Historia

25 listopada 1970 roku Kimitake Hiraoka, słynny pisarz, znany w Japonii jako Yukio Mashima, wyznawca samurajskiego kodeksu „bushido” popełnił rytualne samobójstwo zwane „sepuku”. Czy miał zamiar przeprowadzić zamach stanu, czy tylko w sposób teatralny wyreżyserował swoją śmierć? W. Kalicki nie odpowie nam na te pytania, gdyż do dziś są one pozbawione odpowiedzi, ale przypomni wypadki tamtego feralnego dnia w Japonii:

Pisarz Mishima Yukio wstaje wcześnie rano. Starannie goli się, bacząc, by na policzkach nie pojawiło się najmniejsze choćby draśnięcie. Bierze prysznic. Po toalecie wkłada tradycyjną białą bawełnianą przepaskę na biodra, fundoshi. Następnie wdziewa elegancki brązowy mundur Tate-no-kai, Towarzystwa Tarczy, prywatnych oddziałów szturmowych, które sam wymyślił, założył i których jest dowódcą.

Żona Yoko odprowadza do szkoły córkę 11-letnią Noriko i młodszego o 2 lata synka Ichiro. Mishima schodzi do obszernego hallu i kładzie na stoliku grubą kopertę zaadresowaną do jego japońskiego wydawcy. W środku jest dokończenie jego ostatniej powieści, nad którą pracował od 6 lat.

O 10.00 zaczyna dzwonić do zaprzyjaźnionych reporterów tokijskich gazet. Uprzedza ich, by czekali na sygnał od niego, bo dziś zdarzy się coś bardzo ważnego.

Mishima naprawdę nazywa się Hiraoka Kimitake. Jego rodzina jest daleko spokrewniona z rodem szogunów Tokugawa, ale on z tego powodu nie rości sobie żadnych pretensji. Odebrał świetne wykształcenie – w elitarnej szkole uczył się z członkami rodziny cesarskiej. Po studiach dostał świetną pracę w Ministerstwie Finansów, ale sukces finansowy poświęcił dla kariery pisarskiej. Swoimi powieściami psychologicznymi zdobył sławę wybitnego twórcy, wnikliwie analizującego konflikt jednostki ze społecznymi konwencjami. Nieprzeciętny erudyta, kultywował w twórczości tradycje japońskie i europejskie. Trzykrotnie był brany pod uwagę do Nagrody Nobla.

Ostatnimi czasy uznał jednak, że tożsamości Japonii zagrażają kulturowe wpływy Zachodu. Założył Tate-no-kai, w której kilkudziesięciu młodych, prawicowych studentów wychowywał w duchu bushido, tradycyjnego etosu samurajów. Eleganckie mundury zaprojektował dla nich Pierre Cardin.

45-letniego Mishimę ostatnio coraz bardziej fascynuje seppuku, tradycyjne, honorowe samobójstwo samuraja. Przekonany, że wkrótce władzę w Japonii przejmie lewica, przygotował plan zamachu stanu ze sobą w roli głównej. Sam jednak nie bardzo wierzy w jego powodzenie. Czy nieprzygotowani, zaskoczeni żołnierze Jieitai, powojennej namiastki armii, po wysłuchaniu jego manifestu ruszą na rząd? Dużo bardziej prawdopodobne, że go zignorują i przyjdzie mu popełnić seppuku.

Jest na to przygotowany.

Mishima odkłada słuchawkę. Przez frontowe przeszklone drzwi dostrzega studenta Chibi-Kogę w paradnym mundurze Tate-no-kai. Wręcza mu 3 koperty. Zaadresowane są do Chibi-Kogi, drugiego zaufanego studenta z organizacji Furu-Kogi, oraz do chor. Tate-no-kai Ogawy. Potem poleca Chibi-Kodze wrócić do samochodu. Tam wszyscy trzej mają przeczytać listy.

Sam wraca do domu. Do pasa munduru przypina po lewej stronie samurajski miecz. Tę bardzo cenną broń wykuł w XVII wieku mistrz Sekino Magoroku. Mishima bierze jeszcze elegancką dyplomatkę. W środku, w papierach, są ukryte 2 sztylety.

Pisarz wsiada do białej toyoty corona zaparkowanej na ulicy. W środku, prócz 3 adresatów listów Mishimy, jest jeszcze Morita Masakatsu, wysoki, lekko otyły młodzieniec, jak wszyscy w galowym mundurze Tate-no-kai. W organizacji jest zastępcą Mishimy. Prywatnie – jego bliskim, bardzo bliskim przyjacielem.

Mishima dopytuje się, czy wszyscy przeczytali listy.

 – Zgadzacie się? Wy nie macie się zabić. Zajmijcie się generałem. Dopilnujcie, by nie popełnił samobójstwa. Naprzód! – komenderuje.

4 jego młodych towarzyszy już wie, co ma dziś robić. Hasłem do rozpoczęcia akcji będą słowa Mishimy: „Koga, chusteczkę!”. Wszyscy wiedzą już także, że Mishima i Morita podczas dzisiejszej akcji mają popełnić harakiri, rytualne samobójstwo. Mishima dokłada do każdej z kopert po 120 dolarów i 10 tys. jenów na pokrycie wydatków sądowych. Ocalała trójka ma przed sądem propagować zasady Tate-no-kai.

O 11.00 toyota zajeżdża przed bramę bazy wojskowej Ichigaya w centrum Tokio. Mieści się w niej także dowództwo Wschodniej Armii Sił Samoobrony. Wartownik poznaje Mishimę, częstego gościa w sztabie, i przepuszcza samochód. Przed budynkiem sztabu na gości czeka już zawiadomiony przez wartownika mjr Sawamoto i prowadzi ich do gabinetu gen. Mashity, dowódcy Armii Wschodniej. Mishima ceremonialnie wita generała i przedstawia swoich podkomendnych. Wyjaśnia, że niedawno Tate-no-kai zakończyła ćwiczenia na górze Fuji, podczas których kilku szeregowców odniosło rany, a ci, których ze sobą przyprowadził, wyróżnili się w akcji. Potem Mishima odpina miecz i opiera go tak, by gen. Mashita mógł zobaczyć jego wysadzaną brylantami i perłami rękojeść. 57-letni generał chwyta przynętę. Pyta o pochodzenie miecza. Mishima podaje mu broń, prosi, by wyciągnął miecz. Generał wstaje, wyciąga broń z pochwy. Klinga pokryta jest smarem.

 – Koga, chusteczkę! – rozkazuje Mishima.

Chibi-Koga zrywa się z krzesła i podchodzi do stołu. W ręku ma cienki ręcznik z mocnej tkaniny, tenugui. Plan Mishimy przewiduje, że jego podwładny zaknebluje ręcznikiem generała. Ale nic z tego, generał odchodzi od biurka po coś do wytarcia ostrza. Student daje ręcznik Mishimie i wraca na miejsce. Generał wspólnie z Mishimą podziwia faliste dymne cienie na ostrzu, ślad po wielokrotnych przekuwaniach klingi przez mistrza. Mishima znów daje znak. Chibi-Koga zachodzi generała od tyłu i niezdarnie chwyta go za szyję. Reszta szturmowców Tate-no-kai przywiązuje Mashitę do krzesła. Zaskoczony generał nie opiera się. Prawdę mówiąc, jest przekonany, że to kolejne ćwiczenia Tate-no-kai wymyślone przez sławnego, ale lekko nawiedzonego pisarza.

Morita ma teraz zablokować drzwi. Wyjmuje drut i kombinerki, ale klamki nie da się zablokować. Zamachowcy podsuwają pod drzwi biurko i krzesła.

Tymczasem ze swego biura obok pokoju generała wychodzi na korytarz mjr Sawamoto. Przez pas szkła obok generalskich drzwi dostrzega, co się dzieje, i podnosi alarm. Oficerowie sztabu zbierają się w biurze gen. Yamazaki i debatują, co robić. W końcu decydują się uwolnić generała. Płk Hara, wychodząc, łapie za zabytkowy ćwiczebny miecz z drewna.

Jest 11.20, gdy łomocą do drzwi jego gabinetu gen. Mashity. Któryś z nich naciska klamkę i pcha drzwi barkiem. Ustawiona w gabinecie barykada ustępuje i oficerowie wchodzą do środka.

 – Precz! – wrzeszczy Mishima i zastępuje im drogę z uniesionym w górę mieczem. Większość oficerów cofa się, ale płk Hara z jednym z podoficerów podchodzi bliżej. Mishima uderza. Hara uchyla się i Mishima rani go w plecy. Drugi cios trafia pułkownika w korpus. Krew tryska wokół. Sierżant rzuca się na pomoc, ale pisarz tnie go w rękę tak silnie, że niemal odrąbuje mu dłoń. Mishima atakuje resztę oficerów. Kolejnego pułkownika ciężko rani 3 zamaszystymi cięciami. Ranny Hara zasłania się swym drewnianym mieczem i zbryzgana krwią grupa oficerów wypada na korytarz.

Nadbiegają kolejni oficerowie sztabowi. Gorączkowo radzą, co czynić. Paskudna sytuacja – cywil poniża i masakruje kwiat japońskich sił zbrojnych! Ze strachu przed kompromitacją gen. Yamazaki wybiera najgorszy wariant – powtórną próbę obezwładnienia Mishimy. 7 oficerów nagle wdziera się do gabinetu uwięzionego gen. Mashity. Mishima staje przed nimi z zakrwawionym mieczem nad głową. Gen. Yamazaki wzywa pisarza, by się uspokoił, ten zaś krzyczy, by oficerowie wynieśli się precz, i grozi zabiciem zakładnika. Nagle pisarz atakuje Yamazakiego. Generał uchyla się i ostrze trafia go w plecy. 3 pułkowników rzuca się na Mishimę. Pisarz zadaje ciosy jak wytrawny samuraj. Wszyscy trzej z ciężkimi ranami, zakrwawieni, wycofują się.

 – Precz! – wrzeszczy znów Mishima i rani kolejnego pułkownika.

Oficerowie zmykają na korytarz.

Ranny płk Hara przez rozbite drzwi pyta Mishimę, czego właściwie chce. Pisarz wręcza mu spisane zawczasu żądania. Wszyscy żołnierze garnizonu mają przybyć na plac przed budynkiem sztabu. Mishima ma wygłosić do nich przemówienie. Nikomu nie wolno mu w tym przeszkadzać.

Po krótkich negocjacjach z Mishimą i konsultacji z kwaterą główną Jietai gen. Yoshimatsu zgadza się. Wzywa jednak policję.

Mishima tymczasem poleca 4 swoim szturmowcom zawiązać na czołach hachimaki, opaski, które ongiś zakładali samurajowie sposobiący się do seppuku.

Żołnierze, wzywani komendami przez głośniki, gromadzą się na placu. Z wyciem syren zajeżdżają karetki i samochody policji. Policjanci mają broń, ale ograniczają się do zajęcia pozycji na schodach i w korytarzu.

Dochodzi 12.00, gdy na balkon wychodzą 2 szturmowcy Mishimy i wywieszają transparent z żądaniem, by jego przemówienia wysłuchano w ciszy. Potem rozrzucają ulotki. Młodzi, zdezorientowani żołnierze czytają: „Odbudujmy Japonię jako prawdziwe państwo i umrzyjmy […], Precz z wolnością, precz z demokracją”. Patrzą na sanitariuszy wynoszących ich poranionych oficerów i nic z tego nie rozumieją.

Wreszcie Mishima wychodzi na balkon.

 – Sądziłem, że Jietai jest ostatnią nadzieją Japonii, ostatnią twierdzą japońskiej dumy, ale zostaliśmy zdradzeni przez Jietai!

Nad balkonem wiszą helikoptery policji i tokijskich gazet. Huk silników zagłusza Mishimę. Ci z żołnierzy, którzy go słyszą, rozumieją, że obraża ich armię. Z tłumu sypią się protesty i przekleństwa.

 – Nie zgadzamy się!

 – Złaź na dół!

 – Pocałuj się w dupę!

Im głośniej Mishima wyklina siły samoobrony i pacyfistyczną konstytucję, tym głośniej wyzywają go stojący najbliżej żołnierze. Wreszcie pisarz poddaje się. Wznosi okrzyk „Tenno Heika Banzai!” na cześć cesarza i wraca do gabinetu gen. Mashity.

Poleca zdjąć generałowi knebel. Potem powoli, starannie zdejmuje mundur. Nagi do pasa, rozpina i opuszcza na kostki spodnie munduru. Dzięki temu po seppuku jego nogi nie będą rozrzucone w nieładzie, czego zabraniała etykieta samurajów.

 – Stop! To niczemu nie służy! – woła przywiązany do krzesła generał.

 – Byłem zobowiązany to zrobić – odpowiada Mishima. Bierze krótki sztylet yoroidoshi. Morita ujmuje jego samurajski miecz i wznosi ostrze nad głową swego przyjaciela. Mishima trzykrotnie woła „Tenno Heika Banzai!”, bierze głęboki oddech i wbija sztylet w brzuch. Targany paroksyzmami straszliwego bólu, rozcina brzuch poziomo, potem pionowo. Krew tryska na śnieżnobiałą przepaskę na biodrach. Mishima pochyla głowę pod cios Mority. Ale studentowi drżą ręce. Potężne uderzenie chybia, ostrze spada na dywan.

 – Jeszcze raz! – krzyczą jego koledzy.

Morita tnie powtórnie. Znów chybia. Ostrze rozcina plecy Mishimy. Trzecie uderzenie niemal odcina głowę pisarza. Krew tryska fontanną na dywan.

Furu-Koga odbiera Moricie miecz i odcina głowę Mishimy.

Skrępowany generał krzyczy, by przestali.

Po krótkiej buddyjskiej modlitwie do seppuku przystępuje Morita. Nie ma siły, by sztylet wbić głęboko w brzuch. Kaleczy się dość płytko i woła: „Gotowe!”. Furu-Koga, były zawodnik kendo, sprawnie odcina mu głowę, która toczy się po dywanie.

Szturmowcy uwalniają Mashitę. Generał rozciera zdrętwiałe dłonie. Nie traci przytomności umysłu.

 – Doprowadźcie ciała do przyzwoitości – poleca swym niedawnym strażnikom.

Tak, teraz to najważniejsze. Nieład ciał zniweczyłby moralny i estetyczny wymiar seppuku.

Studenci układają ciała na czerwonym dywanie nogami do drzwi. Torsy nakrywają mundurami. Odcięte głowy stawiają szyjami na dywanie, poprawiają na nich hachimaki. Modlą się i otwierają drzwi. Oficerowie i policjanci patrzą na to bez ruchu, milczą.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Brawurowe, do dziś nie wyjaśnione porwanie samolotu w USA. Porywacz przedstawiający się jako Dan Cooper zrealizował swój plan co do joty. Mimo szeroko zakrojonych poszukiwań porywacza nigdy go nie odnaleziono, ani pieniędzy, które padły jego łupem. W. Kalicki przypomina nam dziś to tajemnicze wydarzenie:

Na lotnisku w Portland w amerykańskim stanie Oregon trwa odprawa pasażerów lotu nr 305 kompanii Northwest Airlines do Seattle. Na liniach krajowych nie robi się przesadnych ceregieli z kontrolą pasażerów. Chodzi raczej o to, by sprawnie i szybko przeprowadzić wszystkich na pokład samolotu. Każdy z 36 pasażerów lotu 305, kupując bilet, podawał imię i nazwisko. Ani w kasie, ani teraz, podczas check in, nikt tych nazwisk nie sprawdza z dokumentem tożsamości, czyli z prawem jazdy. Kompanii lotniczej nic do tego, pod jakim nazwiskiem pasażer chce lecieć. Obsługa przymyka też oczy na zabieranie ze sobą większych bagaży. Pasażerowie nie lubią przecież po wylądowaniu czekać nieco dłużej na wydanie toreb i walizek, które leciały w luku bagażowym.

Dobrze zbudowany, 45-letni biały mężczyzna o pociągłej, latynoskiej twarzy nie wyróżnia się niczym szczególnym wśród pasażerów. Ubrany jest w czarny garnitur, białą koszulę i wąski czarny krawat. Podczas odprawy przedstawia się jako Dan Cooper. Na pokład boeinga 727 Northwestern Airlines wnosi sporych rozmiarów walizkę. Siada na miejscu 18 E. Jest wczesne popołudnie, gdy samolot startuje z Portland. Dan Cooper zaraz po starcie zapala raleigha z filtrem i zamawia u stewardesy Tiny Mucklow szklaneczkę burbona. Płaci gotówką. Po chwili zamawia drugą szklaneczkę i jeszcze jedną, i jeszcze kolejną. Nie przestaje palić papierosów. Zaciąga się głęboko, z widoczną przyjemnością. Na stewardesie pasażer Dan Cooper sprawia wrażenie człowieka bardzo spokojnego i inteligentnego.

Od startu minęło może kilkanaście minut. Dan Cooper wyjmuje z kieszeni i zakłada ciemne, mocno przylegające do twarzy okulary. Z walizki wyjmuje zapisaną kartkę papieru. Wzywa do siebie stewardesę Mucklow. Spokojnym, niskim głosem wyjaśnia jej, że ma natychmiast zanieść notatkę kapitanowi samolotu, i wręcza jej kartkę.

Potem lekko uchyla walizkę. Nie ma wątpliwości – w środku jest potężny ładunek wybuchowy i detonator. Osłupiały kapitan odczytuje w kabinie pilotów ultimatum: mam bardzo silną bombę w walizce, jeśli nie będziecie wykonywać poleceń, zdetonuję ją. Kapitan nie zamierza się sprzeciwiać, tym bardziej że pierwsze żądanie nie jest wygórowane. Ma lecieć do Seattle, jak gdyby nic się nie stało.

Dan Cooper od tej pory przestaje zamawiać u stewardesy burbona, ba, w ogóle przestaje się do niej odzywać. Porozumiewa się z nią wyłącznie za pomocą poleceń spisanych zawczasu na kartkach papieru. Ma ich cały stosik.

O 17.30 boeing 727 ląduje w Seattle. Zgodnie z żądaniem Coopera nie kołuje pod budynek lotniska, lecz pozostaje daleko na pasie startowym. Cooper wręcza Tinie Mucklow kolejną kartkę. Żąda 200 tys. dolarów w używanych 20-dolarówkach i 4 sprawnych spadochronów. W zamian oferuje zwolnienie przed ponownym startem wszystkich 36 pasażerów i części załogi.

Porwanie samolotu jest przestępstwem federalnym i kierowanie akcją na lotnisku w Seattle przejmuje FBI. Zaatakować Dana Coopera? Agentów FBI niepokoi porywacz, ukrywający swą tożsamość pod tym nazwiskiem. To nie amator. Jest zdeterminowany, spokojny i najwyraźniej porwanie planował długo, precyzyjnie. Skoro chce spadochronów, to najwyraźniej zamierza wyskoczyć z okupem w czasie lotu. To sprytny, ale i bardzo ryzykowny sposób na pozbycie się pościgu. Ryzyko skoku w ciemnościach w nieznanym terenie podjąć może tylko bardzo dobrze wyszkolony skoczek. Agenci FBI dochodzą do wniosku, że Dan Cooper musiał być pilotem wojskowym albo żołnierzem sił specjalnych, więc lepiej nie próbować go obezwładnić. Wątpliwe, czy uda się go zaskoczyć. Co prawda, samolot stoi na płycie lotniska, ale bomba jest tak potężna, że straty wśród pasażerów mogłyby być ogromne.

A co ze spadochronami? Może dać mu niesprawne? FBI odrzuca taki pomysł jako zupełnie niedorzeczny. Po pierwsze, Dan Cooper może wypróbować spadochron, każąc skoczyć najpierw jednemu z pilotów. Ale bardziej prawdopodobne jest, że nad jakimś odludziem wypchnie na spadochronie jednego z pilotów, by na ziemi na wszelki wypadek mieć jeszcze zakładnika. Mimo to z powodu nerwowego bałaganu panującego na lotnisku, wśród spadochronów dostarczonych FBI przez pracowników naziemnych jeden jest niesprawny.

Zebranie gotówki zajmuje prawie 1,5 godziny. Paczka z banknotami waży całkiem sporo, prawie 10 kg. Na pasie startowym przed boeingiem rozpoczyna się wymiana. Pasażerowie wychodzą pojedynczo. Gdy po trapie schodzi ostatni z dwóch zwolnionych członków załogi samolotu, Cooper, milcząc, wyjmuje kolejną kartkę i wręcza Tinie Mucklow, którą zatrzymał na pokładzie: żąda startu i lotu na południe, do Reno w Nevadzie. Tam samolot ma zatankować i polecieć do Meksyku. Samolot startuje o 19.30. Cooper żąda teraz, by pilot leciał z minimalną prędkością na wysokości nieprzekraczającej 3 km. Klapy do lądowania mają być opuszczone. Ok. godz. 20.00 Cooper wręcza stewardesie ostatnią kartkę: ma przejść do przedniej części samolotu. Teraz Cooper zamyka się w części tylnej. Po kilku minutach światełko alarmowe na konsoli kabiny daje znać pilotom, że Cooper otwiera tylne drzwi bagażowe i opuszcza schodki. Na zewnątrz jest bardzo zimno. Silny wiatr chłoszcze kadłub boeinga natychmiast przymarzającym deszczem. Dan Cooper w czarnym garniturze, białej koszuli, czarnym krawacie, ze spadochronem na plecach i pakunkiem z banknotami na piersiach schodzi niepewnie po śliskich schodkach i rzuca się w ciemność.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

23 listopada 1928 roku doszło do ohydnej zbrodni w Warszawie przy ul. Foksal. Morderstwo to tak mocno wstrząsnęło przedwojenną Warszawą, że zostało w pamięci historyków do dziś. Oto przebieg wypadków w ujęciu W. Kalickiego:

Franciszka Anczewska od świtu biega jak fryga. Najpierw robi solidne zakupy: wędliny, śledziki, grzybki, rozmaite zakąski, ciastka, kilka butelek wódki, likier. Potem w kuchni luksusowego siedmiopokojowego mieszkania na 4. piętrze kamienicy przy ul. Foksal 17 w Warszawie, szykuje przyjęcie. Czemu nie w jadalni? Anczewska jest służącą rodziny właściciela mieszkania, i całej kamienicy nr 17, znanego finansisty Henryka Lowenfisza. Tego dnia jest w domu sama, ale przyzwyczajenie robi swoje – nie śmie urządzać kolacji w pokojach państwa.

O 15.00 stół jest zastawiony. Franciszka Anczewska idzie do fryzjera. Potem w domu przebiera się na przyjęcie. Wkłada ciemną spódnicę, białą bluzkę, wzorzysty żakiecik. Na szyi wiesza swą dumę i najpoważniejszy kapitał – długi sznur hodowlanych pereł. Po 16.00 do drzwi mieszkania Lewenfiszów dzwoni dozorca Stanisław Strzyga. Gdzieś zapodział swój klucz na strych. Panna Franciszka zaprasza go do kuchni, częstuje kieliszkiem wódki i zakąską. Opowiada mu o tym, o czym i tak już wszyscy w kamienicy wiedzą – ma narzeczonego, poważnego, chcącego się żenić. Dziś wieczorem przychodzi do niej ze swoim wujkiem, by się oficjalnie oświadczyć. Wujek bardzo go kocha i zamierza odpisać obojgu kilkanaście mórg gruntu ze swojego gospodarstwa. Dozorca z przyjemnością patrzy na 30-letnią Franciszkę: ta wyjątkowo zgrabna, zadbana brunetka o ślicznych czarnych oczach i wydatnych ustach zawsze cieszyła się zainteresowaniem mężczyzn, ale dziś, radosna i promienna, jest wyjątkowo piękna. Dochodzi 17.00. Rozlega się dzwonek. Panna Franciszka wychodzi do drzwi i wraca z młodą, elegancko ubraną kobietą w palcie z długim futrzanym kołnierzem, w modnym zielonym kapeluszu. Obie panie świetnie się znają, na powitanie całują się policzki, są na „ty”.

Strzyga dopija wódkę i wraca do obowiązków.

Po godzinie znajoma wychodzi.

Szczęśliwa Franciszka nie wie, że zaręczynowe przyjęcie, które przygotowała, ma być zarazem jej stypą.

Kilka tygodni temu wśród mieszkańców ul. Foksal rozeszły się plotki, że Henryk Lowenfisz zamierza sprzedać swą kamienicę. Pogłoski szybko przeciekły do warszawskiego półświatka i dotarły do mieszkającej na Ząbkowskiej 3 Marii Krasnodębskiej. To żona zawodowego włamywacza ze sławnej bandyckiej rodziny Krasnodębskich, odsiadującego wieloletni wyrok w Czechosłowacji. Pod nieobecność męża Krasnodębska, znana jako „Mańka”, zorganizowała 11-osobową bandę doświadczonych, zdecydowanych na wszystko przestępców, bez wyjątku recydywistów. Na wieść o planach sprzedaży kamienicy przy Foksal, jednej z droższych kamienic w Warszawie, „Mańka” sama ruszyła do akcji. Elegancko ubrana, tak długo krążyła po Foksal, aż niby przypadkiem spotkała Franię Anczewską i nawiązała z nią znajomość. Spotykały się często, niemal codziennie. Służącej imponowało, że polubiła ją – jak sądziła – pani z towarzystwa. Przy kawie i ciastkach Frania wygadała się pewnego razu, że jej gospodarz podjął w domu pana, który ma kupić kamienicę, i udało się jej usłyszeć, że dogadali się co do ceny – 172 tys. amerykańskich dolarów. Zręczna „Mańka” wyciągnęła od Anczewskiej i to, że gospodarz ma w domu kasę ogniotrwałą.

 „Mańka” nie zasypiała gruszek w popiele. Pomysł napadu na mieszkanie Lowenfisza nadała „Hipkowi Wariatowi”, Hipolitowi Rytterowi, doświadczonemu, wielokrotnie karanemu bandycie. „Hipek Wariat” jeszcze w zeszłym roku odsiadywał wyrok bezterminowego ciężkiego więzienia za morderstwo, ale w sierpniu 1927 roku, w podejrzanych okolicznościach, został zwolniony na podstawie opinii lekarskiej na półroczny urlop. Z urlopu tego nie wrócił, lecz ukrył się w gospodarstwie innego, wielokrotnie skazywanego bandyty, Antoniego Gutaszewskiego, „Antka Chama”, w Zakręcie pod Miłosną.

 „Hipek Wariat” błyskawicznie skompletował ekipę do napadu na mieszkanie Lowenfiszów. Jako wspólników dobrał sobie Mariana Staszkiewicza, przed paru miesiącami zwolnionego z więzienia członka słynnej bandy rabunkowej Wiktora Zielińskiego, kasiarza Mieczysława Dobieckiego „Mietka” i rodzeństwo Frelków: Bolesława, Eleonorę i Marcjannę. Siostry Frelek zasłużyły sobie na zaufanie „Hipka Wariata” głównie tym, że sypiają z bandytami (Marcjanna jest żoną włamywacza Sikuta).

Bolesław Frelek, pochodzący ze znanej na Kresach rodziny koniokradów, żołnierz Korpusu Ochrony Pogranicza, oddelegowany do sztabu w Warszawie w charakterze woźnego, po służbie praktykował w złodziejskim fachu pod okiem „Hipka Wariata”. Właśnie budzący zaufanie mundur sprawił, że „Hipek” włączył Frelka do akcji na mieszkanie przy Foksal. „Mańka” niby przypadkiem poznała Franciszkę Anczewską z Frelkiem. Trzaskający obcasami szeregowiec, choć miernej urody, szybko oczarował Franciszkę: nie żałował grosza (który dostawał od „Hipka Wariata”) na słodycze, kawę, wino, wzdychał, całował, snuł plany wspólnego życia.

Przed 2 tygodniami plotka o sprzedaniu kamienicy na Foksal za bajońską sumę 172 tys. dolarów była już w warszawskich kawiarniach tajemnicą poliszynela. Kupcem jest warszawianin Lieberman, który w ciągu ostatnich kilku lat zarobił w Paryżu ogromną fortunę.

Gdy Frelek romansował ze służącą, bandyci radzili w mieszkaniu kasiarza Dobieckiego, jak dobrać się do 172 tys. dolarów, biżuterii i innej gotówki, które spoczywają – tego byli pewni – w kasie ogniotrwałej w mieszkaniu Lowenfisza. Do mieszkania zdecydowali się wedrzeć, aranżując w dniu, w którym nie będzie w domu gospodarzy, przyjęcie z okazji oświadczyn Frelka. Postanowili ostatecznie rozpruć kasę „na zimno”, czyli za pomocą wiertarek i „raka”, urządzenia do cięcia kas pancernych, działającego na zasadzie otwieracza do konserw, a nie „na gorąco”, czyli z użyciem palnika acetylenowego. A co z Franciszką Anczewską? Przecież po rabunku z pewnością dokładnie opisałaby policji swego wiarołomnego narzeczonego. Bandyci z zimną krwią postanowili ją zabić podczas rabunku.

Przed paru dniami naiwna panna Frania opowiedziała narzeczonemu, że sprzedaż kamienicy została szczęśliwie sfinalizowana i państwo Lowenfiszowie wyjeżdżają na wypoczynek do Sopotu.

O 17.00 cała banda spotyka się przed pomnikiem Kopernika. Grupie elegancko ubranych mężczyzn towarzyszy nieco z boku Eleonora Frelkówna z wielką teczką. W środku jest broń i sprzęt do prucia kas.

Bandyci rozdają sobie role podczas napadu. Wujka narzeczonego ma odgrywać „Hipek Wariat”, a jego przyjaciela – „Antek Cham”.

O 17.15 Frelek w mundurze wyjściowym i „Hipek Wariat” dzwonią do mieszkania Lowenfiszów. Frania otwiera i prowadzi gości do kuchni. Po chwili przychodzi jeszcze „Antek Cham”. Na ulicy, przed bramą, czekają Staszkiewicz i Dobiecki. Przyjęcie rozpoczyna się. Frelek oświadcza się i wręcza Frani pierścionek zaręczynowy. Szczęśliwa, wkłada go na palec. „Wujcio” Rytter wznosi toast za toastem. W pewnym momencie stwierdza, że na stole nie ma piwa. Wychodzi z mieszkania rzekomo do sklepu. Wraca ze Staszkiewiczem i Dobieckim, którzy ukrywają się w przedpokoju. Bankiet trwa nadal. Podchmielona Frania pokazuje narzeczonemu i „wujkowi” wmurowaną w ścianę sypialni, ukrytą za toaletką pani domu, niewielką kasę pancerną.

Bandyci wiedzą już wszystko. „Wujcio” wstaje i krzyczy:

 – Dosyć zabawy! Teraz forsa!

Oszołomiona wódką Frania Anczewska widzi wycelowane w siebie lufy 3 rewolwerów.

Jeden z bandytów pilnuje służącej, reszta rusza pomagać Dobieckiemu w pruciu kasy. Bandyci rozkładają przed kasą ogniotrwałą dywany i poduszki, by stłumić odgłosy wiercenia i prucia stalowych ścian.

Nikt w budynku nie słyszy nic niepokojącego. Także piętro niżej, w mieszkaniu zajmowanym przez dr. Adolfa Koenigila, zięcia właściciela kamienicy, nikt nie nabiera podejrzeń, że w mieszkaniu teściów dzieje się coś niepokojącego. Oprócz dr. Koenigila w mieszkaniu są jego dziecko, bona Julia Hryncewiczówna oraz służąca Aniela. Jest dobrze po 18.00, gdy panna Hryncewiczówna wychodzi, by w mieszkaniu teściów dr. Koenigila uszyć na maszynie ubranko dla dziecka swego pryncypała.

Puka, drzwi otwierają się i elegancki pan zaprasza do środka. To pewnie narzeczony Frani Anczewskiej. Gdy Julia wchodzi do środka, z salonu wyskakują uzbrojeni bandyci. Prowadzą ją do jednego z pokoi. Tam wiążą ręcznikami i rzucają na łóżko. Przykazując, by nie odwracała się, jeśli jej życie miłe.

Dobiecki z pomocą kompanów rozpruwa wreszcie kasę ogniotrwałą. Szok: wewnątrz leży tylko garść papierów i bezwartościowych banknotów sprzed wojny.

Ale w ścianie sypialni oprócz niewielkiej kasy ogniotrwałej tkwi także pokaźna kasa pancerna.

Bandyci biorą się do wykuwania kasy pancernej ze ściany. Mija druga godzina napadu.

U drzwi znów rozlega się dzwonek.

To służąca dr. Koenigila Aniela przychodzi zawołać Julię. Dr Koenigil chce wyjść na miasto i nie ma z kim zostawić dziecka.

 – Julia zaraz wróci! – woła przez drzwi jeden z napastników.

Mija kwadrans, a Julia nie wraca. Zirytowany dr Koenigil idzie do mieszkania teściów po niesforną bonę. Dr Koenigil to znana postać w Warszawie: współzałożyciel klubu sportowego Legia, prezes krajowego związku sportowego urzędników państwowych, kierownik wydziału bezpieczeństwa w województwie warszawskim. Z racji swej pracy nigdy nie rozstaje się z pistoletem. Teraz też trzyma go w kieszeni marynarki.

Puka. Otwiera wysoki, elegancko ubrany młody mężczyzna. To „Antek Cham”. Dr Koenigil domyśla się, że nieznajomy jest narzeczonym służącej teścia.

 „Frania ma dobry gust” – przemyka mu przez głowę. W tej samej chwili z drzwi pokojów z okrzykiem „Ręce do góry!” wyskakuje 3 mężczyzn. W ręku mają rewolwery. Dr Koenigil przez sekundę waha się – rękę trzyma w kieszeni marynarki, na kolbie browninga. Strzelać? Jednak nie. Napastników jest zbyt wielu. Jeden z nich w korytarzyku za kuchnią rewiduje Koenigila, odbiera mu broń. Potem zabiera znalezione w kieszeni 100 zł i klucze do mieszkania.

Bandyci są uprzejmi, zwracają się do dr. Koenigila per „pan”. Pytają, gdzie są klucze od szafy pancernej w ścianie sypialni.

 – Nie wiem – odpowiada Koenigil i kątem oka dostrzega w kuchni siedzącą za stołem Franciszkę Anczewską. Wygląda na oszołomioną alkoholem. Jeden z napastników indaguje ją o klucze od skrytki.

 – Nie wiem, gdzie są, czego wy ode mnie chcecie? – zawodzi służąca.

Jeden z napastników ściąga Koenigilowi z palca pierścionek z drogim kamieniem. Właściciel przekonuje go, że to błyskotka bez wartości. Napastnik daje spokój.

Za ścianą słychać uderzenia łomów i młotka. Bandyci bezskutecznie usiłują wykuć szafę pancerną z muru.

Minęła już 20.00. Od paru chwil nieustannie dzwoni telefon. To Henryk Lowenfisz dzwoni z Sopotu do panny Frani, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Ma powód do niepokoju – 172 tys. dolarów leżą w szafie pancernej w jego małżeńskiej sypialni. Dzwonki telefonu coraz bardziej denerwują bandytów. W końcu wyprowadzają oni dr. Koenigila do sąsiedniego pokoju, wiążą ręcznikami i rzucają na łóżko. Obok leży związana bona jego dziecka.

Bandyci wyprowadzają Anczewską z kuchni do jednego z pokoi. Służąca słabnie. Jeden z napastników elegancko podaje jej krzesło. Po chwili wchodzą „Antek Cham” i „Hipek Wariat”. „Antek Cham” okręca ręcznik wokół szyi dziewczyny i dusi ją. Anczewska broni się, drapie, ale „Hipek Wariat” przytrzymuje ją za ręce.

Bandyci rezygnują z prucia szafy pancernej w sypialni. Pospiesznie sprzątają mieszkanie, wycierają swoje odciski palców i ulatniają się. Parę minut później dr Koenigil wyswobadza się z więzów, wzywa lekarza i policję. Doktor może tylko stwierdzić śmierć Franciszki Anczewskiej. Zamordowana ma na palcu zaręczynowy pierścionek od Bolesława Frelka.

Policjanci zjawiają się 4 minuty po telefonie Koenigila. Badają każdy drobiazg. Na pustej butelce wódki w koszu na śmieci znajdują odciski palców. Na framudze służbówki Anczewskiej zaś numer telefonu sztabu KOP z dopiskiem – Bolek. Bandyci nie ujdą sprawiedliwości.

O 22.00 na Foksal gromadzi się ogromny tłum. Warszawa wstrząśnięta jest zbrodnią.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

20 listopada 1910 roku to kolejna ważna data dla miłośników literatury. Owego dnia zmarł wybitny pisarz i filozof Lew Tołstoj, uznawany dziś za twórcę wolnościowego chrześcijaństwa anarchistycznego. Oto przebieg wydarzeń w ujęciu W. Kalickiego:

Łóżko stoi na środku izby. To najlepsze pomieszczenie w domku Ozolina, naczelnika stacji kolejowej Astapowo. Hrabia Lew Tołstoj leży podparty poduszkami. Wspaniała siwa broda rozłożona jest na podciągniętej wysoko kołdrze. Wokół łóżka rozstawiono kilkanaście krzeseł. Siedzą na nich lekarze i córka hrabiego Aleksandra Lwowna.

Przed trzema tygodniami Tołstoj wyjechał ze swego domu w Jasnej Polanie. Właściwie uciekł. O 3.00, w szlafroku i pantoflach, zjawił się w pokoju zaprzyjaźnionego lekarza domowego, Słowaka dr Duszana Makowickiego, i znienacka oznajmił, że postanowił wyjechać, a ukochana córka Aleksandra Lwowna i doktor mają ruszać w drogę wraz z nim.

Wielki pisarz i moralista od lat przemyśliwał o porzuceniu luksusowego domu w Jasnej Polanie. Doskwierała mu myśl, że głosząc idee ubóstwa, sam korzysta ze zbytku w swym majątku. Od dawna też czuł się osaczony przez najbliższych. Drogi hrabiego i żony rozeszły się. Zofia Andriejewna kochała go, ale sama rozmiłowana w luksusie, chcąc przy tym zapewnić licznym dzieciom dostatnie życie, twardo, bezwzględnie walczyła z mężem o majątek.

Spośród dzieci tylko Aleksandra Lwowna podzielała poglądy ojca i była mu bliska. Reszcie chodziło przede wszystkim o udział w spadku. I właśnie sprawa spadku stała się bezpośrednim powodem ucieczki z Jasnej Polany.

Prawa autorskie do dzieł Tołstoja były fortuną. Wojnę i pokój czy Annę Kareninę nieustannie wznawiano w Rosji w wielkich nakładach, tłumaczono na wiele języków. Najbliższy przyjaciel Lwa Tołstoja, zarządzający sprawami wydawniczymi pisarza Włodzimierz Czertkow, nakłonił hrabiego do pozbawienia rodziny praw autorskich i przekazania ich społeczeństwu. Ostateczny testament, z inicjatywy Czertkowa, spisano przed 4 miesiącami w tajemnicy, w gęstym lesie. Zofia Andriejewna domyśliła się jednak, że mąż pozbawił rodzinę praw autorskich. Przez ostatnie tygodnie kłóciła się o dochody z honorariów z hrabią, żądała ujawnienia testamentu, groziła samobójstwem, robiła awantury przy gościach w domu. Dwukrotnie symulowała zamachy samobójcze, nocami rewidowała rzeczy hrabiego w poszukiwaniu testamentu. Do nagonki na ojca przyłączyła się większość wydziedziczonych dzieci. W domową wojnę ochoczo rzucił się dbający o utrzymanie swych wpływów Czertkow. Lwa Tołstoja we własnym domu najbliżsi wyzuli z resztek prywatności. Na polecenie Czertkowa stenografowano nawet kłótnie hrabiego z żoną.

Nocna ucieczka była wybawieniem. 3 uciekinierów – hrabia, dr Makowicki i Aleksandra Lwowna – w konspiracji jechało koleją na południe, w gruncie rzeczy bez planu i wyraźnego celu. Ale marna to była konspiracja. Wkrótce podróżni rozpoznali Lwa Nikołajewicza. Był przecież najsławniejszym pisarzem Rosji i jej największym autorytetem moralnym. Jego powieści i rozprawy moralne czytały miliony. Cały kraj i pół świata wiedziało o jego akcji pomocy ofiarom głodu czy walce o prawa prześladowanych przez władze innowierców. Popularności i autorytetowi Tołstoja nie zaszkodziły ani jego utopijna doktryna niesprzeciwiania się złu, ani wyklęcie hrabiego w 1901 roku przez Cerkiew prawosławną.

Uciekinierzy po krótkich pobytach w klasztorze Pustelnia Optina i w Szamordinie ruszyli w dalszą podróż. Jazda w czasie fatalnej jesiennej słoty, w zatłoczonym wagonie 3. klasy, skończyła się dla hrabiego zapaleniem płuc. Tołstoj słabł w oczach. Na malutkiej stacji Astapowo dr Makowicki zarządził przeniesienie hrabiego do parterowego drewnianego domku zawiadowcy.

Nie minęło kilkanaście godzin, a w Astapowie zaczęły się zjawiać tłumy: Czertkow, żona, dzieci, lekarze z Petersburga zaalarmowani przez władze, żandarmi z bagnetami na karabinach i ostrą amunicją, tak na wszelki wypadek, korespondenci gazet, okoliczni chłopi, tajni agenci policji, wiceminister spraw wewnętrznych Charłamow (incognito), gubernator riazański książę Oboleński, igumen Warsonofij – ten z tajną misją nawrócenia Lwa Tołstoja na prawosławie.

Lekarze nie dopuszczali do chorego nikogo z rodziny – z wyjątkiem Aleksandry Lwowny. Nie dopuszczali żadnego dziennikarza, urzędnika, nawet igumena Warsonofija. Sfrustrowani synowie hrabiego pili wódkę z korespondentami prasy. Charłamow na zmianę z Warsonofijem słali do władz tajne raporty. Lew Tołstoj z dnia na dzień stawał się słabszy, nieobecny duchem.

Przed paroma godzinami stan ciężko chorego Tołstoja nagle się poprawił. Wieczorem poprzedniego dnia hrabia poprosił o coś do jedzenia, wypił też sporo mleka. Był całkowicie przytomny. Kiedy córka Aleksandra Lwowna spytała, czy poprawić mu poduszki, mocnym głosem odrzekł: „Nie. Proszę pamiętać, że na świecie jest wielu ludzi oprócz Lwa Tołstoja, a wy troszczycie się tylko o jednego Lwa”. Potem zapadł w drzemkę, a czuwający wokół niego poszli spać.

Kryzys zaczął się o 22.00. Tołstoj podniósł się z pościeli, opuścił nogi na podłogę i z najwyższym trudem łapał oddech. „Ciężko oddychać” – westchnął po chwili. Służba obudziła lekarzy i najbliższych. „Pójdę gdziekolwiek, żeby nikt nie przeszkadzał. Zostawcie mnie w spokoju” – wyszeptał z trudem po kolejnym ataku duszności.

Mija północ. Od 2 godzin kilkanaście osób z niepokojem wsłuchuje się w płytki, rzężący oddech chorego. Wargi, nos i dłonie hrabiego posiniały, twarz jakby zapadła się. Lekarze z niepokojem badają puls. Serce bije słabo, nierówno. Choremu coraz bardziej brakuje powietrza. Rzuca się w pościeli, wyraźnie się dusi. Lekarze decydują się podać mu tlen i morfinę. Potem jeszcze robią zastrzyk kamfory. Lew Tołstoj wyraźnie czuje się lepiej.

 „Sierioża!” – wzywa syna Siergieja Lwowicza. Kiedy poproszony do izby syn podchodzi do łóżka, hrabia szepce z trudem: „Prawda… kocham wiele… wszyscy oni…”. I to wszystko. Na więcej nie ma już sił.

O 2.00 przychodzi kolejny kryzys. Tętno jest słabo wyczuwalne. Organizm nie reaguje na kolejne zastrzyki kamfory. Hrabia z trudem wypija parę łyków wody. O 6.00 przestaje oddychać.

 – Przerwa – mówi głośno dr Usow. Konający łapie oddech, ale po chwili znów cichnie.

 – Druga przerwa – stwierdza dr Usow. Ale po raz drugi oddech się nie pojawia. To koniec. Jest 6.05. Dr Duszan Makowicki zamyka zmarłemu oczy.

Dziennikarze pędzą do telegrafu nadać najważniejszą wiadomość dnia. W całej Rosji ci, którzy już wiedzą, mówią napotkanym nieznajomym po prostu: „Umarł”.

Władze wstrzymują pociągi, którymi można by dostać się z Petersburga i z Moskwy do Astapowa i do Jasnej Polany. Pogrzeb wyklętego przez Cerkiew krytyka samodzierżawia ma być jak najskromniejszy.

W Astapowie zatrzymuje się pociąg z Tuły. Wysiada tłum pielgrzymujących do Lwa Tołstoja. Wysiada także tulski archijerej Parfienij. Prawosławny duchowny już wie, że hrabia nie żyje. Odszukuje w tłumie rtm. żandarmerii Sawickiego i melduje mu, że przybywa z delikatną misją, wydelegowany przez Najświętszy Synod Cerkwi na osobiste życzenie jego cesarskiej mości Mikołaja II. Ma otóż ustalić, czy w trakcie choroby i agonii w Astapowie hrabia Tołstoj nie uczynił czegokolwiek, co można by uważać za chęć okazania skruchy za błędy i pojednania z Cerkwią albo czy choćby nie dał znaku, że nie sprzeciwia się pochowaniu go wedle obrządku prawosławnego. Po rozmowie z Sawickim Parfienij prosi o spotkanie z synem hrabiego Tołstoja Andrzejem Lwowiczem, o którym w Cerkwi i w sferach żandarmeryjnych wiadomo, że krytycznie odnosił się do poglądów religijnych i moralnych ojca.

 – Nie wie pan, czy Lew Nikołajewicz nie pojednał się z Cerkwią albo czy nie wyrażał takiej chęci? – pyta archijerej.

 – Nie wiem – odpowiada Andrzej Lwowicz.

 – Widział pan Lwa Nikołajewicza? – pyta dalej archijerej.

 – W stanie świadomości nie widziałem, ponieważ wszystkich nas poproszono do niego o północy, po zastrzyku z morfiny, i ojciec nie odzyskał już świadomości.

 – A może wie pan coś o tym, że jakaś osoba duchowna rozmawiała z nim o tej sprawie? – drąży Parfienij.

 – Nic o tym nie wiem.

 – A czy ktoś z rodziny słyszał od Lwa Nikołajewicza o chęci pojednania się z Cerkwią?

 – Tego nie mogę stwierdzić.

 – A może ktoś z rodziny mógłby to potwierdzić? – męczy Parfienij.

 – Jestem wierzący, prawosławny i życzyłbym sobie, by ojciec pojednał się z Cerkwią, ale kłamać nie mogę – odpowiada twardo Andrzej Lwowicz.

Archijerej nie daje jednak za wygraną. Opowiada, że synod Cerkwi przejęty jest troską, by hrabia mógł mieć chrześcijański pogrzeb, ale byłoby to możliwie jedynie wtedy, gdyby udało się dowieść, że do Lwa Nikołajewicza nie dopuszczono żadnego katolickiego księdza, a ludzie otaczający chorego zataili wyjawioną przezeń chęć pojednania się z Cerkwią.

 – Czy nie mógłby pan potwierdzić, że wszyscy otaczający chorego Lwa Nikołajewicza byli niewierzący? – kusi na początek Parfienij.

 – To mogę potwierdzić – przyznaje Andrzej Lwowicz.

Ale to jednak wszystko, co archijerejowi udaje się od niego i innych dzieci Lwa Tołstoja wyciągnąć. Zrezygnowany Parfienij najbliższym pociągiem wraca do Tuły.

Od wczesnego ranka do domku zawiadowcy przychodzą pożegnać Lwa Tołstoja wszyscy obecni w Astapowie. Przed izbą stoi długa kolejka pracowników kolejowych, chłopów, dziennikarzy, prostych żołnierzy. Przy łóżku czuwają rodzina i bliscy. Za ich plecami, w strasznym ścisku, wolno przechodzą żałobnicy. Wielu płacze. Jakiś wiejski nauczyciel przemawia nad wezgłowiem: „Ja, syn narodu, kłaniam ci się do ziemi w imieniu narodu. Byłbyś szczęśliwy, gdybyś wiedział, że umarłeś tu pośród chłopów, którzy cię kochają i będą cię kochać jeszcze bardziej”.

Tak mija dzień.

Po zmroku stojące pod ścianami izby chłopki intonują pieśń Wiecznaja pamiat’. Z hukiem otwierają się drzwi. Wpada kilku żandarmów z szablami. Krzyczą nad zwłokami Tołstoja: „Przestać śpiewać!”. Zapada cisza, żandarmi wychodzą. Cerkiew nie zezwala na odśpiewanie pieśni nad ekskomunikowanym zmarłym. Po kwadransie kobiety znów intonują pieśń żałobną. Wpadają żandarmi, wrzeszczą: „Milczeć!”. Znów cisza, żandarmi wychodzą i po dłuższej chwili znów śpiew. I znów żandarmi. I tak przez całą noc, do rana.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

19 listopada 1942 roku to data szczególnie smutna dla miłośników twórczości Bruno Schulza. Tego dnia autor „Sanatorium pod klepsydrą”, czy „Sklepów cynamonowych” został zastrzelony na drohobyckiej ulicy. W. Kalicki tak o tym pisze:

W ten czwartek, jak każdego dnia w drohobyckim getcie, pierwsi Żydzi pojawiają się na ulicach tuż po końcu godziny policyjnej. Śpieszą do niewolniczej pracy. Hübner, jeden z esesmanów stacjonujących w Drohobyczu, zatrzymuje na ulicy aptekarza Kurtza-Reinesa. Aptekarz zdecydował się uciekać na Węgry, zdobył nawet pistolet. Spanikowany Kurtz-Reines wyciąga broń i strzela. Rani gestapowca w palec. Chwilę później ginie zastrzelony.

Przechodnie nie wpadają w panikę. Tu często słychać strzały. Esesmani czasem bez najmniejszego powodu potrafią zastrzelić kogoś na ulicy.

Postrzelenie esesmana to incydent tak niesłychany, że drohobyccy funkcjonariusze SS natychmiast kontaktują się ze zwierzchnikami we Lwowie. Dostają zgodę na akcję odwetową i natychmiast ruszają do getta. Nie bawią się dziś w spędzanie ofiar w jedno miejsce, wywożenie ich, kopanie grobów, egzekucję. Idą ulicami getta i po prostu strzelają do każdego napotkanego Żyda. Niektórzy zachowują się jak na polowaniu – upatrują sobie ofiarę i ścigają ją, mijając innych nieszczęśników, aż dopadną w zaułku lub na klatce schodowej.

Pisarz i malarz Bruno Schulz wychodzi na ulicę późnym rankiem.

Liczy, że nie stanie się mu nic złego. Jest przecież protegowanym wpływowego gestapowca w Drohobyczu, SS-Hauptscharführera Felixa Landaua.

Niemcy wkroczyli do Drohobycza latem 1941 roku. Jesienią utworzyli getto. Bruno Schulz i jego najbliżsi musieli opuścić rodzinny dom przy Floriańskiej 10. Zamieszkali w nędznym domku przy ul. Stolarskiej 18. Schulz stracił wtedy nawet te niewielkie możliwości zarobkowania, jakie miał do niedawna pod okupacją sowiecką, kiedy uczył rysunków w 2 gimnazjach, a do pensji dorabiał malowaniem dla instytucji propagandowych okolicznościowych plakatów i obrazów.

Pod okupacją niemiecką pisarz wysłał do Judenratu podanie o przyznanie mu kategorii użytecznego pracującego Żyda, która dawała nie tylko prawo do nędznego przydziału chleba, ale też pewną ochronę przed aresztowaniem i wywózką. Do podania dołączył rysunki. Judenrat nie kwapił się do ratowania artysty. Pomocną dłoń wyciągnął do Schulza wpływowy inż. Branicki. Był to w istocie Naftali Backenroth, któremu udało się zalegalizować na sfałszowanych aryjskich papierach. To on zwrócił uwagę na rysunki Schulza SS-Hauptscharführerowi Felixowi Landauowi.

31-letni Landau pochodzi z Wiednia, z rodziny stolarza. Krępy osiłek już w wieku 15 lat trafił do austriackich narodowych socjalistów. W 1934 roku wstąpił do SA i brał udział w zamachu na kanclerza Engelberta Dollfussa. Tuż przed wojną trafił do SS i Gestapo. Najpierw stacjonował w Radomiu, potem przeniesiono go do Lwowa i ostatecznie został szefem sekcji ds. żydowskich Gestapo w Drohobyczu. W szeregach Einsatzkommando ochoczo brał udział w masowych rozstrzeliwaniach Żydów. Jest prymitywnym okrutnikiem, często morduje Żydów z byle powodu. Gdy opalając się na balkonie swojego domu, dostrzegł, że pracujące naprzeciwko 3 żydowskie dziewczęta na chwilę przerwały kopanie grządki, poszedł do mieszkania po karabin i po kolei je zastrzelił.

Landau, któremu sam Hitler gratulował udziału w zamachu na Dollfussa, ma o sobie wielkie mniemanie i równie wielkie aspiracje. W SS otarł się o licznych, w szeregach gwardii Himmlera, przedstawicieli niemieckiej elity intelektualnej i społecznej: młodych doktorów prawa, arystokratów. Chce być taki jak oni: jeździ konno, pozuje na konesera sztuki. Zatrudnił Schulza jako w istocie prywatnego niewolnika. Artysta malował portrety esesmana, zrobił także jego portret w trudnej technice intarsji – szczególnie przez Landaua ceniony. Na polecenie gestapowca Schulz wykonał też w jego willi malowidła ścienne; ściany sypialni synka Landaua pokrył barwnymi ilustracjami bajek. Pozujący na humanistę morderca z SS okazuje artyście szczególne względy – dokarmia go, a nawet bawi rozmową. Protekcja szefa Gestapo przyniosła Schulzowi dalsze profity. Dostał rozkaz namalowania fresków w szkole jeździeckiej SS oraz w siedzibie Gestapo.

Schulz nie miał złudzeń, jaki los go czeka, gdy tylko przestanie być potrzebny Landauowi. Dlatego przedłużał zlecone prace, jak tylko się dało. Artystę dręczył też lęk o siebie i swoich najbliższych, gdy zabraknie Landaua. Już raz, przed miesiącem, gdy esesman wyjechał na jeden dzień do Lwowa, Schulz w ataku paniki ukrył się z siostrą i siostrzeńcem w pustej willi w aryjskiej części miasta.

Intuicja nie zawodzi Schulza. Na jego życie poluje inny gestapowiec z Drohobycza, SS-Scharführer Karl Günther. Starszy od Landaua o 5 lat, rywalizuje z nim na każdym polu. Też utrzymuje prywatnych żydowskich niewolników. Niedawno Landau upokorzył Günthera – zastrzelił na ulicy jego protegowanych: dentystę Löwa oraz stolarza Hauptmana.

Przed 10.00 Schulz zjawia się w należącym do Gestapo gospodarstwie ogrodniczym przy ul. św. Jana 27. W biurze gospodarstwa pracuje jego były uczeń i przyjaciel Emil Górski. Schulz wygląda źle, bardzo źle. Twarz ma chudą i poczerniałą, zapadnięte oczy. Górski spostrzega, że są zgaszone, bez zwykłego blasku. Schulz jest bardzo zdenerwowany. Nie ukrywa, że przychodzi się pożegnać, bo dziś zamierza uciec z drohobyckiego getta.

Zwierza się, że dostał już aryjską kenkartę sfałszowaną przez AK. Od pewnego czasu przyjaciele Schulza w Warszawie, Zofia Nałkowska, Tadeusz Sturm de Sztrem, starają się zorganizować mu ucieczkę. Niedawno na adres Zbigniewa Moronia, drohobyckiego Polaka i przyjaciela Schulza, który od dawna odbiera przeznaczoną dla pisarza korespondencję, nadeszły fałszywe aryjskie papiery. Ale dla Schulza podróż nawet z dobrymi dokumentami to ogromne ryzyko. Pisarz ma wybitnie semicki wygląd, a udręka egzystencji w getcie jeszcze te rysy twarzy wyostrzyła. W jego wypadku podróż to ruletka – albo uda się, albo wpadnie w oko zawodowym szmalcownikom czy choćby przygodnym draniom. Zofia Nałkowska zamierza wyrwać swego przyjaciela z drohobyckiego getta, wzorując się na akcji, jaką w roku 1906 przeprowadził jej późniejszy drugi mąż gen. Jan Jur-Gorzechowski. Podczas rewolucji dowodził on bojowcami PPS, którzy przebrani za carskich żandarmów, przybyli do więzienia na Pawiaku i wywieźli 10 skazanych na śmierć partyjnych towarzyszy.

Do Drohobycza ma pojechać żołnierz AK w przebraniu oficera Gestapo i pod jakimś urzędowym pretekstem przewieźć Schulza jako więźnia do Warszawy. Znajomy Schulza literat Kazimierz Truchanowski załatwił już w lasach koło Spały, w których teraz pracował, bezpieczne mieszkanie i utrzymanie.

Schulz nie zamierza jednak czekać, chce uciekać z Drohobycza jeszcze dziś. Jest jednak pełen najgorszych przeczuć. „Boję się, że mnie rozpoznają i na jakiejś małej stacyjce wywloką z pociągu, i zastrzelą w najbliższym lesie. Słyszałem o tym, to się często zdarza” – mówi ponuro Górskiemu.

Niewesołe pożegnanie pisarz kończy uwagą, że idzie do Judenratu po chleb. Po drodze Schulz spotyka Izydora Friedmana. Strzelanina uspokoiła się, wydaje się, że jest bezpieczniej. Idą Czackiego, gdy strzelanina znów wybucha. Przechodnie rzucają się do ucieczki. Friedman jest silniejszy, ucieka szybciej i ratuje życie. Schulza dostrzega SS-Scharführer Günther i dogania obok niskiego murku miejskiego parku na ul. Czackiego. Z jadowitą radością oznajmia artyście, że jego protektora Landaua nie ma w Drohobyczu, a ponieważ w getcie trwa akcja, może go bezkarnie zastrzelić.

 „Dreh um!” (Obróć się!) – rozkazuje. Schulz zrezygnowany obraca się. Günther 2 razy strzela mu w potylicę. Schulz przewraca się na wznak. Leży w kałuży krwi na jezdni, tuż przy krawężniku.

Potem Günther może powiedzieć triumfująco Landauowi: „Zastrzeliłem twojego Żyda!”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 listopada 1956 roku w Bydgoszczy miał być film akcji w jednym z kin, ale ówczesne napięcia społeczne spowodowały, że zamiast filmu było kino akcji w całym mieście. W. Kalicki przypomni nam dziś o wydarzeniach, które do historii przeszły pod mianem „bydgoski listopad”:

Przed kinem „Bałtyk” przy alei 1 Maja w Bydgoszczy stoi długa kolejka po bilety. Do rozpoczęcia seansu koreańskiego filmu Zwiadowcy pozostało jeszcze niemal pół godziny, ale atmosfera w kolejce jest bardzo nerwowa. Młodzi ludzie tłoczą się w długim korytarzu przed kasami, przepychają się. Wśród stojących jest sporo żołnierzy służby zasadniczej. Ich najbardziej irytuje perspektywa odejścia sprzed kasy z pustymi rękami – przepustki kończą się dzisiaj.

Tłum przypiera do okienka kasy szczęśliwca, któremu udało się kupić bilet. Jego okrzyki, by się odsunąć, mieszają się z krzykami stojących za nim kolejkowiczów. Rozeźlona kasjerka Teresa Koszuda prosi biletera Franciszka Rogiewicza, by wezwał milicję – w takich warunkach pracować dalej nie będzie!

Gdy bileter dzwoni na milicję, poirytowani kolejkowicze stojący na chodniku przed kinem wzywają przechadzający się po alei 1 Maja patrol oficerski MO. Podporucznicy Józef Kukulski i Edward Mazurek wkraczają o 17.45 do korytarza przed kasą, ale w podnieconym tłumie nikt nie słucha ich wezwań do zachowania porządku.

Po chwili zjawia się 3-osobowy patrol z Komendy Dzielnicowej Śródmieście. Milicjanci szybko zaprowadzają spokój. Wypychają mężczyzn awanturujących się w holu kina na ulicę. Gdy 10 minut później przed kino zajeżdża gazik z 3 milicjantami wezwanymi telefonicznie przez biletera, i w Bałtyku, i przed kinem panuje spokój.

Ale plut. Roman Ginter koniecznie chce się tego wieczoru wykazać. Wyławia z tłumu 18-letniego chłopca i prowadzi do gazika. Gapie są oburzeni. Wyrywają chłopaka z rąk milicjanta, otaczają samochód i podnoszą go do góry. Gdy auto jest już stopę nad jezdnią, puszczają je. Gazik uderza o ziemię, a gapie znów go podnoszą. Milicjanci Doliński i Ginter próbują uwolnić samochód. Wyciągają pałki – nową broń, na którą funkcjonariusze MO zaledwie kilka dni temu wymienili regulaminowe karabiny – i okładają nimi stojących najbliżej mężczyzn. Zbiegowisko wokół gazika rozprasza się nieco i milicjanci odjeżdżają.

4 funkcjonariuszy, którzy pozostali w tłumie, salwuje się ucieczką do restauracji Rybna naprzeciwko kina. Tłum rusza za nimi, ale kierownik knajpy Stanisław Zengier barykaduje drzwi. Milicjanci alarmują przez telefon komendę i uciekają tylnym wyjściem.

Z pobliskiego kościoła wychodzą wierni. Przed kinem jest już ponad tysiąc osób. Atmosferę podgrzewają wykrzykiwane w tłumie plotki: o zabiciu 3 kolejarzy, którzy odmówili jazdy do ZSRR, w domyśle z polskimi towarami zabieranymi przez Moskwę za darmo, o interwencji milicji przed innym bydgoskim kinem – Orzeł, o biciu przez milicję kobiet.

Jeden z demonstrantów, Tadeusz Gulcz, odwija bandaż z poparzonej przed kilku dniami ręki i woła, że to rany od milicyjnych pałek. Chwilę później Gulcz krzyczy: „Dość już nas gnębią! Idziemy protestować pod komendę!”.

Na czele kilkutysięcznego już tłumu idzie Gulcz w jasnym, widocznym z dala, mimo szybko zapadającego zmroku, trenczu. Towarzyszą mu Ryszard Kosik i Tadeusz Lewandowski. Maszerujący za nimi wznoszą chaotyczne okrzyki przeciw PZPR i za Gomułką, śpiewają Mazurka Dąbrowskiego. Potem znów skandują: „Precz z Ruskimi!”, „Niech żyje wolna Polska!”, „Niech żyją Węgry!”, „Niech żyje Poznań!”.

Na rogu alei 1 Maja i Śniadeckich przez demonstracje przepychają się karetki pogotowia ratunkowego. Ryszard Kosik zatrzymuje jedną z nich. W środku siedzi kilku milicjantów. Karetka zawraca i odjeżdża.

Przed rozgłośnią Polskiego Radia przy al. 1 Maja demonstranci śpiewają Mazurka Dąbrowskiego, ale nie próbują wdzierać się do budynku. Za to chwilę później jeden z idących wybija kijem szybę w tramwaju linii nr 4. O 18.10 demonstracja dociera do kasyna milicyjnego. Manifestanci nie atakują kasyna, ale zatrzymują przejeżdżający tramwaj, szukają milicjantów wśród pasażerów. W końcu próbują przewrócić drugi wagon jako barykadę, ale tramwaj jest zbyt ciężki.

O 18.25 demonstracja dociera pod komendę wojewódzką MO. Idący ciągle na czele Tadeusz Gulcz zachęca, by nikt się nie cofał, gdyby milicjanci zaczęli strzelać. Demonstranci obrzucają kamieniami budkę dyżurnego przy bramie, potem otwierają bramę. Ok. 30 manifestantów wbiega na dziedziniec. Obok dyżurki stoi kpt. Henryk Stasiak. Gulcz woła do niego, że w mieście milicja pobiła dziecko. Kpt. Stasiak nie traci głowy. Odpowiada, że winni zostaną ukarani, i zapewnia: „To my milicjanta wyrzucimy, a ciebie, Czapajew, przyjmiemy”.

Żart funkcjonariusza wywołuje śmiech wśród demonstrantów, ale po chwili zabierają się oni do wyważania drzwi do budynku. Oficerowie milicji przekonują atakujących, by się opamiętali. Drzwi nie ustępują i po kwadransie zmęczeni demonstranci rezygnują ze zdobywania komendy. Tadeusz Gulcz woła: „Wiara, idziemy na radiostację!”.

I wiara maszeruje za nim. W tłumie jest wielu żołnierzy służby zasadniczej na przepustkach. Po drodze manifestanci rzucają kamieniami w przejeżdżające tramwaje, uderzają w nie kijami. Wołają: „Chodźcie z nami!”. Do pochodu ciągle dołączają przechodnie. Ogromna kolumna dociera na pl. Findera, przed gmach komitetu miejskiego PZPR. Tam demonstranci biją milicjanta kpr. Aleksandrzaka i odbierają mu służbowy pistolet.

Ogromna kolumna bydgoszczan kieruje się na Wzgórze Dąbrowskiego. Tam, na zajętym przez kwaterunek parterze prywatnego domu rodziny Głowińskich przy ul. Na Wzgórze Dąbrowskiego 12, władze ulokowały stację zagłuszającą audycje Wolnej Europy, Głosu Ameryki i BBC. Na działce Głowińskich wzniesiono także drewniany maszt o wysokości 25 m, na którym zainstalowano antenę zagłuszarki.

Demonstracja dociera do domu Głowińskich o 19.30. Działka otoczona jest siatką drucianą rozpiętą na żelbetowych słupach i zwieńczoną drutem kolczastym. Pod naporem setek demonstrantów siatka odrywa się i leci w trawę. Strażnik Ignacy Bielak strzela z karabinu na postrach, ale po chwili tłum dopada go, wyrywa mu broń. Ktoś rozbija kolbę karabinu, ktoś z tego obłomka strzela w powietrze aż do opróżnienia magazynka. Ktoś pożycza w sąsiednich domach siekiery, łomy i stolarskie łapki.

Przybysze wyłamują drzwi, wdzierają się na parter domu, do pomieszczeń zagłuszarki. Ze służbowej szafki wyciągają 4 karabiny, ale gubią ich zamki. Broń nie nadaje się do użytku, zresztą nikt jej używać nie zamierza. Swą wściekłość tłum wyładowuje nie na załodze stacji, ale na jej urządzeniach technicznych. Demonstranci wynoszą z pomieszczeń zagłuszarki meble i drobne drewniane przedmioty. Układają je pod masztem, oblewają znalezionym w podręcznym magazynku stacji olejem transformatorowym. Dorzucają papę. Potem na stos rzucają podpalone szmaty. Ogień długo nie chce chwycić stosu pod masztem, ale gdy już bucha, to na wysokość 10 m. Tłum śpiewa Mazurka, Boże coś Polskę, Rotę i I Brygadę. Jeden z demonstrantów, pracujący w zakładzie energetycznym Tadeusz Gozdecki, przytomnie zauważa, że przepalony maszt może zwalić się na sąsiedni dom. Gozdecki pokazuje towarzyszom, które z lin odciągowych mają rąbać. Płonący maszt wali się na trawnik przy ul. Filareckiej, nie czyniąc szkód.

Kilku demonstrantów podpala willę, w której mieszczą się urządzenia zagłuszające.

Gdy przyjeżdżają pierwsze wozy straży pożarnej, drewniana konstrukcja masztu jeszcze płonie. Demonstranci rzucają kamieniami. Strażacy wcale się do gaszenia zagłuszarki nie palą. Po niemrawej próbie dotarcia do masztu i domu odjeżdżają.

Ktoś wzywa tłum do marszu na więzienie. Ale większość demonstrantów, syta tryumfu, powoli schodzi w kierunku centrum miasta.

Po drodze, przy ul. Podgórnej, jacyś cywile obrzucają demonstrantów świecami dymnymi, granatami z gazem łzawiącym i petardami. To zmobilizowani przez komendanta wojewódzkiego MO tajniacy.

Przy pl. Findera drogę demonstracji zagradza tyraliera milicjantów z pałkami, wzmocniona samochodami MO i wojska. Manifestanci ruszają na milicjantów, ale teraz karta się odwraca. Tyraliera milicji bije demonstrantów i rozprasza ich. Niedobitki atakują jednak w różnych miejscach – znów obrzucają kamieniami milicyjne kasyno przy alei 1 Maja, wybijają szyby w nieodległym gmachu komendy dzielnicowej MO, demolują milicyjny samochód i motocykl. Dopiero o 22.00 milicja i jednostki KBW pacyfikują miasto, a strażacy, pod osłoną kordonu KBW, gaszą pożar na Wzgórzu Dąbrowskiego.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

17 listopada 1869 roku to ważna data dla całego świata. W dniu tym otwarto jedną z najważniejszych dróg wodnych Kanał Sueski, łączący Morze Śródziemne z Morzem Czerwonym. Feta była wielka a W. Kalicki tak ją opisał:

Rozbawione tłumy nawet nie zauważają, że mija północ. Na 78 obwieszonych barwnymi lampionami i flagami okrętach bawią się monarchowie, ministrowie, ambasadorzy, arystokraci z całej Europy. Najlepsze orkiestry wojskowe przygrywają do modnych tańców, leją się strugi szampana. Lampiony zdobią też nadbrzeża. Tam trwa wielki festyn dla ludu. Dziesiątki tysięcy oczu wpatrują się we wspaniały pokaz ogni sztucznych. Europejska śmietanka i egipski lud świętują niebywały tryumf zachodniej cywilizacji – ukończenie budowy wielkiego kanału łączącego Morze Śródziemne z Morzem Czerwonym i dalej z Oceanem Indyjskim.

Zaczyna się drugi, najważniejszy dzień uroczystości inauguracji Kanału Sueskiego. Zorganizowali ją kedyw Ismail, jako gospodarz Egiptu, i francuskie Towarzystwo Kanału Sueskiego kierowane przez budowniczego Ferdynanda wicehrabiego de Lessepsa. Przez wiele miesięcy organizatorzy drukowali w prasie całej Europy anonse o uroczystości otwarcia. Rozesłano po całym świecie kilkanaście tysięcy imiennych zaproszeń. Nie zapomniano nawet o dworach Chin i Japonii. Niezależnie od pisemnych zaproszeń w podróż po dworach europejskich ruszył sam kedyw Ismail.

W Aleksandrii, Kairze i Ismailii, gdzie mają się odbyć główne ceremonie, wybudowano mnóstwo luksusowych hoteli. Kedyw sprowadził z całej Europy setki najlepszych kucharzy, tysiące pokojówek i kelnerów. Z Kairu do piramid Ismail zbudował luksusową szosę, tak by goście mogli je zobaczyć bez nadmiernego zmęczenia. W Ismailii zaś, gdzie postanowił oficjalnie podjąć tysiące gości, zbudowano przepyszny, ogromny pałac. U wybitnego włoskiego kompozytora Giuseppe Verdiego kedyw zamówił operę opartą na motywach z historii Egiptu. Jej światową prapremierę Ismail zaplanował właśnie na dzisiejszy wieczór. Specjalnie na tę okazję zbudował w Kairze wspaniały teatr. Niestety, Verdi zawalił sprawę i Aidy nie skończył na czas. Żeby uniknąć kompromitacji, wczoraj wystawiono w kairskim teatrze jego Rigoletta.

Od kilku tygodni wszystkie miejsca na statkach regularnej żeglugi między Europą a Egiptem były zarezerwowane. Towarzystwa okrętowe uruchomiły dziesiątki specjalnych rejsów.

Przed 4 dniami do Port Saidu przypłynęła holenderska para panująca – Zofia i Wilhelm. Na pokładzie swego jachtu „Marussah” osobiście powitał ich kedyw. A potem niemal co godzinę do Port Saidu wpływał kolejny reprezentacyjny jacht albo okręt wojenny; uroczyste salwy oznajmiły przybycie cesarza austriackiego Franciszka Józefa, księcia Walii, kronprinza pruskiego Fryderyka Wilhelma, wielkiego księcia Michała, reprezentującego cara Aleksandra II, i innych szlachetnie urodzonych wysłanników każdej z europejskich dynastii panujących. Przybywali także reprezentanci wszystkich krajów muzułmańskich, zwykle w otoczeniu ogromnych świt i tłumów służby. Wczoraj o godz. 11.00 do portu wpłynął cesarski jacht Francji „Aigle” z żoną Napoleona III cesarzową Eugenią. Wszystkie okręty po kolei witały cesarzową uroczystym salutem. Przybyła jako ostatnia, ale była gościem najważniejszym. Wedle przepisów dworskiej etykiety jej osoba miała rangę równą osobie cesarza Franciszka Józefa, ale oficjalne pierwszeństwo przypadło jej jako damie i jako reprezentantce Francji, kraju, który w istocie Kanał Sueski zbudował. Z 6 tys. oficjalnie zaproszonych z Europy gości, którzy do dziś zjawili się w Port Saidzie, największą ciekawość ponad 100 dziennikarzy i reporterów wzbudza przybyły z emigracji w imperium ottomańskim algierski emir Abd el-Kader. To najwybitniejsza postać w całym świecie arabskim. Do 1847 roku był legendarnym przywódcą walki Algierczyków z wojskami francuskimi. Następne 5 lat był internowany we Francji. Pojawienie się emira w Egipcie, na uroczystościach firmowanych przez Francję, jest ogromnym sukcesem politycznym i propagandowym Paryża. Władze francuskie świadomie tak ułożyły scenariusz uroczystości otwarcia kanału, by przedstawić to wielkie dzieło jako symbol nowego przymierza Zachodu ze Wschodem, Europy ze światem muzułmańskim. Na plaży nad brzegiem kanału zbudowano ogromną trybunę dla gości honorowych, zaś po obydwu jej stronach 2 ołtarze do modłów – katolickich i muzułmańskich. Wczoraj cesarzowa Eugenia w towarzystwie cesarza Franciszka Józefa zasiadła na trybunie w otoczeniu setek oficjeli. Najpierw wysłuchała modłów muftiego Kairu, potem jej osobisty kapelan odśpiewał Te Deum, a legat papieża przemówił uroczyście, sławiąc dzieło Francji i jej syna Ferdynanda de Lessepsa.

Bo też Kanał Sueski jest dziełem niemającym sobie równych. Od kwietnia 1859 roku, gdy de Lesseps uroczyście wykopał pierwszą łopatę piasku, najpierw dziesiątki tysięcy fellachów z motykami, a potem, po zniesieniu w Egipcie pracy przymusowej, fantastycznie wielkie, konstruowane i budowane we Francji koparki, pogłębiarki i taśmociągi, wykopały w piaskach pustyni, bagnach i skałach 173-kilometrową rynnę szerokości 22 m, głębokości 8 m. Dzieło to stworzyli inżynierowie wielu nacji, także Polacy, pod kierownictwem Ferdynanda de Lessepsa.

Twórca budowy stulecia na pokładzie „Aigle” patrzy na tańce cesarzowej i jej gości, popija szampana, ale jest wyraźnie nieobecny duchem. Gdy tylko fajerwerki na niebie zajmują uwagę gości, dyskretnie odpływa łodzią na brzeg i pędzi do swego biura. O 2.00 nadchodzi wiadomość, na którą czekał od kilku dni – skały wybrano! Przed 2 tygodniami na ukończonym już odcinku kanału nieoczekiwanie runęły doń skały z brzegu, zatopiły pogłębiarki i zatarasowały tor wodny. Lesseps zataił przed gośćmi i prasą nieszczęście. Polecił potajemnie za wszelką cenę odblokować kanał. I udało się – na 6 godzin przed pierwszym, uroczystym przepłynięciem go przez jachty i okręty gości.

Zmęczony Lesseps wychodzi o 3.00 z biura, gdy przybiega goniec z kolejną hiobową wieścią. 3 mile dalej fregata kedywa „Latif”, płynąca z Ismailii, zawadziła o brzeg i utknęła, blokując kanał. Holownik nie daje rady oswobodzić fregaty. A więc jednak za kilka godzin gospodarzy czeka niebotyczna kompromitacja? Zdenerwowany kedyw rozkazuje wysadzić swój reprezentacyjny okręt w powietrze. Może goście wezmą eksplozję za kolejną fajerwerkową atrakcję? Lesseps sprzeciwia się – wrak może przysporzyć więcej kłopotów niż cały okręt. Kedyw wysyła na pomoc tysiąc marynarzy z linami, i ten tysiąc okazuje się skuteczniejszy od holownika. „Latif” płynie dalej.

Jest już jasno, gdy na pokładach kończy się zabawa. Goście drzemią godzinkę, dwie, zmieniają toalety i znów wychodzą na pokłady. Punktualnie o 8.00 grzmią setki armat okrętowych, orkiestry grają marsze i „Aigle” uroczyście wpływa na wody kanału. Za nim, kolejno, 77 okrętów. Nad mostkiem kapitańskim „Aigle” rozpięto wielki namiot. Pod nim siedzi cesarzowa Eugenia w towarzystwie Lessepsa. Rzecz charakterystyczna – cesarzowa nie zaprosiła na pokład kedywa Ismaila.

Brzegi pokrywają tłumy robotników, którzy zbudowali kanał, turystów z Europy, Beduinów na wielbłądach. Wiwaty, pozdrowienia. Na pokładzie pruski następca tronu arcyksiążę Fryderyk Wilhelm notuje w swym dzienniku: „Stoimy wobec cudownego dzieła naszego stulecia […]. Oby i Niemcy mogły się wkrótce poszczycić podobnymi osiągnięciami na polu komunikacji”.

Na jeziorze Timsah kolumnę okrętów z Port Saidu spotyka grupa okrętów egipskich płynących z Suezu. Wszyscy zatrzymują się na noc w Ismailii. O zmroku kedyw wydaje ogromny bal w swym nowym pałacu. Najpierw są pokazy folkloru, jest też przejażdżka na wielbłądach po piaskach pustyni. W pałacu okazuje się, że połowa z 6 tys. honorowych gości nie ma na czym siedzieć. Nie szkodzi, i tak wszyscy muszą wstać. Słudzy wnoszą płaskie skórzane pudła i cesarzowa Eugenia dekoruje najbardziej zasłużonych budowniczych. Lesseps otrzymuje Wielki Krzyż Legii Honorowej. Wśród odznaczonych Legią Honorową jest też Polak inż. Stanisław Janicki.

Bal trwa do białego rana.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Hiszpański podbój Peru. 16 listopada 1532 roku pod Cajamarcą Hiszpanie pod wodzą Francisco Pizarro dokonali rzezi tysięcy nieuzbrojonych Inków i wzięli do niewoli ich wodza Atahualpę. Te mało chlubne karty historii chrześcijaństwa tak opisuje W. Kalicki:

Niespełna 200 hiszpańskich żołnierzy trwożliwie rozgląda się, tkwiąc na posterunkach na murach wokół inkaskiego miasta Cajamarca. Boją się. Boją się tak bardzo, że wielu z nich w paroksyzmie strachu narobiło w spodnie pod pancerzami i teraz okropnie cuchnie. Ale jest się czego bać.

Przed 2 laty hiszpański szlachcic Francisco Pizarro, który uzyskał od Korony hiszpańskiej przywilej na objęcie w jej imieniu nowych terytoriów na południowym krańcu kontynentu południowoamerykańskiego, zwerbował w Panamie zaledwie 180 ludzi, w tym 37 konnych, i ruszył morzem na południe. W lipcu tego roku wyprawa wylądowała na wybrzeżu ekwadorskim. Tam dotarły do niej skąpe posiłki pod dowództwem Hernana de Soto. Po zwycięskich walkach z plemieniem Puna i po kilku miesiącach marszu wyprawa dotarła do miasta Cajamarca w głębi imperium Inków. Na rozkaz inkaskiego władcy Atahualpy 10-tysięczną Cajamarcę opuścili wszyscy mieszkańcy. To manifestacja potęgi i władzy monarchy – oto skinieniem palca opróżnia miasta.

Hiszpanie zajęli pustą Cajamarcę, liczący zaś kilkanaście tysięcy osób orszak Atahualpy stanął obozem nieopodal miasta. Dziesiątki tysięcy indiańskich wojowników obozowały na zboczach nieodległych gór.

Wczoraj po południu Francisco Pizarro wysłał do obozu Atahualpy pod wodzą de Soto wszystkich jeźdźców. Ich konie miały przerazić Indian, którzy nigdy takich zwierząt nie widzieli. Atahualpa pozostał nieporuszony, a 300 dworzan, którzy uciekli na widok szarżującego na postrach de Soto, natychmiast kazał udusić.

Powracający tuż przed nocą z jeźdźcami de Soto przywiózł jednak zbawczą dla Hiszpanów wiadomość – Atahualpa zgodził się przybyć jutro do Cajamarki na spotkanie z Pizarrem.

W ciemnościach, niczym duch, krąży po Cajamarce wódz konkwistadorów. Jest spokojny, wyrozumiały, ojcowski. Wie, że jego ludzie są śmiertelnie przerażeni przewagą indiańskiej armii. Każdego ze swoich żołnierzy pyta o jego kłopoty, pokrzepia dobrym słowem. Opowiada o złocie i pięknych kobietach z haremu Atahualpy, które już rankiem padną ich łupem.

Przy ogniskach na placu modlą się księża.

W nocy Pizarro wzywa oficerów na radę wojenną. Tuż przed świtem ustalają, że podczas powitania w mieście znienacka uderzą na orszak Atahualpy i porwą go.

Pizarro w blednących ciemnościach nadzoruje ustawianie dwóch lekkich działek wyprawy – falkonetów. Sam też wybiera stanowiska dla trzech arkebuzerów, tak by każdy strzał wyrządził jak największe straty w szykach Indian.

Wstaje chłodny, słoneczny dzień. Śnieg pokrywa wielkie góry wokół Cajamarki. Hiszpanie po nieprzespanej nocy dygocą z zimna, ledwie trzymają się na nogach. Piekącymi oczami wypatrują nadchodzącego orszaku inkaskiego władcy.

Ale nikt nie nadciąga.

Późnym popołudniem konkwistadorów podrywa potężny hałas. W obozie Atahualpy dudnią setki bębnów, niesie się dźwięk niezliczonych fletni Pana. Powoli formuje się tam ogromny pochód. Na przedzie idą dziesiątki niewolników zamiatających miotełkami ziemię przed wojownikami władcy. Po nich majestatycznie kroczą setki wojowników. Poszczególne oddziały uzbrojone są we włócznie, w łuki, proce i wielkie kolczaste maczugi wojenne. 2,5 tys. doborowych wojowników śpiewa przejmującą pieśń, która budzi w Hiszpanach dreszcz grozy. Potem idą dworzanie władcy w strojach śnieżnobiałych i w biało-czerwone szachownice.

Nad głowami tego przepysznie odzianego tłumu płynie na ramionach tragarzy królewska lektyka. Obłożona płytami z polerowanego złota, lśni jak słońce. Atahualpę okrywa płaszcz z najpiękniejszych piór ptaków – tak długi, że ciągnie się po ziemi. Na jego szyi wisi naszyjnik z ogromnych szmaragdów, chwieją się barwne ptasie pióra wszyte w opaskę na czoło.

Lektyka otoczona jest przez odzianych na niebiesko gwardzistów władcy, rekrutowanych ze słynącego z waleczności plemienia górskiego z południowego Ekwadoru. Wokół nich kroczą dworzanie z najbliższego kręgu władcy, odziani w bajeczne płaszcze z ptasich piór, połyskujący masywnymi obręczami ze szczerego złota na ramionach i 3-calowymi krążkami złota doczepionymi do uszu.

Za tym barwnym pochodem maszerują tysiące nieuzbrojonych ludzi. To mieszkańcy Cajamarki, którzy na rozkaz władcy musieli opuścić miasto, i ludność prowincji zwabiona plotkami o białoskórych, brodatych przybyszach.

W głodnych, słaniających się z niewyspania, śmierdzących moczem i ekskrementami konkwistadorów na widok złotych błysków w pochodzie Indian wstępuje nowy duch.

Gigantyczna procesja postępuje niesłychanie powoli. Mija godzina, druga, trzecia. To część planu Atahualpy. Władca zamierza olśnić białych przybyszów swą potęgą, bogactwem i powagą. Jest już dobrze po południu, gdy niewolnicy z miotełkami dochodzą do przedmieścia Cajamarki. Tam nieoczekiwanie pochód zatrzymuje się. Atahualpa wysyła do Pizarra dworzanina z wieścią, że tutaj rozbije teraz obóz i do miasta wkroczy uroczyście nazajutrz. Pizarro wie, że jego ludzie są wykończeni, że kolejnej nocy oczekiwania już nie wytrzymają. Odsyła wysłannika Atahualpy z odpowiedzią, że w mieście wszystko jest już gotowe na powitanie władcy i hiszpański wódz bardzo liczy na spożycie z nim kolacji.

Przybędzie czy nie? W walce na podmiejskiej równinie Hiszpanie nie mają wielkich szans z tysiącami indiańskich wojowników. Nieznośnie dłużące się oczekiwanie przerywa ryk instrumentów w kolumnie Indian. Do bębnów i fletni Pana dołączają teraz trąbki wypalane z gliny i przenikliwie gwiżdżące morskie muszle. Kilkanaście tysięcy inkaskich wojowników, dworzan, a i sporo pospólstwa powoli wypełnia część dużego czworobocznego placu, który otaczają masywne, choć w większości niskie, budowle z kamienia. W końcu w tłum poddanych wpływa złota lektyka władcy. Poddani padają na powitanie Syna Słońca.

Ale na placu są sami. Nikt nie wychodzi na powitanie Atahualpy, nie widać żadnego z białoskórych przybyszów.

 – Co się stało z tymi brodaczami? – pyta wreszcie zaskoczony Atahualpa.

 – Ukryli się – odpowiada jeden z jego dworzan.

Wreszcie z portalu jednego z niskich budynków po przeciwnej stronie wyłania się pojedyncza sylwetka w straszliwie brudnym habicie. To dominikanin Vicente Valverde. W prawej ręce niesie brewiarz, w lewej, wyciągniętej przed siebie, dzierży krucyfiks. W promieniach chylącego się ku zachodowi słońca połyskuje jego tonsura.

Za nim śpieszy tłumacz Hiszpanów Felipillo, jedyny wśród nich, który włada językiem keczua. Valverde staje przed obliczem Atahualpy i rozpoczyna przemowę. Objaśnia gruntownie zasady i historię chrześcijańskiej wiary, poczynając od stworzenia świata aż po ukrzyżowanie. Felipillo, mimo chłodu spocony z wysiłku, usiłuje przetłumaczyć te abstrakcyjne wywody na język keczua. Na próżno. W keczua subtelne rozważania o naturze Trójcy Świętej wyglądają na rojenia kogoś niespełna rozumu.

Valverde przechodzi do dziejów papiestwa. Nie stroni przy tym od anegdot i dygresji. W kolejnej godzinie swej przemowy zawile informuje, że decyzją Rzymu imperium Atahualpy z góry zostało oddane na własność Koronie hiszpańskiej. W końcu dominikanin podsuwa pod nos władcy krucyfiks i wzywa go do przyjęcia jedynej prawdziwej, chrześcijańskiej wiary i uznania się za wasala hiszpańskiego króla Karola I.

Atahualpa wysłuchuje niekończących się wywodów Valverde bez słowa, z kamienną twarzą. Ale wzbiera w nim gniew. Z całego przemówienia rozumie tyle, że ma wyrzec się wiary dla jakiejś figurki na patyku, a swą władzę i bogactwo oddać obcemu władcy zza morza. Wreszcie zabiera głos. Dziwi się, dlaczego miałby oddawać cześć zabitemu bogu.

 – Mój bóg wciąż żyje – mówi z dumą i pokazuje zachodzące słońce. – W czyim imieniu stawiasz mi te żądania? – pyta w końcu dominikanina.

W odpowiedzi Valverde kładzie na dłoniach inkaskiego władcy brewiarz. Atahualpa otwiera księgę, ogląda bez zainteresowania. Nie rozumie, że to pismo – Inkowie używają przecież pisma węzełkowego. Rzuca brewiarz na ziemię i krzyczy, że biali ludzie będą zmuszeni zapłacić za wszystkie szkody, jakie wyrządzili w jego imperium.

Valverde porywa księgę i z Felipillem u boku pospiesznie oddala się na drugą stronę placu, do bramy, w której kryje się Francisco Pizarro. Dominikanin wykrzykuje, że uprzejmość i dobre maniery są na nic, że Atahualpa to dumny pies.

 – Atakuj, rozgrzeszam cię! – woła do Pizarra.

Jego wezwanie nie ma żadnego znaczenia – atak jest dawno postanowiony i przygotowany.

Pizarro wybiega z bramy i wymachuje białą szarfą. To znak do walki. Huczą obie armaty, grzmią trzy arkebuzy. Indianie drętwieją z przerażenia. Plac wypełnia prochowy dym. Gdy rzednie, widać długie rzędy powalonych przez pociski Indian. 100 piechurów i 60 jeźdźców, podzielonych na kilka oddziałów, wypada z bram z bojowym okrzykiem: „Santiago! Santiago!”. Hiszpanie tną mieczami, leją się strumienie krwi. Jeźdźcy koncentrycznie przedzierają się do lektyki władcy. Jego ochrona ledwie podnosi do góry włócznie i maczugi, już pada pod ciosami mieczy. Tragarze porzucają lektykę. Atahualpa wypada z niej, koziołkuje. W tym momencie Miguel de Estete chwyta skraj pysznej szaty władcy, inny jeździec łapie za szmaragdowy naszyjnik. Francisco Pizarro krzyczy, że każdy, kto zrani władcę, zapłaci za to głową. Konkwistadorzy wywlekają Atahualpę na środek placu.

Na placu leży 7 tys. zarąbanych Indian. Uciekający w panice tłum naparł na mury miasta tak bardzo, że runęły. Pod gruzami śmierć znalazły kolejne setki Indian. Wielkie imperium Inków upadło w pół godziny.

Z uwięzionym Atahualpą Hiszpanie obchodzą się uprzejmie. Do czasu, aż opanują kraj, jest on ich gwarancją bezpieczeństwa. A potem jego życie nie będzie już miało żadnej wartości.

Po zmroku Pizarro zaprasza Atahualpę na kolację. Byli przecież umówieni. Dłoń Hiszpana jest owinięta szmatką. Zadrapał się, łapiąc na placu za ramię Atahualpy. To jedyna rana odniesiona przez zwycięzców.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

13 listopada 1904 roku w trakcie manifestacji na placu Grzybowskim w Warszawie działacze Organizacji Bojowej PPS starli się z policją i wojskiem rosyjskim. Wydarzenia odbiły się głośnym echem na wszystkich ziemiach polskich. Tak opisuje je W. Kalicki:

Bladym świtem mieszkańców pl. Grzybowskiego w Warszawie i okolicznych ulic zrywa z łóżek stukot końskich kopyt i podkutych wojskowych butów. Ok. 200 policjantów oraz carskich żandarmów konnych i pieszych maszerują przez plac, dzielą się na mniejsze oddziałki i chowają po bramach. Wszyscy w Warszawie wiedzą o zwołanej przez Polską Partię Socjalistyczną na godz. 13.00 na pl. Grzybowski manifestacji przeciw mobilizacji polskiego rekruta na wojnę z Japonią. Socjaliści wydali 3 odezwy – do robotników, do uczniów i do ogółu obywateli – wzywające do udziału w proteście. „Demonstracja nasza stać się powinna imponującym wyrazem głębokiej nienawiści ludu polskiego względem całego gniotącego nas ustroju politycznego” – głosiła rozrzucana wczoraj po ulicach ulotka Warszawskiego Komitetu Robotniczego PPS.

Przed niespełna 2 tygodniami przez warszawskie Leszno przemaszerowała pepeesowska manifestacja przeciw mobilizacji. Sotnia Kozaków i kilkudziesięciu pieszych policjantów rzucili się z szablami na bezbronnych robotników. Zamiast uderzać płazem, cięli ostro. Na bruku zostało blisko 80 rannych. Jednemu z demonstrantów Kozak odrąbał rękę.

Po tej tragedii zebrała się w konspiracyjnym mieszkaniu na Pradze konferencja 100 warszawskich działaczy PPS. Kierował nią Józef Kwiatek. Jednogłośnie uchwalono, że PPS nie będzie więcej manifestować bez broni. Podnieceni socjaliści, nie bacząc na groźbę dekonspiracji, krzyczeli na całe gardło: „Dawajcie broni! Odpłacimy im za Leszno!”.

Wysłannik warszawskiej PPS Walery Sławek, zaopatrzony w pokaźną kwotę 600 rubli, usiłował kupić broń w Kijowie. Nie udało mu się, ale w końcu nielegalnie kupił większą partię rewolwerów w Winnicy, zaś inny konspirator, Zahorski, dokupił nieco broni w Połtawie. Przed 2 dniami Sławek z transportem 34 rewolwerów i 2 pistoletów Browning, przez konspiratorów nazywanych pieszczotliwie „bronkami”, dotarł do Warszawy. Broń rozdano tzw. starym bojowcom PPS, którzy od początku roku brali udział w manifestacjach ulicznych. Na własną rękę zbroili się też studenci i starsi uczniowie prywatnych szkół technicznych.

Już od wiosny tego roku, na prośbę Józefa Kwiatka, student warszawskiej politechniki eksperymentował z wytwarzaniem materiału wybuchowego. Do jesieni wyprodukował go 2 kg. Środkiem tym wypełnił 2 bomby własnej konstrukcji. Organizujący demonstrację Kwiatek zdecydował, że obie mają być użyte na pl. Grzybowskim. Wczoraj dostali je do ręki bojowcy PPS Józef Ratke i Władysław Gawroński.

Zamiar podjęcia walki z policją przy okazji demonstracji organizatorzy zachowali w tajemnicy. Jeden z browningów dostał jednak prowokator ochrany w PPS Dawid Ajzenlist, który zawiadomił oberpolicmajstra Karla Nolkena. Wskutek jego donosu jeszcze wczoraj ochrana aresztowała jednego z żydowskich bojowców.

O 8.00 pl. Grzybowski wypełnia się robotnikami i młodzieżą. Dziesiątki tysięcy ludzi stoją w takim ścisku, że trudno przejść do kościoła. Policyjne patrole przepytują stojących, po co przyszli. Wszyscy odpowiadają z powagą, że na niedzielną mszę, ale ścisk dziś taki, że do kościoła wejść nie sposób. Około 11.00 pomocnik komisarza VIII cyrkułu wchodzi na schody kościoła i grozi zgromadzonym, że jeśli nie rozejdą się do domów, zarobią po 3 miesiące więzienia albo 3 tys. rubli kary. Tłum ani drgnie. O 11.30 policjanci zatrzymują tramwaje i powozy na całym Grzybowie. O 12.15 pierwsi wierni wychodzą po mszy z kościoła. W tłumie niemal każdy zerka na zegarek. Wszyscy czekają na 13.00. Po prawej stronie kościelnych schodów zbiera się grupa 60, w większości uzbrojonych bojowców. Napięcie jest tak wielkie, że kierujący akcją decydują: „Zaczynamy przed czasem!”.

O 12.20 siostra Stefana Okrzei wyjmuje spod bluzki małe czerwone zawiniątko i wręcza bojowcowi „Zdunowi”. Jeden z szefów demonstracji Nejman woła wówczas: „Płachta w górę!”, i na schodach zapada cisza jak makiem zasiał. Obok „Zduna” stają Stefan Okrzeja, jego siostra i inni bojowcy. Wszyscy intonują Warszawiankę. Przy pierwszych słowach nieprzebrany tłum, zapychający plac, zdejmuje kapelusze. I wtedy nad głową Okrzei i „Zduna” rozwija się niezbyt wielki czerwony sztandar z napisem: „PPS Precz z wojną i caratem! Niech żyje Wolny Polski Lud!”.

Czoło pochodu ze sztandarem rusza w stronę ul. Bagno. Już minutę później z bramy na rogu ul. Bagno i pl. Grzybowskiego wysypuje się 800 ukrytych tam od rana policjantów. Pomocnik komisarza wykrzykuje komendę: „Szaszki won!”, i w ich rękach pojawiają się szable. Pierwszy policjant dobiega do „Zduna” i chce pochwycić drzewce sztandaru, ale „Zdun” wyciąga browninga i znienacka strzela napastnikowi w usta. Pierwszy trup wali się na bruk placu. Chwilę potem strzela Okrzeja i już grzmi kanonada ponad 30 rewolwerów. Wielu socjalistów z góry upatrzyło sobie znienawidzonych policjantów i teraz strzela tylko do nich. Bronisław Żukowski 3 razy strzela do pomocnika komisarza VIII cyrkułu, ale chybia. Gawroński rzuca bombę, ta jednak nie wybucha. Policjanci wycofują się, w zamieszaniu porywają z sobą część bojowców i gapiów.

Wokół sztandaru pozostaje kilkunastu bojowców. Nie zważają na ostrzeliwujących ich z daleka żandarmów, idą dalej ul. Bagno. W połowie ulicy gęstą strzelaniną odpierają szarżę kilkunastu konnych żandarmów. Jednego z nich miażdży zabity koń. Na Świętokrzyskiej grupę wokół sztandaru usiłują rozproszyć dragoni, ale 2 rewolwerowe salwy odpędzają ich. Chwilę potem pepeesowcy chowają sztandar i rozpraszają się w tłumie gapiów.

Tymczasem wezwane na pomoc wojsko otacza plac. Przerażeni gapie i rozproszeni w tłumie bojowcy uciekają do kościoła. W zatłoczonej świątyni stary ksiądz odprawia właśnie sumę. Kilka policyjnych kul wpada do kościoła. Wierni chowają się za ławami. Ksiądz prosi z ambony, by śpiewać „Kto się w opiekę…”, ale wpośród krzyków przerażenia tłumu pieśni nie słychać.

Policja i wojsko otaczają kościół na pl. Grzybowskim. Kilkuset osaczonych w nim wiernych i grupka bojowców już nie mają dokąd uciekać.

Na ul. Bagno ktoś zza parkanu rzuca kamieniem w oficera dragonów. W odwecie oficer ten każe dragonom strzelać w tłum przechodniów. Po 3 salwach na bruku leży 8 zabitych i kilkunastu rannych.

O 14.30 pod oblężony kościół przyjeżdża oberpolicmajster Nolken. Namawia wiernych, by wyszli. Ci odpowiadają przez uchyloną bramę, że policja bije wychodzących. Nolken daje słowo honoru, że od tej chwili nikt bity nie będzie. W asyście księdza wychodzi 200 osób. Żandarmi odprowadzają je na bok, Nolken każe zamknąć drzwi kościoła, tak by z wewnątrz nie było widać placu, i policjanci masakrują kolbami wszystkich, w tym kobiety, starców i dzieci. Potem pokrwawionych prowadzą do aresztu. Ostatnią partię osaczonych w kościele żandarmi wyprowadzają o 22.30. W sumie do aresztu w ratuszu i na Pawiaku trafia 618 osób. Wtedy policjanci przeszukują kościół. Znajdują w nim 14 porzuconych rewolwerów.

Ulice śródmieścia do wieczora zapchane są podnieconymi tłumami. Jedni z warszawiaków wyrzekają na zbezczeszczenie kościoła i ofiary wśród cywilów, inni promienieją z dumy – Polacy po raz pierwszy od upadku powstania styczniowego strzelają do carskich oprawców.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 listopada 1931 roku odbył się w Wilnie pogrzeb studenta Stefana Wacławskiego. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że dwa dni wcześniej został ukamienowany przez Żydów. Nie jest to chlubna karta w polskiej historii, ale przedwojenne narodowe organizacje wykorzystywały ten fakt do swych antysemickich wystąpień. W. Kalicki przypomina nam dziś to wydarzenie:

Na ulicach Wilna od świtu pełno mundurowych. Wojsko i zmobilizowane w ostatnich dniach oddziały przysposobienia wojskowego z karabinami patrolują centrum miasta. Na każdej ulicy widać mundury policjantów. Poprzedniego dnia władze ściągnęły dodatkowych funkcjonariuszy ze wszystkich powiatów województwa wileńskiego. W dzielnicy żydowskiej Wilna, w obawie przed zamieszkami, policja obsadziła wszystkie ulice.

Jest spokojnie.

Przed kościołem św. Jakuba w Wilnie od świtu gromadzą się tłumy. W kościele panuje straszliwy tłok. Ławy w świątyni zarezerwowane są dla profesorów i studentów, ale z braku miejsca większość akademików stoi na zewnątrz. Wielu z nich ma na rękawach zielone wstążki – znak rozpoznawczy sympatyków endecji, dążących do wyrzucenia z uczelni wszystkich Żydów. Przed 9.00 do kościoła wkraczają poczty korporacji akademickich ze sztandarami owiniętymi kirem. Przed ołtarzem stoi katafalk, tuż przed nim – sztandar Uniwersytetu Stefana Batorego. Obecni w kościele plotkują, że władze uczelni długo nie chciały się zgodzić na obecność sztandaru na pogrzebie. Senat uniwersytetu podjął poprzedniego dnia decyzję, że w pogrzebie studenta pierwszego roku wydziału prawa Stefana Wacławskiego udziału nie weźmie. Profesorowie mogą w nim uczestniczyć z własnej inicjatywy.

Jest zatem prorektor ks. Falkowski, są profesorowie Ehrenkreutz, Kościałkowski, Orłowski, Oko. Z własnej inicjatywy na mszę przybył wileński biskup Michalkiewicz.

Nie ma natomiast nikogo z rodziny zmarłego. Jego bliscy nie zdążyli dojechać z Sanoka.

Wacławski jest jedyną ofiarą śmiertelną zajść, które niemal od początku roku akademickiego kładą się cieniem na całej Polsce. Endeccy studenci usiłują wyrzucić z uczelni wszystkich studiujących Żydów. Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Michalski, po niedawnych bijatykach wywołanych przez prawicowych korporantów, zawiesił wykłady. Ekscesy przybrały na sile 3 listopada w Warszawie. Na uniwersytecie, podczas wyborów syndyka pierwszego roku prawa, doszło do bójki studentów. W szamotaninie wybito 2 szyby, połamano kilka krzeseł, i na tym się skończyło. Błahy w istocie incydent wykorzystali jednak działacze Młodzieży Wszechpolskiej i endeckich korporacji akademickich. Wezwali swoich akolitów do marszu na uniwersytet i wyrzucenia na ulicę wszystkich studiujących tam Żydów. Podczas tej akcji korporanci pobili laskami kilkadziesiąt żydowskich studentek i studentów. Po interwencji rektora, proszącego o niedeprecjonowanie powagi uczelni, prawicowi studenci utworzyli pochód i z okrzykami „Bić Żydów!” pomaszerowali w stronę prosektorium zakładu medycyny. Tam zorganizowali wiec, na którym uchwalili, że „ćwiczenia żydowskich studentów medycyny na trupach chrześcijańskich są pogwałceniem najświętszych uczyć narodowych”.

Sprawa trupów w uczelnianych prosektoriach od dawna jest oczkiem w głowie wszechpolskich demagogów. Głośno, zajadle domagają się, by gminy i szpitale żydowskie dostarczały do prosektoriów zwłoki zmarłych Żydów, by na nich mogli ćwiczyć studenci żydowscy – naturalnie do czasu wyrzucenia ich ze studiów.

Od tego dnia codziennie na uczelniach Warszawy, Krakowa, Lwowa dochodziło do ataków korporantów na Żydów. W Warszawie 5 listopada endeccy akademicy pobili bawiące się w Ogrodzie Saskim dzieci żydowskie, a potem zaatakowali żydowskie sklepy w halach za Żelazną Bramą. Do walki z napastnikami stanęła pospiesznie skrzyknięta samoobrona żydowskich tragarzy. Rannych zostało kilkadziesiąt osób, policja aresztowała ponad 50 endeckich awanturników. Nazajutrz ataki endeków na studentów żydowskich tak przybrały na sile, że zajęcia na warszawskim uniwersytecie zawieszono. W następnych dniach w szpitalach przybywało rannych, zawieszono wykłady w Szkole Handlowej. Także w Krakowie niemal codziennie wszechpolacy atakowali studentów żydowskich.

W Wilnie 9 listopada endeccy studenci uchwalili na wiecu usunięcie wszystkich Żydów z Uniwersytetu Stefana Batorego. Następnego dnia rano bojówki wszechpolaków zaatakowały na dziedzińcu Piotra Skargi studentów żydowskich idących na zajęcia. Po interwencji rektora Januszkiewicza napastnicy, wymachując laskami, pomaszerowali do zakładu chemii w gmachu Śniadeckich przy ul. Słowackiego. Na ich widok przerażeni studenci żydowscy wyskoczyli przez okna i pobiegli na pobliski targ drzewny, wzywając na pomoc żydowskich tragarzy. Chwilę później endeccy studenci i żydowscy robotnicy starli się pod gmachem Śniadeckich. Pierwsi bili laskami, drudzy rzucali kamieniami. Któryś z nich trafił w głowę jednego z prawicowych napastników, 21-letniego studenta pierwszego roku prawa Stanisława Wacławskiego. Przewieziony dorożką do Szpitala św. Jakuba, mimo zabiegu chirurgicznego, zmarł godzinę później. Zamieszki błyskawicznie rozlały się na całe Wilno. Po 16.00 demonstrujący studenci ruszyli do wybijania szyb w żydowskich sklepach. Towarzyszące im rzezimieszki z wileńskich przedmieść rabowały sklepy, z których uciekli przerażeni właściciele. Zdemolowano i rozgrabiono dziesiątki obiektów przy ul. Mickiewicza, Trockiej, Jańskiej, Wielkiej. Policja interweniowała nieudolnie, z reguły zbyt późno. Dopiero wieczorem kilkakrotne szarże konnego oddziału policji rozproszyły bandy rabusiów. Studenci po wiecu na pl. Łukiskim i uczczeniu pamięci Stanisława Wacławskiego o 19.00 rozeszli się do domów.

Nazajutrz, w dniu święta 11 Listopada, władze wysłały na ulice Wilna tyle wojska i policji, że do żadnych zajść nie doszło.

Pogrzeb opóźnia się. Krótko przed przywiezieniem zwłok Wacławskiego z kaplicy szpitalnej w kościele pojawiają się pogłoski, że władze administracyjne w ostatniej chwili postanowiły zakazać konduktowi żałobnemu przemarszu w stronę cmentarza św. Piotra i Pawła na Antokolu przez śródmieście, ul. Mickiewicza, i skierować go w ul. Pierwszej Baterii i Zygmuntowską. Oburzeni studenci głośno protestują. Działacze akademickiej Bratniej Pomocy, która pokryła koszty pogrzebu, i koledzy zmarłego udają się do wojewody, by przywrócił pierwotną trasę przemarszu. Wojewoda odmawia przyjęcia delegacji studentów. Na wieść o tym szanowany profesor praw Stefan Ehrenkreutz wychodzi z kościoła i sam idzie do gmachu Urzędu Wojewódzkiego. W krótkiej rozmowie przekonuje wojewodę, by zezwolił na przemarsz ul. Mickiewicza.

W tym czasie we Lwowie pikiety uzbrojonych w laski prawicowych studentów i bojówkarzy Młodzieży Wszechpolskiej zatrzymują przed nowym gmachem uniwersytetu studentów pochodzenia żydowskiego. Gdy ci jednak usiłują przedrzeć się na zajęcia, bojówkarze z zielonymi wstążeczkami w klapach i na rękawach biją ich laskami. Żydzi odpowiadają kamieniami. Interweniuje policja. Gdy podobne zamieszki wybuchają przed gmachem politechniki, rektor politechniki zawiesza wykłady – do odwołania.

W Wilnie, w kościele św. Jakuba, ks. prefekt Rymkiewicz rozpoczyna nabożeństwo żałobne o 10.00, z godzinnym opóźnieniem. W południe koledzy zmarłego wynoszą trumnę z kościoła i ogromny, liczący co najmniej 10 tys. osób, kondukt żałobny, z ks. Rymkiewiczem i licznymi księżmi na czele, rusza ul. Mickiewicza. Wśród idących jest wielu gapiów, którzy z uniwersytetem nie mają nic wspólnego. Przyszli w oczekiwaniu na jakiś skandal, na nowe antyżydowskie ekscesy. Żałobnicy idą jednak w ciszy i powadze.

Grób na cmentarzu przygotowano w pobliżu kaplicy. Najpierw przemawia alumn seminarium duchownego, którego zmarły jeszcze niedawno był studentem; Wacławski wystąpił z wydziału teologicznego i zapisał się na prawo przed kilkoma tygodniami. Potem ks. Rymkiewicz odmawia ostatnią modlitwę za zmarłych.

Nieoczekiwanie endeccy studenci stojący przy trumnie ogłaszają, że ponieważ rodzina zmarłego nie dojechała, przerywają pogrzeb – do jutra. Interweniuje obecny na cmentarzu starosta grodzki Wacław Iszora. Staje na sąsiednim grobowcu i przemawia do studentów. Przekonuje, że skoro rodzina Wacławskiego nie dojechała, to trudno, zmarłego trzeba pochować bez jej obecności. Nad otwartym grobem wybucha tumult. Akademicy z prawicowych korporacji wygrażają staroście, krzyczą o obrazie, o prowokacji, o nieposzanowaniu uczuć. Wreszcie kilku z nich zabiera trumnę znad grobu i przenosi do kaplicy. Potem studenci kaplicę zamykają, a klucz oddają proboszczowi Zawadzkiemu. Po długich kłótniach studentów i starosty ks. Zawadzki ogłasza wreszcie, że pogrzeb odbędzie się jutro o 10.00.

Rozemocjonowani akademicy jeszcze ponad półtorej godziny spierają się wśród grobowców. Wreszcie o 15.00 spokojnie opuszczają cmentarz.

Ale na mieście spokoju nie ma. Endeccy podżegacze, nie mogąc się przedostać na teren uniwersytetu i nie mogąc demonstrować na patrolowanych przez wojsko i policję ulicach, ruszają do gimnazjów. Wileńskie kuratorium reaguje natychmiast: w porozumieniu z komendą policji wydaje uczniom gimnazjów i szkół zawodowych zakaz przebywania na mieście po godzinie 18.00.

W Krakowie endeccy studenci organizują demonstrację na mieście, ale tym razem policja interweniuje błyskawicznie: demonstrację rozprasza i aresztuje 25 jej uczestników. Wieczorem, po interwencji rektora ks. Michalskiego, policja zwalnia ich z aresztu. Ks. Michalski ogłasza obwieszczenie, w którym wzywa studentów do zachowania spokoju.

Późnym wieczorem minister spraw wewnętrznych wydaje zarządzenie, że wileński starosta grodzki Wacław Iszora, który rano nie potrafił zapobiec przełożeniu pogrzebu Wacławskiego na dzień jutrzejszy, zostaje ze skutkiem natychmiastowym odwołany ze stanowiska. Minister zawiesza także w czynnościach służbowych zastępcę komendanta policji na miasto Wilno nadkomisarza Wacława Dąbrowskiego i zarządza postępowanie dyscyplinarne przeciwko niemu za nie dość energiczne tłumienie rozruchów antyżydowskich, w których zginął Wacławski.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

David Livingstone był szkockim protestanckim misjonarzem, lekarzem i odkrywcą. To on otworzył kontynent afrykański dla Europy i świata, ale w 1866 roku słuch o nim zaginął, a świat koniecznie chciał poznać jego dalsze losy. Redakcja znanego nowojorskiego dziennika „New York Herald” zorganizowała wyprawę pod przewodnictwem znanego ówcześnie reportera Herny’ego Stanleya, która miała ustalić los znanego odkrywcy kontynentu afrykańskiego. 10 listopada 1871 roku to dzień spotkania obydwu dżentelmenów. Livingstone zmarł po dwóch latach od tego spotkania, ale jego zasługi polegające na otwarciu Afryki na świat znane są do dziś. W. Kalicki tak opisuje to spotkanie:

Ranek wstaje świeży i chłodny. Henry Morton Stanley myje się długo i starannie. Swojemu czarnemu słudze Selimowi poleca wyjąć z kufra nowe flanelowe ubranie, wyczyścić wysokie buty, pobielić pastą kredową tropikalny hełm i zawiązać na nim nową pugarę, rodzaj szala z delikatnego muślinu chroniącego przed moskitami. Dziś przecież wielki finał 236-dniowego marszu przez dziewicze dżungle i sawanny środkowej Afryki. Radosne podniecenie udziela się murzyńskim tragarzom. Ze śpiewem podejmują niezliczone kufry i pakunki, zawierające niezbędny ekwipunek dziewiętnastowiecznego podróżnika. Amerykański reporter Henry Morton Stanley zabrał na wyprawę nawet wielką blaszaną wannę, którą dźwiga najsilniejszy z czarnych tragarzy. Długa karawana wędruje wzgórzami nad rzeką Mkuti. Na szczycie jednego ze wzgórz Stanley dostrzega w oddali błękitny błysk. To wody jeziora Tanganika.

Karawana schodzi na równinę. Mija małe wioski otoczone starannie utrzymanymi polami uprawnymi. Wreszcie Stanley dostrzega brzeg jeziora, przystań między palmami i zabudowania miasta Udżidżi. Tu powinien znajdować się najbardziej poszukiwany dziś na świecie człowiek – David Livingstone.

Wyprawa Stanleya zaczęła się przed rokiem w paryskim Grand Hotelu. Rzutkiego 28-letniego reportera wezwał do swego salonu James Gordon Bennett junior, dyrektor słynnego amerykańskiego dziennika „New York Herald”. Polecenie miał krótkie: odszukać Livingstone’a!

Tajemniczy los Davida Livingstone’a pasjonował wówczas cały cywilizowany świat. Młody brytyjski pastor z lekarskim wykształceniem pierwszy raz pojawił się w Afryce przed 30 laty. Wysłany przez Londyńskie Towarzystwo Misyjne do południowej Afryki, przemierzył piechotą nieznane wnętrze Czarnego Kontynentu. W sumie przeszedł niemal 47 tys. km, zanim rozpoczął pracę na misji. Po 10 latach, sfrustrowany brakiem nawróceń wśród Murzynów, odesłał żonę – a córkę innego słynnego misjonarza brytyjskiego – i 6 dzieci do Anglii.

Sam postanowił wykorzystać w służbie Bogu inne swe talenty – do badania i przenoszenia na mapy ogromnego, tajemniczego wnętrza Afryki. Wyobrażał sobie, że jego mapy otworzą drogi dla handlu, zachodniej cywilizacji i w końcu dla chrześcijaństwa. W 1852 roku jako pierwszy Europejczyk przemierzył Afrykę z zachodu na wschód. Odkrył wtedy wspaniałe, majestatyczne wodospady na Zambezi, które na cześć swej królowej nazwał Wodospadami Wiktorii. Po powrocie do Anglii i tryumfalnej audiencji u królowej Wiktorii stał się bohaterem narodowym, a rychło i bohaterem opinii publicznej Europy i Ameryki. Przed 13 laty, w 1858 roku, Królewskie Towarzystwo Geograficzne zleciło mu odnalezienie źródeł Nilu. W wieku 52 lat Livingstone znów pożeglował do Afryki. Na poszukiwanie początków Nilu ruszył z 50 tragarzami. Większość z nich rychło uciekła. Wycieńczony przez głód, choroby, nękany depresją w obliczu eksterminacji ludności murzyńskiej dokonywanej przez arabskich handlarzy niewolników, przez 13 lat uporczywie tropił źródła wielkiej rzeki. Ostatnią wiadomość o swym istnieniu dał światu przed 5 laty.

Gordon Bennett junior za wyjaśnienie losów Livingstone’a obiecał Stanleyowi sowite honorarium i pokrycie wszelkich wydatków. Po drodze do Afryki Stanley miał jeszcze tylko – by zwróciły się koszty podróży – przysłać korespondencję z otwarcia Kanału Sueskiego, napisać dla amerykańskich turystów przewodnik po Dolnym Egipcie oraz reportaż z głośnych w owym czasie wykopalisk archeologicznych w okolicach Jerozolimy, wpaść do Konstantynopola i nadać stamtąd korespondencję, przepłynąć przez Morze Czarne, na Krym, i przesłać relacje z bitew, toczącej się właśnie wojny krymskiej, przez Persję pojechać do Indii, naturalnie nieustannie wysyłając depesze i większe artykuły z podróży. Wreszcie przez Ocean Indyjski mógł przeprawić się do Afryki i ruszyć na poszukiwanie Livingstone’a.

Z Zanzibaru Stanley ruszył na czele olbrzymiej karawany tragarzy w głąb Afryki. Amerykanin był twardym i bezlitosnym reporterem. Po drodze umierał z głodu i pragnienia, na długo tracił przytomność wskutek ataków febry, drogę pośród wrogich plemion murzyńskich torował sobie batem i ogniem karabinowym. Po przejściu 3,2 tys. km, tydzień drogi od miasta Udżidżi, dowiedział się, że dotarł tam właśnie jakiś biały człowiek.

A teraz do glinianych murów i słomianych strzech Udżidżi jest niespełna kilometr. Stanley rozkazuje swoim Murzynom rozwinąć sztandary. Na czele karawany powiewa flaga amerykańska, na końcu zaś – flaga Zanzibaru. Stanley rozkazuje nabić wszystkie karabiny i dać salwę na wiwat. Huk 50 wystrzałów alarmuje miasto. Karawanę otaczają ciekawscy, życzliwie uśmiechnięci tubylcy. Stanley przepycha się przez tłum i nagle słyszy: – Good morning, sir.

 – Ktoś ty, u licha? – pyta rosłego Murzyna z ogromnymi wąsami.

 – Jestem Suzi, w służbie doktora Livingstone’a – odpowiada Murzyn.

Po chwili po angielsku wita Stanleya drugi Murzyn, tęgi i przysadzisty sługa Czuma. Amerykanin poleca mu uprzedzić misjonarza o swym przybyciu i z wolna rusza na czele swych tragarzy w stronę domu Livingstone’a. Karawana wkracza na wielki plac targowy. Przed największym z glinianych domów stoją poważni arabscy kupcy w powłóczystych białych szatach, w wysokich turbanach. Pomiędzy nimi – biały człowiek. Siwowłosy, średniego wzrostu, blady, wyraźnie zmęczony i schorowany. Odziany jest w brązowy surdut z czerwonymi rękawami, szare spodnie i całkiem wyblakłą czapkę wojskowego kroju. Stanley w pierwszym odruchu chce podbiec do niego i serdecznie uściskać, ale uświadamia sobie, że to przecież Anglik. A w Anglii, w towarzystwie, rozmawia się wyłącznie z osobami, którym zostało się osobiście przedstawionym. Stanley opanowuje emocje, podchodzi umyślnie wolnym krokiem, zdejmuje kapelusz i pyta:

 – Doktor Livingstone, jak sądzę?

 – Tak jest – odpowiada powściągliwie brytyjski misjonarz i uchyla kaszkietu.

Mężczyźni podają sobie dłonie.

 – Dziękuję Bogu, iż pozwolił mi spotkać pana – mówi Stanley.

 – Szczęśliwy jestem, iż znajduję się tu, by przyjąć pana – odpowiada Livingstone, po czym ceremonialnie przedstawia mu lokalnych arabskich dostojników.

Obaj mężczyźni siadają na werandzie domu, w którym mieszka misjonarz. Powściągliwie rozmawiają o swoich przeżyciach ostatnich miesięcy, lat. Tysiąc mieszkańców tłoczy się przed werandą, by obejrzeć dziw nad dziwy: dwóch niesamowitych ludzi o białej skórze, którzy przybyli z przeciwnych stron, by spotkać się w ich miasteczku! Stanley podaje misjonarzowi worek z pocztą do niego. Najświeższy list napisany został dobrze ponad rok temu. Livingstone przegląda koperty, znajduje 2 listy od dzieci. Uśmiecha się radośnie, ale lekturę odkłada na później.

 – Czekałem tyle lat, teraz parę godzin spóźnienia nic nie znaczy – tłumaczy gościowi.

Prosi o nowiny ze świata. Zdumiony wysłuchuje rewelacji Stanleya: otwarto Kanał Sueski, na Krecie wybuchło powstanie, Stany Zjednoczone uruchomiły kolej transkontynentalną, Grant został prezydentem USA, armia pruska okupuje Paryż, Napoleon jest obalony przez Bismarcka.

Kucharka Livingstone’a imieniem Halima prosi na posiłek. Wzruszony spotkaniem misjonarz odzyskuje apetyt; dotąd zwykle za posiłek starczała mu filiżanka herbaty. Nad solidną porcją pieczeni Stanley przypomina sobie o kupionej w Paryżu na tę okazję butelce szampana Sillery. Dziennikarz i misjonarz wznoszą toasty. Rozmawiają do późnej nocy. Dopiero gdy Stanley idzie spać, Livingstone zasiada do lektury listów.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.