwo było tym świetniejsze, że lotnictwa niemieckie i włoskie są nieporównanie silniejsze od polskiego.

Źródło: Wikipedia.org

Żwirko i Wigura stali się medialnymi gwiazdami i nieoficjalnymi ambasadorami polskiego lotnictwa. Ciągle na spotkaniach, ciągle w rozjazdach, ciągle zmęczeni. Mimo znużenia nie odrzucili zaproszenia Aeroklubu Czechosłowacji do wzięcia udziału w międzynarodowym mityngu lotniczym w Pradze.

W Warszawie żona por. Żwirki idzie na poranne nabożeństwo do kościoła Zbawiciela. Pod koniec kazania ks. prałat Nowakowski dostaje od kleryka karteczkę. Przerywa kazanie i ogłasza z ambony, że por. Żwirko i inż. Wigura przed kilkoma kwadransami zginęli śmiercią lotnika.

Późnym rankiem na miejsce katastrofy przyjeżdża dowódca garnizonu czechosłowackiego w Cieszynie i polski konsul z morawskiej Ostrawy. Chłopi z Cierlicka Górnego przewożą ciała pilotów do pobliskiego kościoła. Okoliczna ludność znosi wiązanki polnych kwiatów i wystawia honorowy posterunek przy marach sławnych Polaków. Żwirko i Wigura byli w Czechosłowacji bardzo popularni. Po południu przed kościółkiem stoją już ponad 2 tys. mieszkańców okolic chcących oddać im ostatni hołd.

Na lotnisku w Brnie od rana czeka na Żwirkę i Wigurę kpt. Halewski, lecący na mityng lotniczy w Pradze maszyną RWD-4. Żwirko umówił się tu z Halewskim dziś o godzinie 10.00. W południe do Brna dochodzi wiadomość o katastrofie. Halewski dostaje samochód od szefa lotniska i jedzie do Cierlicka.

W Warszawie sportowym wydarzeniem dnia jest mecz piłkarski Legii z krakowską Wisłą. Flaga państwowa na stadionie przy Myśliwieckiej opuszczona jest do połowy. Flagi klubowe także. Gracze obu drużyn wybiegają na murawę w koszulach przepasanych czarnymi szarfami. Publiczność i sportowcy minutą ciszy oddają hołd poległym lotnikom.

W Pradze, na wieść o katastrofie, władze natychmiast powołują komisję wojskowych ekspertów lotnictwa i lekarzy. Do Cierlicka dociera ona po południu. Czescy lekarze stwierdzają, że zwłoki inż. Wigury są zupełnie zmasakrowane. Por. Żwirko ma złamaną lewą nogę i lewą rękę oraz rozległe obrażenia wewnętrzne, które spowodowały śmierć. Eksperci dochodzą do wniosku, że samolot musiał wpaść w burzową trąbę powietrzną i stracił zdolność lotu. Gdy stało się jasne, że maszyna uderzy o ziemię, w ostatniej chwili por. Żwirko wyłączył silnik. Zapewne po to by zapobiec wybuchowi paliwa. Czeskich lekarzy zastanawiają obrażenia porucznika, zasadniczo odmienne od obrażeń inż. Wigury. Wysuwają hipotezę, że inż. Wigura, widząc zbliżającą się ziemię, w ostatnich sekundach wyskoczył z samolotu i spadł obok maszyny. Ale tego nie jest w stanie nikt potwierdzić. Szofer i chłop zbierający siano niczego takiego nie zauważyli.

Czescy wojskowi znajdują w szczątkach samolotu portfel inż. Wigury. Są w nim dokumenty osobiste, 500 zł i 10 francuskich franków. W zmiażdżonej walizce por. Żwirki są jego mundur galowy, dokumenty, fotografia żony z dzieckiem i 3 obrazki Matki Boskiej Ostrobramskiej.

O 22.30 z Warszawy bliscy poległych lotników wyjeżdżają pociągiem do Katowic. O 8.00 pojadą dalej, do Cierlicka, samochodami oddanymi do dyspozycji przez ministra komunikacji.

Na miejscu katastrofy co rusz wybuchają scysje i szarpaniny. Czescy żandarmi na polecenie władz konfiskują aparaty fotoreporterom usiłującym robić zdjęcia rozbitej maszyny. W nocy w Cierlicku honorową wartę przy zwłokach zaciągają żołnierze czeskiego 8. Pułku Piechoty.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

10 września 1930 roku rząd sanacyjny w Polsce pod przywództwem Józefa Piłsudskiego dokonał serii aresztowań tzw. „Centrolewu” – sojuszu partii centrowych, zawiązanego w celu odsunięcia Piłsudskiego od władzy. Ten jednak nie miał najmniejszego zamiaru patyczkować się ze swymi politycznymi przeciwnikami. W oczach W. Kalickiego wyglądało to tak:

Kwadrans przed północą Wincenty Witos żegna się na peronie z odprowadzającym go, znajomym zarządcą bufetu na krakowskim dworcu Tadeuszem Lubelskim. Wsiada do wagonu 3. klasy. Witos kładzie się na drewnianej ławce, pod głowę wsuwa teczkę. Pociąg z Krakowa do Tarnowa rusza o 23.50. Gdy wjeżdża na most na Wiśle, do przedziału wchodzi komisarz policji w towarzystwie tajniaka, policjanta i żandarma wojskowego. Tajniak każe Witosowi wstać. Były premier odmawia. Tajniak grozi, że użyje siły. Gdy Witos wstaje, policjanci i żandarm rewidują go. Zabierają teczkę, portfel, scyzoryk, zegarek i prywatne listy znalezione w kieszeni. O północy na stacji w Podgórzu policjanci wysiadają i pakują Witosa do czekającego tam samochodu.

Zaczyna się przygotowywana od dawna na polecenie Marszałka Józefa Piłsudskiego akcja pacyfikacji i zastraszenia partii opozycyjnych. W maju, za pomocą nieczystego triku, władze nie dopuściły do otwarcia sesji sejmowej, na której miała być omawiana sprawa kompromitującej obóz sanacyjny defraudacji 8 mln zł z państwowej kasy na fundusz wyborczy BBWR. Opozycyjny Centrolew odpowiedział w czerwcu wielkim kongresem w obronie prawa i wolności. W sierpniu Piłsudski stanął na czele rządu i doprowadził do rozwiązania Sejmu. Byłych posłów przestał chronić parlamentarny immunitet. Listę exparlamentarzystów, którzy mieli być uwięzieni, układał osobiście sam Marszałek. Aresztowania mają być przeprowadzone bez nakazu sądu, jedynie na podstawie polecenia ministra spraw wewnętrznych gen. Składkowskiego, wystawionego bez daty i bez podania przyczyn.

Kolejnym złamaniem prawa jest miejsce uwięzienia cywilnych polityków – w więzieniu wojskowym, w twierdzy w Brześciu nad Bugiem.

O 3.00 do hotelu sejmowego przy Wiejskiej wkracza kilku policjantów i żandarmów. Portier prowadzi ich na 4. piętro i wskazuje pokój zajmowany przez byłego posła PPS Norberta Barlickiego. Policjant dobija się do drzwi. Barlicki przytomnie rygluje drzwi hotelowymi meblami, otwiera okno i krzyczy na całe gardło: „Ratunku! Na pomoc! Napad!”. Policjanci drą się pod drzwiami: „Otwierać! Policja!”. W końcu aresztują go i sprowadzają do samochodu.

W tym samym czasie 2 inne ekipy policyjne aresztują w hotelu sejmowym byłych posłów PSL „Wyzwolenie”: Kazimierza Bagińskiego i Józefa Putka. Obaj zostają aresztowani i wyprowadzeni do samochodu.

Przed kamienicą nr 22 w warszawskich Alejach Ujazdowskich z samochodu osobowego wysiadają 3 umundurowani mężczyźni. Budzą dozorcę kamienicy i każą prowadzić się do mieszkania byłego posła PPS Hermana Libermana. Wyrwana ze snu służąca szarpie śpiącego Libermana: „Proszę pana, policja żąda wpuszczenia jej!”. „A kto jest z policją?” – pyta gospodarz. „Jest dozorca”. „No to ich wpuść”.

Do sypialni byłego posła błyskawicznie wdziera się komisarz policji, a za nim policjant uzbrojony w karabin z nasadzonym bagnetem oraz żandarm wojskowy. „Czy to pan Liberman?” Gospodarz przytakuje, ale komisarz każe wejść do sypialni stróżowi i potwierdzić tożsamość leżącego. Dopiero wtedy oznajmia, że były poseł jest aresztowany. Liberman żąda, by pokazano mu odpowiednie dokumenty. Komisarz macha mu przed nosem nakazem aresztowania podpisanym przez ministra spraw wewnętrznych gen. Felicjana Sławoja-Składkowskiego, ale ręką zakrywa górną część kartki, na której znajduje się jego własne nazwisko. Zapytany przez Libermana, jak się nazywa, w odpowiedzi stwierdza sucho: „Ma pan 10 minut na ubranie się”. „A co się stanie, jeśli będę ubierał się 11 minut?” – pyta Lieberman. „Zobaczy pan, co się stanie”.

Przy wyjściu każe byłemu posłowi zabrać przybory toaletowe i ciepły płaszcz. Liberman tylko macha ręką. Jest przekonany, że Piłsudski właśnie dokonał drugiego, po majowym, zamachu stanu i że tym razem Marszałek nie cofnie się przed krwawą rozprawą z opozycją. Choć jest pewien, że przed świtem przyjdzie mu stanąć przed plutonem egzekucyjnym, Liberman spokojnie żegna się z domownikami. Przed bramą policjanci tworzą gęsty szpaler aż do nieoznakowanego samochodu. Gdy auto rusza, z domu ukradkiem wymyka się Szczepan Gozdek, mąż służącej Libermana, a przy tym członek PPS. Jakimś cudem łapie taksówkę i rusza za samochodem policyjnym. Po minięciu paru przecznic komisarz dostrzega jednak taksówkę. Zatrzymuje samochód, razem z policjantem uzbrojonym w karabin wyciągają Gozdka z taksówki i na środku ulicy biją do nieprzytomności.

Także o 3.00 ktoś dzwoni do mieszkania byłego posła Polskiego Stronnictwa Ludowego „Piast” Władysława Kiernika, przy ul. Przekop 2.

Komisarz policji, 2 policjanci w mundurach, żandarm i jakiś cywil odsuwają służącą i wchodzą do sypialni gospodarza. Komisarz oświadcza byłemu posłowi, że jest aresztowany. Kiernik nie chce wstać z łóżka, tłumaczy, że ma 38 stopni gorączki. Zza pleców komisarza wysuwa się nieznany cywil, pobieżnie bada leżącego i oświadcza, że chory nadaje się do podróży.

W Tarnowie policja zjawia się w domu przy ul. Matejki, w którym mieszka były poseł PPS Adam Ciołkosz, także punktualnie o 3.00. Żona Lidia wyjaśnia, że mąż wyszedł i jeszcze nie wrócił. Ekipa policyjna wzywa posiłki. Mundurowi otaczają szczelnym kordonem kamienicę, po czym zaczynają skrupulatnie rewidować piwnice, strychy i mieszkania pozostałych lokatorów domu. W trakcie rewizji wraca Adam Ciołkosz. Policja natychmiast aresztuje go i wsadza do samochodu osobowego z zasłoniętymi numerami rejestracyjnymi.

Herman Liberman ukradkiem spogląda przez szparę w opuszczonych roletach policyjnego samochodu: w świetle latarń dostrzega na ulicach Warszawy dziesiątki patroli policyjnych uzbrojonych w karabiny. Samochód wyjeżdża z miasta. Jest już jasno, gdy komisarz poleca zatrzymać się. Eskorta wysiada. Po dłuższej chwili policjant każe wysiąść aresztowanemu i iść w stronę lasu. Liberman odmawia, ale policjant szturcha go kolbą w plecy. W głębi lasu stoją komisarz i żandarm. Liberman dostrzega obok nich niewielką pryzmę wykopanej ziemi. Czuje, że to jego ostatnie chwile, ale stara się mówić spokojnie: „Panie komisarzu, pańskim obowiązkiem jest wykonać rozkaz gen. Składkowskiego i zawieźć mnie na miejsce przeznaczenia, a chyba nie do tego lasu”. Komisarz doskakuje do niego i uderza z całej siły w kark. Liberman pada jak rażony na ziemię. Żandarm zdziera z niego płaszcz, okręca wokół jego głowy i dociska ją do ziemi. Komisarz ściąga z ofiary ubranie. Żandarm bije Libermana metalowym prętem przy akompaniamencie okrzyków komisarza: „Niech żyje Józef Piłsudski! Piłsudski przelewał za nas krew swoją, a ty będziesz oskarżał go przed Trybunałem Stanu. Zdechniesz i zaraz cię zakopiemy!”. Policjant z żandarmem ubierają nieprzytomnego, zakrwawionego posła i wloką do samochodu.

Samochód z Wincentym Witosem jedzie przez całą noc z Krakowa w stronę Warszawy. Mgła opóźnia podróż. Przed Warszawą auto skręca na wschód. Kilka kilometrów przed Brześciem komisarz policji każe zatrzymać się na środku mostu i proponuje aresztowanemu ostatnią przechadzkę, bo za chwilę dojadą do celu – wojskowego więzienia w Brześciu. Witos spaceruje po moście. Przypomina sobie, że już na nim kiedyś był. We wrześniu 1920 roku miejscowa ludność ustawiła na tym moście bramę tryumfalną i witała premiera Witosa po zwycięstwie nad bolszewikami.

O 15.00 samochód wjeżdża do twierdzy brzeskiej i zatrzymuje się przed budynkiem więzienia wojskowego. Były premier dostrzega kilka samochodów przed wejściem i domyśla się, że uwięziono nie tylko jego. Nie wie jednak, że dzisiejszej nocy aresztowano 19 byłych posłów opozycji. Witos postawiony zostaje przed obliczem szefa więzienia płk. Kostka-Biernackiego, sadysty znanego z okrucieństwa w Legionach; lubił na ochotnika wykonywać wyroki śmierci.

Po kolejnej rewizji Witos trafia do celi nr 17. Strażnicy wpychają do niej także młodego człowieka. To były poseł mniejszości ukraińskiej Aleksander Wisłocki. Po krótkiej rozmowie obaj kładą się spać. Nagle wpadają z wrzaskiem strażnik i kapitan żandarmerii: spać nie wolno. Więźniowie muszą natychmiast posłać łóżka. Oficer rozkazuje Witosowi wynieść z celi kubeł pełen ekskrementów. Były premier, kawaler najwyższego polskiego odznaczenia, Orderu Orła Białego, stoi osłupiały. Wisłocki, choć jest politycznym przeciwnikiem Witosa, chwyta kubeł, by oszczędzić szacownemu współwięźniowi upokorzenia. Strażnicy obrzucają go obelgami i zmuszają Witosa, by wyniósł fekalia. W drodze do latryny eskortują go major i kapitan żandarmerii. Wisłocki musi iść za nimi jako widownia. Co drugi krok żandarm kopie go z tyłu w nogi albo pośladki.

Karol Popiel, były poseł Narodowej Partii Robotniczej, trafia do jednej celi z Hermanem Libermanem. Socjalistyczny poseł jest śmiertelnie blady, ma zawroty głowy. Popiel ostrożnie zdejmuje mu koszulę. Na plecach znajduje 22 rany – większość w okolicy nerek.

O 17.30 w Warszawie rozpoczyna się posiedzenie Rady Ministrów. Przewodniczy Józef Piłsudski. Marszałek wygłasza do ministrów krótkie przemówienie: „Ja walczę z systemem, że były poseł znaczy jeszcze cokolwiek na świecie. Druga rzecz, proszę panów, jest to, że na szczęście panowie prokuratorzy zastosowali ściganie byłych posłów. Co do mnie, też przygotowałem część tej pracy, bo chcę, by byli karani. Nie mogę znieść, by taka banda byłych posłów była niekarana i psuła moralność Polski. Ta bezkarność tego bydła przeklętego psuje całe państwo”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

9 września 1901 roku zmarł Henri de Toulouse-Lautrec, jeden z najbardziej znanych francuskich malarzy. Te postać przybliży nam dziś W. Kalicki:

Chory leży w zaciemnionej sypialni niewielkiej, zgrabnej rezydencji wiejskiej Malrome, własności jego matki Adèle. Jest wychudzony, wręcz wyniszczony. Jego jeszcze niedawno okrągła, obrzmiała twarz, z charakterystycznymi, nienaturalnie rozszerzonymi nozdrzami, z dziwnie grubymi, wywiniętymi wargami, których nie były w stanie przysłonić wąsy i czarna broda, teraz jest wymizerowana, wyciągnięta. Krótkie, za to bardzo grube ramiona, wielkie dłonie i przypominające kiełbaski palce schudły i już nie rzucają się tak w oczy. Pościel skrywa najdotkliwszą deformację ciała chorego – krótkie, słabe, powykręcane nogi, szczególnie rażące w zestawieniu z normalnej wielkości korpusem.

Spoczywający w łóżku wiejskiej rezydencji matki karłowaty 35-letni mężczyzna to Henri Marie Raymond Montfa wicehrabia de Toulouse-Lautrec. Pochodzi z bocznej gałęzi jednego z najstarszych i najświetniejszych rodów Francji – hrabiów Tuluzy. We wczesnym średniowieczu swą potęgą byli równi królom Francji. Ich włości obejmowały m.in. Langwedocję i Prowansję, a oni sami zapisali się w kartach historii Francji, Europy, chrześcijaństwa. Rajmund z St. Gilles, hrabia Tuluzy, był jednym z wodzów pierwszej krucjaty do Ziemi Świętej. Jego rycerze jako pierwsi w lipcu 1099 roku zaatakowali mury Jerozolimy. Po zwycięskim szturmie krzyżowców Rajmund przyjął kapitulację wodza muzułmańskich obrońców Świętego Miasta Iftichara al-Dauli. Inny z hrabiów Tuluzy, Rajmund VI, stał się w tym czasie w swych włościach na południu Francji protektorem heretyckich katarów i jednym z głównych aktorów okrutnych wojen religijnych. Niemal 100 lat po zdobyciu Jerozolimy langwedoccy hrabiowie de Toulouse połączyli się z innym wybitnym rodem de Lautrec. Z tej gałęzi wywodzi się w prostej linii wicehrabia Henri.

Imponujące rodowe dziedzictwo było w jego przypadku powodem do dumy i zarazem źródłem kalectwa. Jego arystokratyczni rodzice, Adèle i Alphonse, są ciotecznym rodzeństwem. Tak bliskie pokrewieństwo małżonków jest wśród starej arystokracji francuskiej nierzadkie – zapobiega rozpraszaniu majątków ziemskich, przejmowaniu rodowych gniazd przez obcych. Kościół chętnie przymyka oko na takie mariaże. Ale praktyka ta ma swoją cenę. W pokoleniu Henriego, w rodzinie de Toulouse-Lautrec, są jeszcze 2 młode osoby dotknięte podobnym upośledzeniem genetycznym, przejawiającym się w dzieciństwie bólami stawów, kości oraz zębów, coraz silniej uciskanych przez nieprawidłowo rozwijające się kości w rejonie zatok. U Henriego choroba powodowała zahamowanie rozwoju zakończeń kości kończyn. Ręce i nogi, wyraźnie zbyt krótkie w stosunku do korpusu, choć masywne, pozostały zdeformowane i słabe. W dzieciństwie Henri dwukrotnie, w odstępie roku, doznał poważnych złamań kości udowych obu nóg. Okres dojrzewania przyniósł kolejne zmiany w wyglądzie nieszczęsnego wicehrabiego – usta i nos rozrosły się karykaturalnie. Odtąd z wywiniętej dolnej wargi Henriego nieustannie miała się sączyć strużka śliny. Jakby tego było mało, słaby wzrok wymagał odeń noszenia pince-nez.

Przy łożu chorego czuwa jego matka Adele. Jest przy nim od 3 tygodni, od chwili gdy wyniszczony syn wreszcie dojechał do jej domostwa. Opiekuje się Henrim i nieustannie modli się za niego. Jak zawsze.

Adèle z domu Imbert du Bosc wniosła w małżeństwo z Alphonse de Toulouse-Lautrekiem spore kapitały, pozwalające mężowi żyć na wysokiej stopie i zaspokajać kosztowne zachcianki, ale w zamian otrzymała bardzo mało. Alphonse, jak większość mężczyzn ze swego rodu, był niesamowitym snobem, nieodpowiedzialnym dziwakiem, który uważał, że z racji wielkiego nazwiska niemal wszystko mu wolno, a w szczególności wolno mu spędzać całe życie na polowaniach. Przy tym zaś był mężczyzną wielce witalnym, niepozbawionym artystycznych talentów.

W tydzień po ślubie Alphonse wyjechał do Paryża. Tam, na bankiecie w restauracji, zagadnął go znajomy, prosząc o przedstawienie świeżo poślubionej Adèle. Alphonse zbladł i wykrzyknął: „O Boże, muszę natychmiast wracać! Na śmierć zapomniałem, że się ożeniłem!”. I tak już miało być w tym niedobranym, nieszczęśliwym małżeństwie. Pan de Toulouse-Lautrec mieszkał sam w leśnych dworach i pałacykach, nieustannie polując i uwodząc dziewczęta niższego stanu. Do małżeńskich pieleszy wpadał bardzo rzadko, z reguły po miesiącach nieobecności, tylko po to by apodyktycznie wydać mnóstwo nietrafnych poleceń i natychmiast wracać do swych psów, koni, naganiaczy i stajennych. Wyjąwszy krótki okres, gdy u małego Henriego ujawniła się choroba i ojciec stanął u boku matki, by wspólnie leczyć i opiekować się synem, Alphonse był nieobecny w jego życiu.

W tej trudnej, upokarzającej sytuacji Adèle pociechę i sens życia znalazła w dewocji i opiece nad Henrim. Jej zaborcza miłość była tym łatwiejsza, że kaleki chłopiec nie uskarżał się na swój los. Mimo dzieciństwa naznaczonego nieustannymi bólami i zwracającą powszechną uwagę ułomnością, mimo tygodni i miesięcy spędzanych w łóżku lub w zamknięciu zakładów leczniczych Henri swe cierpienie maskował żartem, autoironią. Wybitnie inteligentny, refleksyjny, od najmłodszych lat jednał ludzi serdecznością, czułym zrozumieniem dla cierpienia innych.

Szybko okazało się, że Henri jest także uzdolniony plastycznie. Nauka rysunku pod okiem utalentowanego wuja była dlań ucieczką od bólu i ograniczeń życia naznaczonego kalectwem; malarskie studia w Paryżu, w prywatnych klasach Bonnata i Cormona, okazały się drogą do samodzielnego życia, z dala od wszechobecnej kontroli matki. Na końcu tej drogi pojawił się karłowaty, ze zniekształconym ciałem artysta, król paryskiego Montmartre’u, który po odłożeniu palety przebierał się w malutkie, starannie wyprasowane spodnie, nienaganną koszulę, kamizelkę, surdut i melonik. Czas dzielił między malowanie i bankietowanie w knajpach Montmartre’u. Przyciągał skrzącym się dowcipem, niewyczerpaną energią w przewodzeniu kółku przyjaciół malarzy, brzydotą kontrastującą z jego wewnętrznym ciepłem i wrażliwością.

Rodzice zgodnie uznali jego życie za haniebny skandal. Adèle mimo to, jak potrafiła, wspierała i finansowała syna. Alphonse zabronił mu podpisywania obrazów nazwiskiem Toulouse-Lautrec, a w końcu ostentacyjnie sprzedał rodową siedzibę i w ten symboliczny sposób wydziedziczył swego jedynego żyjącego syna.

Podczas nauki u Bonnata Henri cały zanurzył się w malarstwie akademickim. Na nowinki impresjonistów nawet nie chciał patrzeć. Ale niezwykły talent i otwartość na artystyczne osiągnięcia innych sprawiły, że szybko przyswoił niektóre osiągnięcia uwielbianych przez siebie Degasa, Foraina i innych twórców; uprościł formy malarskie, wyrazistą plamę barwną ograniczał wyraźnym ciemnym konturem. Tworzył zachłannie, niemal w każdej chwili. W swych obrazach olejnych, akwarelach, pastelach, rysunkach portretował sceny i postacie z paryskich kawiarń, kabaretów, wyścigów konnych, domów publicznych, szpitali, sal sądowych. Nie jest artystą niedocenionym, choć mimo nieustannej finansowej pomocy matki całe życie tonął w długach. Antreprenerzy i wydawcy chętnie zamawiali projekty plakatów, od niedawna zaś obrazy znajdują nabywców płacących przyzwoite ceny.

Ale to już nie ma znaczenia. Henri umiera. Od lat pił jak smok, codziennie, bez przerwy. Najważniejszym meblem w jego mieszkaniach i pracowniach zawsze był wielki stół zastawiony lasem butelek i szklanek. Wszystko dlań było godne wchłonięcia: toksyczny absynt, nowinkarskie amerykańskie koktajle, wino, piwo, brandy. Picie nakręcało go w życiu, w twórczości i łagodziło cierpienia kaleki, także to najboleśniejsze – niemożność założenia normalnej rodziny. Szybko stał się bywalcem paryskich burdeli, w których szukał drobnych męskich przyjemności i tematów do obrazów. Pijaństwo i kiła, skutek wizyt w domach publicznych, doprowadziły Henriego do fizycznej degrengolady: ostatnio cierpiał na krwotoki z nosa, dopadły go ciężkie wylewy. Po drugim, sprzed 3 tygodni, jego stan gwałtownie się pogorszył i Henri pojechał do domu matki. Nie miał złudzeń, wiedział, że jedzie tam umrzeć.

Bezwładny po ostatnim wylewie Henri rzadko budzi się z letargu. Ma trudności z oddychaniem. Na widok kuzynów Gabriela Louisa i Josepha Pascala, przyjaciół z dzieciństwa, mówi z wysiłkiem: „Diabelnie ciężko się umiera”.

O 22.00 do Malrome przyjeżdża Alphonse de Toulouse-Lautrec. Na jego widok Henri mówi: „Dobrze, papo, wiedziałem, że zechcesz być obecny przy dobiciu zwierzyny”.

Adèle modli się przy łóżku.

Przychodzi ksiądz z ostatnim namaszczeniem. Gdy kapłan opuszcza sypialnię, Alphonse, chcąc wreszcie zrobić coś dla syna, nieoczekiwanie proponuje, by obciąć mu brodę. Na widok konfuzji Adèle i najbliższych tłumaczy bez sensu, że taki zwyczaj obowiązuje w krajach arabskich. Wreszcie daje sobie spokój. Nie potrafi jednak usiedzieć spokojnie. Wyciąga z butów gumki, które zastępują mu sznurowadła, i strzela z nich do przelatujących much. Henri z wysiłkiem mówi do Gabriela Pascala: „Stary dureń”.

Więcej mówić nie ma już sił. Po północy robi się bardzo duszno i Henri oddycha coraz ciężej. Przychodzi zakonnica i razem z Adèle odmawiają różaniec. Henri umiera o 2.15.

By Paul Sescau - Publié dans Toulouse-Lautrec, Album de famille, Charles de Rodat, éditions Hatier, 1985 - ISBN:O75870-0, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=18075772

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

8 września 1514 roku rozegrała się jedna z ważniejszych bitew w wojnie litewsko-moskiewskiej (1512-1522) zapamiętana w historii, jako bitwa pod Orszą. Pamięć o niej kultywuje się na Litwie do dziś. Na Białorusi dyktator Łukaszenka usiłuje tę pamięć wymazać z kart historii. Dla obu tych państw to jednak ważna data. Tak oto opisuje te wydarzenia W. Kalicki:

Dziesiątki pochodni i płonących beczek ze smołą rzucają migotliwe blaski na czarne wartkie wody Dniepru. Mija właśnie północ. W ciemnościach ledwo tylko rozjaśnionych pełgającymi światełkami uwija się kilkuset mężczyzn. Jedni toczą puste beczki po wodzie pitnej, piwie i winie, inni sprawdzają szczelność szpuntów, wiążą beczki linami. To szancchłopi, żołnierze polskiej armii przeznaczeni do budowy i naprawy umocnień, dróg, mostów. Najtrudniejsze zadanie mają ci z nich, którzy w ciemnościach opuszczają do wody pęta powiązanych ze sobą beczek i wzdłuż przeciągniętych przez szeroką rzekę lin wiążą je w coraz dłuższy, coraz bliższy drugiemu brzegowi pływający jęzor. Obok, w podobnym tempie, powstaje drugi jęzor pustych, powiązanych beczek. Połączona armia polsko-litewska, idąc na wschód, w stronę litewskiego Smoleńska, zajętego przez wojska moskiewskiego władcy Wasyla III, nie wyrzucała opróżnionych beczek. Teraz postają z nich cuda wojskowej techniki, 2 mosty beczkowe. Wymyślił je i zaprojektował Jan Baszta, mieszczanin z Żywca. Szancchłopi na długich jęzorach beczek pospiesznie układają w poprzek i także wiążą linami solidne drewniane bale.

Nocy zostało już niewiele, gdy oba mosty wreszcie spinają brzegi Dniepru. Gdzieś niedaleko, w ciemnościach, czai się potężna 50-tysięczna armia moskiewska. Tuż po zapadnięciu zmroku na wschodni brzeg przeprawił się wpław silny oddział polskiej jazdy wyposażonej w łuki i przez całą noc ubezpiecza on prace inżynieryjne. Gdyby jednak moskiewskie pułki uderzyły, zmiotłyby Polaków do rzeki.

Nocną ciszę zakłócają tylko stłumione odgłosy budowy mostów.

Przed 2 laty moskiewski władca Wasyl III uderzył na Litwę. Jego celem było zdobycie Smoleńska, wielkiego, świetnie ufortyfikowanego miasta o ogromnym znaczeniu strategicznym. Pierwsze uderzenia na Smoleńsk obrońcy odparli, ale przed miesiącem, po 2-miesięcznym oblężeniu, wojska moskiewskie pod Wasylem III wkroczyły do miasta. Odsiecz polsko-litewska spóźniła się i z armią moskiewską spotkała się na zachód od Smoleńska, oddzielona od niej łukiem Dniepru nieopodal miasta Orsza.

Świta. W szarzejących ciemnościach dostrzec można stłoczone nad brzegiem, nieopodal wjazdu na beczkowe mosty, ogromne masy jazdy, piechoty, liczne armaty. To 35-tysięczna armia polsko-litewska czeka na sygnał do rozpoczęcia przeprawy.

Wśród żołnierzy uwija się brodaty, niestary mężczyzna w czarnym kubraku, czarnej czapce, jasnych, obcisłych rajtuzach i czarnych, niskich butach. Nie ma broni. To mistrz z Niemiec, nadworny malarz Jego Królewskiej Mości Zygmunta I Starego. Król wysłał go na wielką wojnę z moskiewską Rusią, by namalował najważniejszą i, da Bóg, zwycięską bitwę.

Mistrz dostrzega na niewielkim wzniesieniu na zachodnim, zajętym przez polską armię brzegu, pod samotną, potężną sosną, grupkę kilku jeźdźców. Starszy mężczyzna z rozłożystą siwą brodą, w czerwonej szacie i złotolitym czepcu na głowie to wódz polsko-litewskiej armii, hetman litewski, książę Konstanty Ostrogski.

Hetman daje znak, umyślni pędzą do czekających oddziałów.

Jazda ostrożnie wjeżdża w wody Dniepru w miejscu, gdzie wczoraj wysondowano bród. Husarskie konie parskają i powoli prą naprzód. W świetle poranka lśnią napierśniki rycerskich zbroi i rozmaitego typu hełmy, pomiędzy którymi nie brakuje pysznych, zdobnych czapek.

Na mosty wkracza piechota. Żołnierze idą w rzadkim szyku. Mosty są chybotliwe, niebezpieczne. Nie mają barierek. Kiedy przetaczają się przez nie armaty, beczki pod nimi zanurzają się głębiej i nawierzchnia z belek mocno ugina się. Armaty ciągną sami artylerzyści. Na kołyszących się mostach konie z pewnością by się spłoszyły i poleciały wraz armatami w wody Dniepru.

Wczoraj polska jazda manewrowała tuż pod nosem rozłożonej na naddnieprzańskiej wysoczyźnie przeważającej armii moskiewskiej dowodzonej przez Wasylowego koniuszego Iwana Andriejewicza Czeladnina. Ta demonstracja miała go przekonać, że przeprawa mieć będzie miejsce przed frontem jego oddziałów.

Czeladnin nie dał się wywieść w pole. Gdy oddziały polskie wychodzą na wschodni brzeg Dniepru, dowódcy z otoczenia moskiewskiego wodza przekonują go, by uderzyć na nieprzygotowane do walki oddziały Ostrogskiego. Ale Czeladnin odmawia: „Jeśli pobijemy tę część wojska, z którą następnie połączą się dalsze oddziały, zagrozi nam większe niebezpieczeństwo. Zaczekajmy więc do czasu, póki nie przejdą wszystkie siły. My posiadamy dostatecznie wielkie siły i bez trudu możemy znieść to wojsko albo okrążyć je i pognać do Moskwy jak bydło. A po zwycięstwie możemy zająć całą Litwę”.

Nie ma w tym za grosz sensu, mnóstwo za to pychy. Czeladnin nie jest dobrym dowódcą, nie pojmuje, że trzeba korzystać z okazji, gdy polskie oddziały są stłoczone i pomieszane, nie pojmuje, że liczebna przewaga jego sił może niewiele znaczyć wobec lepiej wyszkolonej i wyposażonej armii hetmana Ostrogskiego.

Moskiewskie pułki zostają na swych pozycjach.

Dochodzi 9.00. Lwia część polsko-litewskich sił jest już na wschodnim brzegu.

Jeśli przed oblicze króla ma trafić obraz bitwy akuratnie przedstawiający najważniejsze jej epizody, artysta powinien je sam zobaczyć, a nie zdawać się tylko na opowieści rycerstwa po walce. Mistrz przechodzi z piechurami po moście na wschodni brzeg. Zostaje jednak nad Dnieprem ukryty w gęstej kępie nadbrzeżnych krzaków. Nie ma co przesadzać. Od bicia Moskali są żołnierze, artysta ma tylko obserwować. A stąd akurat widok jest całkiem niezły.

Polskie i litewskie wojska stoją na wschodnim brzegu rzeki, w głębokim, przypominającym worek zakolu rzeki. Hetman Ostrogski natychmiast po zakończeniu przeprawy wydaje rozkazy, jak ustawić się do bitwy. Obok litewskiego hufca jazdy pod osobistym dowództwem Ostrogskiego staje polski hufiec czelny pod hetmanem nadwornym Wojciechem Sempolińskim. Między obiema formacjami jazdy Ostrogski umieszcza część piechoty. Siły główne, czyli hufce walne, ustawiają się z tyłu: litewski pod wojewodą kijowskim Jerzym Radziwiłłem, zwanym Herkulesem, polski zaś pod starostą trembowelskim Januszem Świerczowskim. Ukryty w krzakach mistrz z daleka rozpoznaje Herkulesa po pięknej zielonej wysokiej czapce.

Resztę piechoty oraz artylerię hetman Ostrogski poleca skrycie przesunąć hen, aż za prawe skrzydło polskiej jazdy. Manewr udaje się doskonale – ukrytych w laskach i gęstych zaroślach polskich armat i piechurów przeciwnik w ogóle nie zauważa.

Czeladnin swą armię rozstawił bez polotu: w pierwszej linii Pułk Straży Przedniej, w tyle, na prawym skrzydle, pod wsią Pugajłowo, Pułk Prawej Ręki, na skrzydle lewym zaś, przed wioszczyną Ruklino, Pułk Lewej Ręki. W centrum stanął Pułk Wielki. Odwód, zwany w moskiewskiej armii Pułkiem Zasadzki, Czeladnin rozlokował z tyłu, na wzgórzu. Tam też sam stanął ze swymi przybocznymi.

Przed linie wojsk występują harcownicy. Niewielkie oddziałki doskakują do siebie i odskakują niczym psy. Nic zasadniczego z tych starć nie wynika.

Dochodzi południe. Czeladnin postanawia wreszcie uderzyć. Jego plan jest tak prosty jak ustawienie jego wojsk. Chce oskrzydlić przeciwnika i zepchnąć go na zachód, prosto w fale Dniepru. Jeśliby manewr ten powiódł się, polsko-litewską armię czeka nie klęska, ale wręcz zagłada.

Jako pierwszy uderza moskiewski Pułk Prawej Ręki. Ma rozbić litewską jazdę posiłkową i oskrzydlić siły polsko-litewskie. Hetman Ostrogski nie daje się zaskoczyć. Rozkazuje hetmanowi Sempolińskiemu uderzyć na lewe skrzydło nacierającego Pułku Lewej Ręki. Ciężka jazda polskiego hufca czelnego pędzi z łomotem przed czołem hufca litewskiego i z ogromnym impetem uderza w szyk jazdy moskiewskiej. Pękają kopie, w ruch idą miecze, szable i koncerze. Moskwianie walczą zażarcie, nie oddają pola ani trzymającym się twardo Litwinom, ani napierającym Polakom. Pułk Prawej Ręki jest liczniejszy od atakujących go rycerzy Sempolińskiego i lekkiej jazdy litewskiej. Jagiellońska jazda zaczyna się cofać.

Co gorsza, na drugim skrzydle uderza Pułk Lewej Ręki. Tam jednak Polacy radzą sobie o wiele lepiej i w pierwszym starciu zatrzymują jazdę Moskwian. Widząc to, hetman Ostrogski rzuca do walki litewski hufiec czelny. Pułk Prawej Ręki nie wytrzymuje i cofa się w nieładzie.

Carski wódz z zadowoleniem patrzy ze wzniesienia na pole bitwy. Wydaje mu się, że częścią swych sił związał w walce wszystkie formacje hetmana Ostrogskiego; teraz może uderzyć głównymi siłami i rozgromić wojska jagiellońskie.

Ale Ostrogski ma jeszcze asa w rękawie. Polska jazda bijąca Pułk Lewej Ręki nagle wpada w panikę i w kompletnym chaosie salwuje się ucieczką. Czeladnin już czuje smak zwycięstwa – rzuca na rejterujących Pułk Wielki. Pułk Lewej Ręki odzyskuje animusz i także pędzi za umykającymi polskimi rycerzami. Pędzi, jak przewidział to hetman Ostrogski, szerokim łukiem. I wpada pod laskiem wprost na lufy ukrytych tam polskich armat.

Straszliwy huk, błyski, chmura dymu płoszą moskiewskie, nienawykłe do strzelaniny konie. Kule żłobią krwawe bruzdy w moskiewskich szykach. Ogarnięty paniką Pułk Lewej Ręki wpada na atakujący tuż obok Pułk Wielki. Najgroźniejsze formacje Czeladnina zamieniają się w kupę spanikowanych, szalejących koni i ludzi.

W krzakach na wzniesieniu nad brzegiem Dniepru mistrz z zapartym tchem obserwuje pole walki. Na szczęście teren bitwy jest wilgotny i bitewny kurz nie przesłania walczących. Widać wszystko, nawet tęgą łysinę hetmana Ostrogskiego, kierującego pościgiem za rozbitym Pułkiem Wielkim. W bitewnym zamęcie hetman zgubił gdzieś swój złotolity czepiec. Ucieczka polskiej jazdy była tylko zapożyczonym od Tatarów podstępnym manewrem. Teraz rzekomi uciekinierzy wracają w najlepszym porządku i gromią jazdę moskiewską.

Mistrz dostrzega jednak, że bitwa wcale nie jest skończona. Czeladnin nie opuszcza rąk. Zbiera rezerwowe pułki straży przedniej, sam staje na ich czele i uderza na prawe skrzydło wojsk koronnych. Litewski hufiec walny pod Herkulesem Radziwiłłem i część koronnego hufca walnego pod dowódcą polskich kopijników Świerczowskim zwartą szarżą rozbijają luźny szyk jazdy moskiewskiej. Dochodzi 18.00, gdy jest już po bitwie. Czeladnin idzie do niewoli, za moskiewskimi uciekinierami rusza lekka jazda litewska i polska. Nikt nie daje pardonu, bezbronnych uciekinierów rżnie się bez litości.

Mistrz opuszcza swą kępę krzaków. Pora obejrzeć pole bitwy, porozrzucaną wszędzie broń, zbroje i szaty na ciałach poległych wojowników. Kiedyś trzeba będzie to namalować.

Bitwa po Orszą - autor nieznany (malarz z kręgu Lukasa Cranacha Starszego).

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

7 września 1936 roku nie był jakimś szczególnym dniem w historii człowieka, ale był ostatnim dniem dla wilka workowatego, gatunku, który w tym właśnie dniu zakończył swoje istnienie. W. Kalicki tak opisuje to wydarzenie:

Nad ranem tuż przy ziemi trzyma lekki mróz. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca, w sporej klatce z metalowych prętów w ogrodzie zoologicznym w Hobart na Tasmanii, widać skulone, zdrętwiałe zwierzę wielkości bardzo dużego psa. Zwężające się ku brzuchowi ciemniejsze pręgi na sierści tylnej części wychudzonego grzbietu i dziwny, trochę psi, trochę koci pysk nie przypominają żadnego ze znanych w Europie zwierząt. Zaniedbany, przemarznięty, ledwo żywy stwór to ostatni na świecie przedstawiciel wilka workowatego, jednego z najdziwniejszych, najwspanialszych drapieżników żyjących na Ziemi w XX wieku.

Workowaty wilk jest torbaczem, spokrewnionym z kangurami. Gdy przed milionami lat Australia oddzieliła się od prakontynentu Gondwany, na jej terenie znalazły się wyłącznie torbacze. Niezagrożone przez konkurencję sprawniejszych ssaków łożyskowych australijskie torbacze rozwinęły się w zdumiewającą faunę. Prócz kangurów, workowatych niedźwiedzi, wombatów pojawiły się także ważące tonę workowate nosorożce. Polowały na nie wielkie lwy workowate i największe z 6 gatunków workowatych wilków. Klimatyczne zmiany nie służyły wielkim drapieżnikom z torbami na brzuchach. Wyginęły workowate lwy i największe workowate wilki – przed 8 mln lat żyły ich już tylko 3 gatunki. Gdy przed 40 tys. lat do Australii dotarli pierwsi ludzie, na równinach polował już tylko jeden gatunek wilka; jego ostatni przedstawiciel dygoce w śmiertelnym chłodzie klatki w Hobart.

Z pierwszymi ludźmi przybyły na kontynent australijski także psy. Z czasem zdziczały i jako dingo dokonały masakry torbaczy. Z ich powodu przed 4 tys. lat wymarły także australijskie wilki workowate.

Ale wilki te ocalały na odległej od Australii o 200 km dużej wyspie Tasmanii. Psy dingo nie dotarły tu, a prymitywny lud ciemnoskórych Tasmańczyków na wilki workowate nie polował.

Zamknięty w klatce zoo w Hobart workowaty wilk nazywany jest przez pracowników ogrodu i zwiedzających Benjaminem. Nikt nie wie, że to młoda, ale w pełni już dojrzała samica. Gdyby żyła na wolności, jej ciało wraz z głową osiągnęło by ponad metr długości. Gdy wilczyca ziewała w klatce, gapie mogli podziwiać jej niesamowitą paszczę – dzięki niezwykle ruchomym stawom łączącym żuchwę z kośćmi skroniowymi workowate wilki mogły rozewrzeć swój długi pysk pod kątem niemal 180 stopni! Miały najsilniejszy zgryz spośród wszystkich żyjących torbaczy. Jeszcze bardziej osobliwie wilczyca, zwana Benjaminem, poruszałaby się na wolności. Zrośnięte, grube kręgi umięśnionego ogona pozwalałyby jej, tak jak kangurom, korzystać z niego przy odbijaniu się tylnymi łapami. Dzięki temu workowate wilki mogły skakać na wysokość 3 m. Benjamin – zabiedzona, wycieńczona – skakać nie może, bo jej klatka zakryta jest z góry drucianą siatką.

Workowate wilki polowały nocami na kangury i wombaty, zaś nocne chłody i mrozy, a także południowe upały spędzały ukryte w jaskiniach, głębokich wykrotach i norach.

Choć do czasu przybycia Europejczyków workowate wilki nie miały groźnych wrogów, na Tasmanii ich populacja nigdy nie była liczna, nie przekraczała znacząco 6 tys. osobników.

Na początku XIX wieku brytyjscy osadnicy odkryli, że na wyspie świetnie można hodować owce. Pierwsze 30 owiec przywieziono z Wielkiej Brytanii w 1803 roku. W 1830 na Tasmanii pasło się już milion owiec. Szybko jednak stada zaczęły ponosić straty. Prymitywni farmerzy oskarżyli o zabijanie owiec workowate wilki i autochtonów, Aborygenów. Już w 1830 roku zaczęła się wielka wojna osadników z pasiastymi wilkami. Rząd kolonii wypłacał wysokie premie za skalp każdego wilka. W roku 1886 farmerzy zażądali rządowych dotacji dla każdego, kto zabije wilka workowatego. Myśliwi zabijali wilki średnio co 2 dni – strzelali do nich, łapali we wnyki, rozstawiali trutki. Ale na początku XX wieku, mimo horrendalnie wysokich premii, nie udało się zabić ani jednego wilka. Do masowego zabijania przez myśliwych i farmerów dołączyła przywleczona z Europy epidemia nosówki. Workowate wilki niemal znikły z lasów Tasmanii.

Wtedy zaczęła się kolejna wilcza histeria – zwierzę tak rzadkie chciało mieć każde zoo na świecie. Masowe zabijanie przeszło w masowe wyłapywanie ocalałych w leśnych ostępach resztek wilków, przy czym w klatkach i we wnykach zwykle ginęło więcej tych zwierząt, niż trafiało do ogrodów zoologicznych.

Wilczycę zwaną Beniaminem złapał w 1933 roku drwal i stawiacz sideł Elias Churchill w dolinie Florentine. W ciągu ostatnich kilkunastu lat Churchill dopadł z kompanami 8 dorosłych wilków – 2 z nich sprzedał żywe, pozostałe albo udusiły się we wnykach, albo były tak zmasakrowane, że trzeba było je dobić. Ocalały 2 wilczyce. Pierwszą, z 3 młodych w torbie brzusznej, kupił od Churchilla niejaki Walter Mullins i przez kilka lat obwoził w skrzyni po tasmańskich wsiach i miasteczkach. W końcu sprzedał ją do zoo w Hobart, w którym cała czwórka dość szybko zdechła. Ostatnią żywą wilczycę workowatą Churchill złapał w skrzynkową pułapkę, z kawałkiem mięsa jako przynętą, daleko za miejscowością Tyenna. Spętaną wilczycę, którą uważano za wilka, przewiózł na grzbiecie konia jucznego do Tyenny, a stamtąd przewieziono ją w klatce, koleją, do Hobart. W zoo nazwano ją Beniaminem.

Krótko po umieszczeniu wilczycy w klatce sfilmował ją z bliska David Fleay. Wilczyca nie była tym zachwycona i ugryzła filmowca w łydkę. Rozeźlony Fleay nawet nie zdawał sobie sprawy, jakiego dostąpił zaszczytu – jest ostatnim człowiekiem ugryzionym przez workowatego wilka tasmańskiego.

W zoo w Hobart Beniamin trafił do klatki o wymiarach 8 na 4 m, na końcu ogrodu, za domkiem kuratora, naprzeciw zagrody z pospolitymi kangurami i europejskimi jeleniami. Wilczycę o 10.00 pracownicy zoo wypędzać powinni na wybieg, zaś po 16.00 mają wpuszczać ją do zamykanej nory, szerokiej na 1 m, długiej na 3 m. Dla zwierzęcia trwanie przez 6 godzin na otwartym terenie, na oczach publiczności, pod palącymi promieniami słońca, to prawdziwa męczarnia. Ale to nie wszystko. Ekonomiczny kryzys sprawił, że wydział finansowy Hobart zwolnił wszystkich fachowych pracowników zoo i na ich miejsce zatrudnił mężczyzn, którzy za prawo do zasiłku mają obowiązek wykonywania prac publicznych. Żadnego z nich nie interesuje los zwierząt. Bardzo często tym przypadkowym pracownikom nie chce się otwierać na noc drzwi do schronienia wilczycy i zostaje ona pod gołym niebem. A zimy potrafią być w Hobart nawet mroźne.

Dobrym duchem ogrodu zoologicznego w Hobart byli do niedawna Arthur i Alison Reid, kurator zoo i jego dorosła córka. Mieszkali w domu koło klatki wilczycy. Słysząc wycie pozostawionych na noc zwierząt, Arthur i Alison zawsze wychodzili ze swego domku i otwierali im drzwi do schroniska.

Ale Beniamin nie może już doświadczać życzliwości Reidów. Przed 6 laty kurator usłyszał hałasy na terenie zoo i nakrył złodzieja rzadkich ptaków, niejakiego Fishera z Battery Point. Podczas bójki Fisher uszkodził Reidowi lewe oko. Wdał się nowotwór i, mimo wyłuskania gałki ocznej, stan zdrowia Fishera pogarszał się. W grudniu zeszłego roku kurator zmarł.

Jego córka przejęła obowiązki. Choć jednak przez 12 miesięcy pracowała wzorowo (i za połowę pensji ojca), departament finansowy rady miejskiej Hobart nie mógł ścierpieć, że kobieta może zajmować jakieś kierownicze stanowisko. Nowy superintendent Bruce Lipscomb, który stanowisko przejął po swym ojcu (a ten po swym ojcu), zaprotestował – nie godzi się, by córka przejęła stanowisko po ojcu, to pachnie nepotyzmem! Lipscomb okazał się nie tylko obłudnikiem, ale i zwykłym draniem. Najpierw pozbawił Alison Reid pensji i wykorzystując jej fatalną sytuację życiową, zmusił do pracy w zoo tylko za bezpłatne użyczenie domku obok klatki Beniamina. Pozbawiona pensji Alison głodowała wraz ze swą matką, ale nadal wzorowo opiekowała się zwierzętami. Nie mogąc znieść rozpaczliwego wycia workowatej wilczycy i innych zwierząt, pozostawianych przez zdemoralizowanych pracowników na noc pod gołym niebem, panna Reid wielokrotnie prosiła superintendenta Lipscomba o zestaw kluczy do klatek, by sama mogła otworzyć zwierzętom ich nocne kryjówki. Klucze te miał jej ojciec, ale pannie Alison je odebrano – kobieta nie jest przecież godna posiadać symbolu władzy, jakim jest pęk kluczy.

Lipscombe odmówił jej dostępu do klatek. Nie może przecież być tak, że kobieta pokazuje, iż pełni swe obowiązki staranniej od mężczyzn. Alison odwołała się do burmistrza Hobart, ale i on uznał za niedopuszczalne przyznanie, że kobieta może być lepszym pracownikiem niż mężczyźni. Kluczy nie dostała.

We wrześniu Lipscombe wyrzucił pannę Reid i jej matkę z domku.

Wilczyca straciła w zoo ostatniego protektora.

O 15.00 pracownik zoo rzuca do klatki wilczycy kawał mięsa. Godzinę później nie chce już mu się fatygować i otwierać drzwi do nocnej kryjówki. Beniamin rozpaczliwe wyje z zimna. Nikt nie reaguje.

Rano robotnicy chcą przepędzić wilczycę do jej nory, by zamieść brudny wybieg. Zwierzę nie reaguje na szturchnięcia. Na świecie nie ma już wilków workowatych.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.